Kwestia jest tu właściwie tylko jedna. Jeżeli weźmiemy Rybickiego poważnie – a dlaczego nie mielibyśmy wziąć go poważnie – to zmuszeni będziemy do wyrzucenia do kosza większości estetyk, do których byliśmy przyzwyczajeni. Dlatego właśnie w fakcie, że Rybicki nie jest stosownie do swoich zasług nagradzany, fetowany, wynoszony, nie upatruję jakiejś zmowy „grupy trzymającej władzę” (jest taka?) czy ślepoty czynników odpowiedzialnych za dobór kandydatów do nagród literackich. Widzę tu raczej jakiś sposób rozwiązania kwestii, którą zgłosiłem w pierwszym zdaniu: Rybicki jest poetą tak pozasystemowym, że włączenie go w obręb systemu niejako automatycznie ten system unicestwia, a przynajmniej unicestwia grzybnię wartościowań, jaką ten system zdołał wyhodować w trakcie swojego trwania i na której się opiera. Ergo: lepiej autora nie włączać, tylko z bezpiecznego oddalenia życzliwie obserwować. Mówię to bez żadnej złośliwości.
Problem z autorami tak silnie zakrzywiającymi pole jak Rybicki stoi nie tylko przed systemem jako całością, ale i przed każdym z nas, z osobna ten system tworzących, wszystkimi jak tu stoimy. Co mówi wam instynkt samozachowawczy? Lepiej jest spaść na gwiazdę czy lepiej trzymać się od niej z daleka? Czy trzeba przypominać listy ofiar Sosnowskiego i Ashbery’ego? Może Rybicki ułatwia nam zadanie, stawiając na granicy swojej działki ten skatologiczny płotek, przez który niewielu da susa? Ktoś n a p r a w d ę chciałby pisać tak jak Rybicki? Z „gromkimi pierdnięciami” i „rzygowinami jak kwiatami mrozu na szybie”? Ktoś naprawdę chciałby pójść za autorem n i e k u l t u r a l n y m? Poza kulturę? Pooglądać sobie z zewnątrz te nasze ronda i mijanki? No, na chwilę to pewnie, ale tak na zawsze to może niekoniecznie.
Ja, mroźnego marca 2018 roku, w mieszkaniu zastawionym pudłami po przeprowadzce, odpowiadam właśnie tak. A ty? Tylko szczerze. Sosnowski prowadzi cię w głąb kultury, Ashbery prowadzi cię w głąb kultury. Ale Rybicki nie prowadzi cię do środka kultury. Zawahanie, jakie tu być może odczułaś/eś, to znak, że z powrotem dotarliśmy do kwestii z początku tego tekstu.
Nie pisze się takich rzeczy jak „Strzały znikną”, nie prezentuje się poziomu opanowania środków systemu, takiego jak w „NOCNYM ŻYCIU HAYES” czy „Skwarnej mgle”, i okupuje się w łonie systemu miejsce gdzieś w środku stawki. Istnienie tych wierszy i jednoczesny brak ich istnienia – kto o nich dyskutuje (?), pisze (?) – dowodzą, że Rybicki po prostu nie jest regularnym, „wewnętrznym” aktorem sceny. Niech nikogo nie zwiodą książki wydawane w WBPiCAK czy niniejsze opasłe wydawnictwo. Ani świetne do niego posłowie (Glosowitz, Kujawa, Skurtys), będące przecież wysiłkiem dość pionierskim. Względem ekosystemu poetyckiego Rybicki zajmuje mniej więcej tę samą pozycję, co – toutes proportions gardées – późny Stockhausen względem ekosystemu muzyki poważnej. Głoszący, że pochodzi z Syriusza, gromadzący swój dwór w Kürten i rozwijający dziwną, prywatną mitologię kompozytor staje się figurą, z którą system – i rynek wydawniczy – nie umie się normalnie ułożyć. Nie tworzy już „zwyczajnych”, pojedynczych utworów, które można umieszczać na płytach i wysyłać na festiwale, ale zszywa kolosalny patchwork operowego cyklu Licht, istniejący w świadomości odbiorców głównie pod postacią rozproszonych fragmentów i ogólnego „stylu całości”. (Podobnie znamy Rybickiego; kto wymieni t y t u ł y wierszy, jakie wchodzą w skład Daru Meneli?) Imaginarium kompozytora koncentruje się wokół kilku wyróżnionych, alegorycznych figur wiodących żywot „ponad pojedynczym dziełem” (Ewa, Lucyfer, archanioł Michał); u Rybickiego podobną rolę odgrywają m.in. Bogg-epileptyk i hipostazowany Mózg. Humor późnego Stockhausena to j e g o humor, humor prywatny, a nie wypracowany z kulturą kompromis. Jest nieco prostacki, miejscami sprośny, zupełnie jak u Rybickiego. Obaj panowie – przy całym zaawansowaniu swoich warsztatów – dają sobie prawo do bycia naiwnymi. Nagimi w swojej prawdzie. Obaj rzucają się na tematy największe: zasady działania świata, miejsce człowieka w kosmosie, świadomość, byt, język.
Trzynasta godzina cyklu Klang Stockhausena nosi tytuł „Cosmic Pulses” i tak mógłby się też nazywać jeden z poematów Rybickiego, czy wręcz jego dzieła zebrane (mówiąc szczerze, nie jestem fanem obecnego tytułu, wydaje mi się zbyt uczesany, sugerujący jakąś łagodną, surrealizującą podróż spod znaku Michala Ajvaza). Rybicki dotarł do miejsca, w którym bardziej interesuje go utrzymywanie języka w stanie maksymalnej potencjalności niż jakieś lokalne, pionowe struktury sensu. Powierzchnia jego dłuższych wierszy przypomina powierzchnię Słońca, równiny gotującego się żaru, olśniewające nas i oślepiające, a jednocześnie nie pozwalające „zawiesić na czymś na dłużej oka”, opleść jakiegoś miejsca doraźną choćby hermeneutyką; nie czujemy nawet takiej potrzeby, rozumiejąc, że zasadami tego świata są wieczny przepływ i wieczne niebezpieczeństwo. Flary inwencji, które byłyby u innych autorów ozdobami wierszy czy nawet książek, tutaj przechodzą niemal niezauważone, zastępowane po chwili jeszcze potężniejszymi. Ceną za taki stan rzeczy jest oczywiście to, że trudno wynieść z tej powodzi jakąś dla nas pamiątkę; pojedynczy obraz jest w tak sformatowanym polu w zasadzie unieważniony, a siła orogenetycznych gestów, jakim poddaje poeta „ciało” wiersza, jest taka, że miejsca zwyczajowo służące do obsady „przesłania” (np. zakończenie) już nie pełnią swojej funkcji. Jeśli utkwi w nas jakiś odłamek, to będzie to – podobnie jak po kontakcie z „Cantos” Pounda – najpewniej coś dość przypadkowego albo przeciwnie – maksyma ryta jak w marmurze. „Dzikołaki przyszły w stringach”, pamiętam to od lat. Dlaczego? Dlaczego? „Chodzi o szaleństwo i technikę”. Tutaj przynajmniej rozumiem, dlaczego.
Dobrze pamiętam zarówno moją początkową nieufność względem tej poezji, jak i moment, w którym ta nieufność ustąpiła – było to wtedy, kiedy dostrzegłem fakt, który teraz po prostu bije mnie po oczach, a mianowicie, że całe to szaleństwo jest znakomicie napisane. Jeśli chodzi o technikę, po prostu nie ma się do czego u Rybickiego przyczepić, jego zdanie jest zdecydowane jak tasak, jego rytmika jest nieomylna, nie ma u niego słów walających się jak kurz po kątach. Można czasem odnieść wrażenie, że psychodeliczne pasmo autora ma zbyt dużą rozdzielczość, serwowane jest bowiem z iście wirpszowską pedanterią i troską o ścisłość sformułowania, które – nieco paradoksalnie – torpedują narodziny ulotnych, „prawdziwie surrealistycznych” efektów w umyśle odbiorcy („prezes / korporacji z zajęczą wargą / wypuszcza dym / z tłustego cygara, który został przeżarty przez laser o / barwie kapoka drogówki”). Rybicki jest jednak zbyt doświadczonym użytkownikiem języka, żeby nie wiedzieć, że istnieje pewien próg załadunku, powyżej którego obraz n i e p o j a w i a s i ę. Jego poezja, pozornie zainteresowana okiem, jest według mnie w pierwszej kolejności oddana uchu, a może nawet ustom. Przyjemność kontaktu ze zdaniem z ostatniego nawiasu nie polega na ujrzeniu skrupulatnie w nim zakodowanego obrazu; chodzi raczej o rozkosz w y p o w i e d z e n i a go, o smak jucznych przydawek przetaczających się po wargach w akcie wykonania wiersza. O mikropauzy przerzutni, w których możliwości (wiersza?, nasze?) wzrastają niewyobrażalnie, bo skręcić możemy w nich dokądkolwiek.
Chodzi o to, by było mówione. Żeby z ust wydostawał się nagi, nieoklejony jeszcze semantyczną bibułą, nośnik, jak w przekazie szamana czy śpiewie ptaka. „Znaczenie instaluje się samo”, ale dopiero po chwili, jeśli w ogóle; Rybicki ma ze znaczeniem już coraz większy problem i inaczej być nie może. Kiedy „znaczy”, brzmi momentami dziwnie, staro, jak nie on. Interesuje go już tylko żywioł, tylko wnętrze płomienia. „Literki / obciążająść / radość”. Trudno powiedzieć, jak będzie wyglądała ta poezja w przyszłości, nie mam pojęcia, dokąd można wykonać ruch z pola, na którym obecnie się znajduje. „Baba / dede”? Być może te zebrane przychodzą w ostatnim momencie.