Zacznijmy banalnie, od okładek. Skądinąd, zebrane wiersze Jerzego Jarniewicza za lata 1977–2007 (BL, 2007) były czarne, a zdjęcie zapełniały nieco rozmyte talerze anten satelitarnych. Wybór wiersza, z posłowiem Piotra Śliwińskiego (WBPiCAK, 2012), zdobił kolorowy kolaż, w którym pierwszoplanową rolę odgrywały wycięte sylwetki ludzi. Załóżmy, że okładki te mówiły coś o poezji autora Makijażu, ale też o podstawowych koncepcjach obu książek. Zebrane miały swój kosmiczny rozmach. Sugerowały fundamentalną rolę „ja” jako przekaźnika, a samą komunikację literacką przedstawiały jako próbę porozumienia się w sytuacji dużej niejednoznaczności kodu (wszak nie zdążył wybrzmieć jeszcze prowokacyjny hymn Z Ksiąg Królewskich: „Piękna jest żona bliźniego mego,/ choć nie widziałem jej nigdy na dachu,/ kiedy pośród białych satelitarnych talerzy/ myje w deszczówce kolana/ i odsłania swój kark rozwiązłemu słońcu”). Wybór wiersza to z kolei kompromis, ale taki, w którym przeszłość (fragmenty dawnych fotografii) spotyka się z poetyckim konceptem: tajemnicą, kryminalną grą ról, nieobecnością postaci w samym środku opowieści. Jakby wiersze autora Oranżady po równo wypełniały wspominki zdarzeń i kontury ludzi, albo na odwrót: wspomnienia o ludziach i grubą kreską rysowane ramy sytuacji.
Wszystko się zgadza, ale też wydaje się dość oczywiste: komunikacja, pamięć, kolaże, ogrywanie codzienności, lata 90., poczucie uciekającego czasu i ulotność wrażeń. Z tej perspektywy okładka Sankcji to diametralna odmiana: wyrazisty róż, a na nim białe ślady rozbitego szkła. Ktoś zbił szybkę, ale kto? Poeta? Autorzy wyboru? A może wszyscy troje, w zmowie, w komitywie? Wszak „[t]en chłopak z poprzedniej książki wciąż jeszcze/ tu siedzi. I bez słowa ze stopy wyciąga – co/ takiego? Pinezkę? Szkło, być może? Pestki”. Róż Sankcji jest wyzywający, niedyskretny i prowokacyjny, od provocare, wezwania do głosu, rzucenia wyzwania, skierowany w stronę czytelnika, i pozostawiony, jak ślad uszminkowanych ust na chusteczce. To książeczka – bo w stosunku do poznańskiego wyboru jest ona drobnym upominkiem, rozmiaru przeciętnego tomiku – bezczelnie otwarta, taka, która każe się zaangażować w poetyckie strojenie piórek, w pawie gody języka, w erotyczną rozgrywkę, której stawką jest nie tylko miejsce wierszy Jarniewicza w kanonie, ale przede wszystkim nasze – prywatne, zobowiązujące, angażujące – rozumienie podstaw działania tekstu literackiego. Czym jest dla Ciebie wiersz? Jaką relację chcesz z nim nawiązać? Tandem wrocławskich krytyków Koronkiewicz–Kaczmarski (dalej jako K&K), dobrze się zresztą z autorem znających i wielokrotnie ciekawie piszących o jego poezji, zaprasza w posłowiu-rozmowie do takiej właśnie lektury, do porzucenia strefy komfortu i przyjęcia erotycznego wyzwania, do poezji intymnej, w której podmiotowość czytelnika ma się spotkać z cielesnością w asyście wiersza, pośrednika i podglądacza zarazem.
„[C]zytelnikowi tych wierszy przyznawana jest na poły rola voyeura, tego trzeciego w intymnej scenie, świadka, który nie zawsze wie, co zobaczył” – stwierdza krytyczka na ostatnich stronach tomu, dodając, że wiersze te „dość perwersyjnie otwierają się na wzrok innego, dają mu odczuć, że jest pożądany” [s. 101]. Może się to nie spodobać bardziej konserwatywnym poszukiwaczom lirycznych wrażeń, to oczywiste. Tak wyraziste „ustawienie” poety przez krytyków przy okazji przygotowywania wyboru zdarza się rzadko, zdecydowanie za rzadko, bo zdajemy się zapominać, że takowy wybór nie służy jedynie przedrukowaniu dostępnych na ogół publikacji, ale też wykonaniu pewnego gestu interpretacyjnego. K&K taki gest wykonują, ale robią go w komitywie, bo zza ich działań przemawia również sam Jarniewicz, chcący najwyraźniej co nieco odświeżyć swój poetycki corpus. Życzyłbym wszystkim czytelnikom, żeby „wybory wierszy” były właśnie czymś takim jak Sankcje, żeby odbywała się w nich praca nad całą twórczością danego autora oraz nad zaproponowaną przez krytyka wizją, żeby nie ograniczała się ona wyłącznie do posłowia, ale tworzyła kolaż wzajemnie dopowiadających się i kontrujących głosów. Tutaj taka praca nastąpiła, a Sankcji nie można sprowadzić do wybrakowanej sumy tomików, gdzie na koniec następuje popis erudycji lub lenistwa krytyka w postaci lakonicznego komentarza. Ta książka pełnić będzie – jak zakładali zresztą autorzy posłowia – samodzielną rolę w dorobku poetyckim Jarniewicza. Pozwala ona spojrzeć na tego arcywspółczesnego twórcę – poetę „na nowy wiek”, który z relacji z teraźniejszością uczynił wiodącą zasadę – bez historycznego bagażu i poczucia, że za kometą ciągnie się nieznośny, lodowy ogon wypalonych wierszy.
Spotkanie, które proponują K&K, należy zatem do kategorii tych rzadko widzianych, jest wydarzaniem się literatury na naszych oczach, ale nosi też na sobie pokoleniową rysę. Chociaż układ tomu jest chronologiczny, to do roku 2003, aż do Dowodu z tożsamości, uchowało się w wyborze pięć wierszy, niezbędnych do zakotwiczenia reszty książki, z Daktyloskopią i Daktyloskopią (Erotykiem) na czele. Niedługo potem zaczyna się profesjonalna przygoda młodych krytyków z literaturą, w okolicach Oranżady, może nieco później. Kolejne tomy podzielone zostały już na trylogie, będące zarazem ciekawą propozycją ich wspólnego czytania: trylogia empiryczna i relacyjna. Ta druga stanowi zresztą największą część Sankcji. Z całego dorobku Jarniewicza wrocławski duet wydobywa właśnie te wiersze, które duchem i poetyką najbliższe są prezentowanym w ostatnich dwóch–trzech książkach, a zatem wiersze, których tematem jest niestabilny, intymny charakter poetyckiego „ja”, tworzącego się i rozpadającego w rozerotyzowanej relacji do jakiegoś „ty”. Mimo chronologicznego układu znikają jednak z samej książki odniesienia do konkretnych tomów (dopiero spis treści je uzupełnia), opowieść nie ulega więc zerwaniu, a Weszła przez okno do łazienki (z Oranżady) może twórczo sąsiadować z Mokrym parkietem (z Makijażu).
Dodajmy, że Sankcje to książka-prezent, złożona z okazji sześćdziesiątych urodzin poety, zawierająca sześćdziesiąt wierszy poprzetykanych fragmentami rozmów i esejów, dzięki czemu do głosu może dojść i sam Jarniewicz. Przypominam sobie poprzedni taki prezent: Ślady i więzy. Krytyczna topografia Jarniewicza (2008), tom zebranych szkiców, zredagowany przez Zdzisława Jaskułę, wieloletniego przyjaciela, partnera w dyskusjach i chyba największą personę łódzkiego środowiska literackiego. Dziś Jaskuły już z nami nie ma (choć kilka pięknych zdań w Sankcjach należy właśnie do niego), ale w duecie młodych krytyków znalazł on godnych następców, którzy do rozmowy z Jarniewiczem i jego poezją przystępują bezpardonowo, na równych prawach, nie przeceniając granic (kurtuazji, wieku, różnic pokoleniowych), za to wykorzystując dwa pojęcia istotne dla samego twórcy: przyjaźni i gościnności.
Chciałbym coś dopowiedzieć jednym konceptem, zręczną metaforą, ale o samej poezji nie sposób mówić w kontekście tak wykonanego gestu, który bezczelnie wręcz narzuca się czytelnikowi. I dobrze, niech będzie więcej o geście zatem, o tym, co dzieje się za różową zasłoną, czego śladem jest ta szminka i ta zbita szybka, którą chłopiec ustrzelił z procy. Powiedzmy, że wszystko zaczyna się w jednej z Daktyloskopii: „Tymczasem, gdy nikt jeszcze nie wyważa drzwi/ i nie kolekcjonuje dowodów rzeczowych,/ pozwól mu założyć szare rękawiczki:/ na nożu są ślady/ szminki”. To mityczna scena źródłowa, scena dziwności i zbrodni, w której spotykają się prawo i miłość, ślady i więzi/więzy. Sankcje odpowiadają miłosno-prawno-socjologicznym językiem na to, co Jarniewicz za pomocą podobnego połączenia osiąga w samych wierszach: poszukują doświadczeń granicznych, strefy labilnej tożsamości, seksualności i nieoczywistego erotyzmu. To nie zakaz jest ważny, a możliwość jego przekroczenia, a co za tym idzie – poniesienia kary lub ustanowienia nowego prawa. Prawo jest nieustannym tłem tak prowadzonej komunikacji, zarówno jako społeczna, jak i estetyczna norma. To „wbrew niemu”, „skądinąd”, spoza jego porządku, przychodzi wiersz, i tworzy swoją przestrzeń, heterotopię, w której intymne relacje podlegają ciągłym negocjacjom, ale też wystawiane są na widok publiczny, eksponowane jak wabik, zalotka.
Chłopięcość podmiotu, chłopięcość samego Jarniewicza, to jedna z takich labilnych przestrzeni, przejść między „ja” i „ty”, które krytycy zdołali wydobyć. Nie sposób powiedzieć, w którą stronę przebiega ta relacja: czy to kwestionowanie (hetero)normy, z jej zestawem sztywnych, męskich cnót, prowadzi podmiot do odkrycia tego Drugiego – rozmówcy/czyni, kochanki/ka, powiernika/czki wspomnień i doznań, czy przeciwnie: właśnie istnienie tego Drugiego i niemożność zredukowania go do konkretnej roli społeczno-płciowej składania bohatera do poszukiwań inności w sobie samym. Coś się jednak dzieje u Jarniewicza zawsze na stykach: między normą i wykroczeniem, prawem i zbrodnią, tajemnicą i ujawnieniem, autobiografią i kreacją, męskością i zniewieścieniem.
W jednym z tekstów nazwałem ogół tych działań i zdarzeń – które zmieniają ostatnie książki w rozerotyzowaną baśń, pogrywającą z wrażliwością czytelnika, na ogół cofającego się w obcowaniu z wierszem do okresu latencji – perwersyjnymi. Ten trop podejmują też Sankcje, bez względu na to, jak bardzo łudzą wrażeniem dialogu, jak ten trójkąt rozmówców wtóruje sobie w sugerowaniu, że nikt nie wykonuje tu przemocowego gestu, nikt niczego nie zawłaszcza. Krytycy tłumaczą się z decyzji, Jarniewicz podpowiada i dopowiada (się) z fragmentów tekstów prozatorskich. Ale to też maskarada, makijaż. Siłą tej książki nie jest jej urodzinowa, podarunkowa natura ani metafizyczne spekulacje o relacyjności i dialogiczności podmiotu, które się zresztą w przypadku tej poezji nieuchronnie narzucają. Gra idzie o uwiedzenie czytelnika, o zniewolenie i wyzwalanie się spod uroku wierszy, o przemoc – zbicie okna, skaleczenie i krawędź, o to, jak załamuje ona światło. Miłość nie jest tu niewinną, wyidealizowaną koncepcją, odśpiewaną przez Johna Lennona w złotym okresie kontrkultury. To mroczna podszewka całej rzeczywistości. W niej zawiera się zarówno naddatek wytwarzanych więzi, jaki i niepokojąca resztka, zdolna zdestabilizować poczucie komfortu, naruszyć i nadużyć „ja”. Właśnie o tym pociągającym niebezpieczeństwie, które napędza poezję Jarniewicza, są Sankcje.
Druga istotna sprawa to kwestia czasu, a właściwie samej teraźniejszości, jako czasu wiersza. W jednym z pierwszych fragmentów uzupełniających tom Jarniewicz mówi o zmianach własnej dykcji: „chyba coraz częściej oddawałem inicjatywę językowi, a wiersz otwierał się na przygodność. Potem zaczął mnie interesować czas w wierszu – mówiłem już o tym wielokrotnie, ale bliski stał mi się wiersz wpisany w swój czas i wraz ze swoim czasem odchodzący w – twórcze, skądinąd – zapomnienie, wiersz, powiedz, biofilny, z przemieniającą się materią, starzejący się razem ze starzejącym się językiem” [s. 12–13]. Wiersz, który przychodzi „skądinąd”, wydarza się w języku, ale też opowiada o tym, co się wydarzyło poza nim i w sposób nieuchronny przepadło, to właśnie wiersz współczesnego Jarniewicza. „Słowo zawsze potrzebuje drugiego słowa, natychmiast biegnie do innego, szuka słów kolejnych, bo samo, poza relacją, niknie, pustoszeje. Nie daje poczucia spełnienia, zamknięcia, kompletności, nie zatrzymuje – choćby na chwilę, jak orgazm – czasu” [s. 53]. To dzięki refleksji nad językiem – nad gramatyką, poetyką, „metafizyką składni” – odbywa się u autora Wody na Marsie refleksja filozoficzna: nad wspólnotowością, odpowiedzialnością i tożsamością.
Trudno rozstrzygnąć, co jest w tym tomie ciekawsze – poezja czy autokomentarze i fragmenty rozmów, które ją uzupełniają. Jarniewicz to wszak świetny literaturoznawca (niech to obejmie wszystkie jego specjalności), zawsze bliski pojedynczemu słowu, idiomowi, czuły na poetologiczne aspekty dzieł, czytający z dala od wielkich teorii i akademickich formuł, nie po to, by „uprawiać naukę”, ale żeby każdorazowo aktualizować zdarzenie literatury. Główne tematy, jakie poruszają te prozatorskie uzupełnienia w Sankcjach to: kontrkultura i antykapitalistyczna postać poezji, forma i działanie wiersza współczesnego, doświadczenie miejskości, gościnność języka, kobiecość (czy raczej matriarchalność wierszy samego Jarniewicza) i wreszcie miłość, rewolucyjna i wszechwładna („Kocham cię – nasze nagie ciała krążą po Europie/ jak nieopierzony, niewinny komunizm”). To jej poświęcone jest najwięcej rozważań. Chodzi zresztą najczęściej o miłość erotyczną, o to, co wydarza się pod jej banderą, o „ja” i „ty”, które się spotykają i na chwilę znoszą (jak w doskonałej Ciszy w namiotach polarników). „Miłość to inny w nas” – stwierdza poeta, ale nie w tej tezie tkwi urok jego wierszy. Jarniewicz to poeta miłości, ale miłości dziwnej i skomplikowanej, stojącej zdradą, pełnej pożądania i maskarady – bez wielkich metafor, bez większości historycznych konwencji, które sprawiły, że udany erotyk to dla czytelnika głównie cykl Leśmiana i ewentualnie spazm Wojaczka. Bohater Sankcji jest równocześnie wrażliwy i ofensywny, czuły i skłonny do prowokacji, aktywnie poszukuje transgresji, ale też lubi ulegać, poddawać się, komunikować własną słabość. Innymi słowy: okazuje się najbardziej erotyczny nie wówczas, gdy każde słowo przylega mu idealnie do rzeczy, ale gdy te nie mogą się sobie nadziwić, gdy perwersyjnie zbaczają z bezpiecznych (również estetycznie) ścieżek.
Poszukiwanie erotycznych doświadczeń to od pewnego czasu dla autora Makijażu rodzaj eksperymentu na podmiotowości (dwóch podmiotowościach), a sam eksperyment jest analogiczny z pracą wiersza i z tym, o czym próbuje on opowiedzieć, a o czym opowiedzieć nie może. Oddajmy jeszcze raz głos Jarniewiczowi: „wiersz powstaje, bo czegoś wyrazić się nie da. To bodaj najważniejsza sankcja dla poezji” [s. 31], „[s]ankcją wiersza jest inny, którego powiedzmy, kocham na tyle, że chcę z nim rozmawiać” [s. 33]. Erotyzm to główny temat Sankcji, bo też Jarniewicz to jeden z najlepszych poetów spod znaku Erosa, jacy kiedykolwiek przydarzyli się polszczyźnie. Nie jest specjalnie intelektualny, polityczny czy autotematyczny, ale przez to, w jaki sposób podejmuje się kontrkulturowej z ducha celebracji erotyzmu, znajduje się nagle w samym środku wiążących nas wydarzeń, w konkrecie teraźniejszości i w politycznym tyglu (Wiersz Lotosowy, Batman rzuca kością, Prosty wiersz o miłości).
Ostatnią „różową” książką w Biurze Literackim był wybór wierszy Adrienne Rich, erotyków jednej z ważniejszych amerykańskich poetek, krytyczek i działaczek feministycznych. To był blady róż. Ten Jarniewicza jest intensywny, nasycony, niespokojny, jak na okładce przetłumaczonej przez Krzysztofa Wolańskiego kilka lat temu Innej rozkoszy (2013). Jak śpiewał Steve Tayler w pewnym (młodym jeszcze) klasyku: „I want to be your lover/ I want to wrap you in rubber/ As pink as the sheets that we lay on”. Jarniewicz może mu śmiało odpowiedzieć, choć w bardziej molowym tonie: „Zanim powalą mnie twarzą do ziemi/ dosiądą okrakiem, przygniotą kolanem,/ zgaś światło, załóż mi na głowę/ swoje czerwone pończochy,/ namaluj mi szminką na brzuchu/ krzyżyk. Kółko i krzyżyk”.