Elegijność wiersza wyznacza długość jego linijek, Ostap dobrze o tym wie: linijki jego wierszy, podobnie jak nie raz przywoływane przez niego fale radiowe, nastrojone są na pewną częstotliwość i albo wypadasz z tego rytmu i zatrzymujesz się w pustce, pozbawionej jakichkolwiek dźwięków, albo przeciwnie – chwytasz sygnał i podążasz za nim, już przebywając wewnątrz wiersza. I niechby nawet taka elegijność została z góry zadeklarowana, niechby nawet w wierszu chodziło tylko o „elegię odważnego śniegu”, to wiesz na pewno, że jest to również twoja elegia. Ponieważ mechanika śniegu niewiele różni się od twojej mechaniki i ponieważ Ostap mówi o mechanice jako takiej, o sposobach przenikania słów do wiersza, o modelach transformowania życia w literaturę. Zgodnie z tą mechaniką większość słów wypełniona jest dziwnymi znaczeniami i treścią, której trzeba się domyślać, nie odróżniając kolorów i zapachów każdego poszczególnego słowa. Rzeki, ciała, wodorosty, światła, ognie, ulewy, mikrofony, duchy, ptaki, dzieci – to słowa, które zaczynają brzmieć dopiero po ułożeniu się w pewną kombinację.
Właśnie o tym jest ta książka: wszystko zaczyna brzmieć dopiero w pewnej wzajemnej relacji, przecież marność poszczególnych zdarzeń uwarunkowana jest właśnie tą relacją, czy mowa o słowach, czy mowa o ludziach. Stałe zwracanie się do współrozmówcy, nieustanne napomknienia o poczcie i ptakach i o innych środkach łączności (głos, poczta, radio, telefon) jedynie raz po raz akcentują tę potrzebę wzajemnej relacji, jej nieuniknioność. Współzależność, która uzasadnia każdą z linijek, łącząc je niewidocznymi wiązaniami – oto, co opiewają te elegie, oto, można by rzec, treść książki. Jeśli kto zapyta, o czym jest to książka, bez wahania można odpowiedzieć: ona jest o tych niewidocznych związkach, które łączą nas z naszymi słowami, czynami i wspomnieniami, jest o mechanice wzajemności, która pomaga nam zasypiać i pozwala się budzić.
Właśnie te graniczne stany, przejścia od snu do jawy, poranne cienie, nocne ognie, piłka, która należy już nie tyle do ciebie, co do wieczornego zmroku, są właśnie ciałem tej książki, to o nich opowiadają te wiersze. Poranne przebudzenie, które wyrywa cię z jednego strumienia mowy, aby dać ci możliwość zanurzenia się w innym – to najlepszy stan dla zmiany tonu, dla pauzy w słowach, najlepszy czas dla znaków interpunkcyjnych, które rano rozdzielają nie tylko słowa, ale i sam czas właśnie. Zapadanie w sen niby wbieganie w trawę czy w las zmienia twoją optykę i już zgodnie z tymi zmianami zaczynasz znowu poznawać i nazywać dookolne rzeczy. Zasypianie – to jakby dziecięca gra, w której dzieci wybiegają na deszcz, na krótką chwilę, i wesoło wracają tam, skąd deszcz widzi się jako coś jednolitego i odrębnego od ciebie. Książka właśnie jest o takich dziecięcych zabawach, w których bierzesz udział przez całe życie, popychając swą piłkę w kierunku nocy, która nigdy się nie skończy, bo nigdy się nie zacznie.
Język wierszy Ostapa staje się coraz bardziej jasny, metafory rozpadają się na zwyczajne słowa, które wypowiadasz lekko i powtarzasz z przyjemnością. To jest osobliwa różnorodność uproszczonych metafor, kiedy rozumiesz zawarte w nich aluzje, ale równocześnie zupełnie ich nie potrzebujesz. Bo to wszystko – i rower, który cichnie i zapada w drzemkę, i słowa, zwyczajne, niby stary mechaniczny geniusz, niby morska woda, i rzeka, która mimo wszystko przypłynie do ciebie jak delfin i głos, wysiedlony z płuc za długi, i samo życie, które narasta powoli i nieuchronnie, niby jeden kolorowy koral – wszystko to, w wyniku wzajemnych powiązań, o których tu już mówiliśmy, przestaje być częścią poezji i przenika do dookolnego krajobrazu. Jeśli Ostap mówi: „wiało tak, jakbym ubrał się w zbyt dużą koszulę” – wiesz, o czym mówi, chociaż nie potrafisz znaleźć w swoim języku innego odpowiednika tych słów.
Ta książka jest także i o samotności. Jej osoby są mroczne i znikome, mimo tego, że mają imiona, ale te imiona to tylko wykrzykniki, znaki, notatki w pamięci, po których potem będzie można zrekonstruować cały zestaw zapachów, kolorów i temperatur ciał. I chociaż Ostap mówi: „nigdy nie potrafisz być naprawdę samotny”, wiersze temu właśnie zaprzeczają, bo im dłuższe linijki, którymi zwracasz się do współrozmówcy, tym mniejsze szanse, że doczekasz się na odpowiedź. Imiona bohaterów tej książki są tak samo fantastyczne jak toponomastyka wierszy: mogą pomóc się zorientować, jednak nie dadzą wyraźnej odpowiedzi, o czym właśnie jest mowa. Z wyjątkiem całkiem realnego „Wansee”, Ostap ogranicza się wyłącznie do toponimicznych abstrakcji, mówiąc to o zamieszkałej części Europy, to o przedmieściach miasta, pełnego ponurych górników. Natomiast cała reszta obecnej w jego wierszach geografii jest zbyt wewnętrzna, zbyt osobista, żeby można z niej korzystać w wędrówkach i przemieszczeniach się. Mapa Grenlandii, Ameryka, która „rozstawiła swoje miasta” czy orleański mrok, który znów na nas się kładzie, są jedynie znakami na tej mapie, po której poruszając się można przekradać się wzdłuż jego linijek, niby wzdłuż kanałów.
Z tego najlepiej zapamiętujesz pytania i stwierdzenia, które zaczynasz komentować i oceniać, szukać odpowiedzi, uświadamiając sobie jednocześnie, że twoja odpowiedź przekształca się w kolejne pytanie, na które odpowiedzieć może tylko ktoś inny. Jednak tak czy owak powracasz do tych słów, usiłując się z nimi zgodzić lub na odwrót im zaprzeczyć.
Powiedzmy tak:
„Ile naprawdę może pomieścić w sobie wiersz?” – to pytanie, które wyjaśnia proces wierszowania. Czyli w gruncie rzeczy powolnego doboru i starannego napełnienia.
„Jakbyśmy mieli przed sobą jeszcze dużo jaskrawego światła” – to wyjaśnienie potrzebne po to, żeby rozpacz zmieniła się w uspokojenie i radość.
„Miłość – jak niezajęta częstotliwość radiowa, na której z rzadka ktoś / Się zatrzymuje, żeby usłyszeć coś swojego” – to domysł, od którego właśnie wszystko się
Przełożył Bohdan Zadura