Kraksa
Marioli
Siedzą zaszkleni, oddzielni. On dzierży skrzyni
biegów wyślizgane berło, ona – dama z fretką
przyciśniętą do piersi. Kiwają się głowy rzędu
małych piesków, lazurowym wybrzeżem
nadmorska sosenka, dyndające drzewko
z nutą kadzidła i mirry. Odbija się słońce,
póki z ulgą nie stwierdzimy, że jednak nie byli
całkiem obcy – na jej udzie powoli zasycha
lepki odcisk ręki. Łudząc drżeniem palców,
trwają w przedłużeniu – jej pleców tapicerka,
stóp szlachetne drewno, papieros jak wydech,
konie mechaniczne w piersi. W trzewiach świece,
sprzęgło. Karesy w karoserii. Bezimiennie się
pieszczą, opatrzeni tabliczką: trzy litery, numer.
Co po nich zostało? Licznik kilometrów i kropla
oleju jak łza zapomniana w betonie, dystrybutor
benzyny, zgnieciona butelka i kamienie spod
kół pryskające śmiercią. Nic nie znaczą,
ze strachem zerkając w domniemane lusterko,
za nimi wzbiera śpiew syren, pochyla się drzewo.
Bardzo lubię wujka Janka – byłego cukiernika, a od wielu lat mechanika i kierowcę. Kiedy byłam mała, wujek czasami zabierał mnie na wycieczkę Lublinem pełnym martwych kurczaków. Bywało, że rozprowadziwszy po sklepach wszystek drób, odwiedzaliśmy bar dla tirowców o wdzięcznej nazwie „Express Chicken”. Był to obskurny przybytek na jednej z wylotówek któregoś z większych polskich miast, nie pamiętam już nawet którego, ale na pewno można tam było zjeść zapiekankę na parkingu, spod parasola EB obserwując panów usypiających w szoferce.
W barze „Express Chicken” dowiadywałam się wielu przydatnych rzeczy – na przykład tego, że w trasie przeciętny Rosjanin zjada na śniadanie jajecznicę z dwudziestu jaj i że to nic nie szkodzi, jeżeli jedna i ta sama ścierka służy do wycierania talerzy oraz mycia podłogi. W owym czasie miałam szczególnie nasiloną nerwicę, a wujek, chcąc mi nieco ulżyć, opowiadał różne zabawne historie – o tym, jak cudem uniknął rykoszetu, przejeżdżając niedaleko jednostki wojskowej, o złodzieju, który stracił oko w starciu z rozjuszoną sroką, bądź o jakimś wyjątkowo głupim zdarzeniu drogowym. Na jednej z takich wycieczek po raz pierwszy widziałam wypadek. Osobowy Ford zderzył się czołowo z ciężarówką, przekoziołkował i roztrzaskał o drzewo. Z pasażerów niewiele zostało. Wujek powiedział mi później, że śmierć tych młodych ludzi spowodowała najpewniej „namiętność miłości”. Wówczas uwierzyłam, że miłość jest bardzo niebezpieczna – bardziej niż pijani żołnierze, kieszonkowcy czy kibice MKS Mława.
Na komunię wujek podarował mi aparat. Niestety, świeżutki Olympus przetrwał zaledwie pół dnia w jednym kawałku – gdy jeździłam na rowerze, chcąc uwiecznić swój szalony pęd, wypadł mi z dłoni i roztrzaskał się o beton. Przetrwały jedynie trzy klisze. Byłam pewna, że choć za bardzo nie nacieszyłam się aparatem, to zdjęcia wyjdą, bez wątpienia, śliczne. Niestety – urok tortu w kształcie kury przyćmiły plamy na ogrodowym stole, kwitnące śliwy zlały się w szarą masę na tle nie mniej szarego nieba, zamiast mamy mogłam podziwiać jakąś rumianą garbuskę wymachującą nożem, a mój kuzyn na każdym zdjęciu chichotał zasmarkany albo robił zeza.
Z owego krótkiego epizodu fotograficznej pasji wynikła jedna korzyść – bardzo wcześnie zrozumiałam, że widzieć cokolwiek, a najogólniej – czuć cokolwiek – równa się spajać i retuszować, dopóki w głowie nie powstanie własny film, dzięki któremu wiem, że istnieję. I że jestem, tak w ogóle, właśnie sobą.
Bez wycieczek z wujkiem nie powstałby wiersz „Kraksa”. Dedykowałam go Marioli, która nie dość, że wygląda na osobę namiętną, to jeszcze lubi szybką jazdę czarnym BMW i ma nowego chłopaka, który (choć nie wygląda na osobę namiętną) nosi wdzięczne imię kojarzące się przede wszystkim z handlarzami samochodów. Mam nadzieję, że Mariola się na mnie nie pogniewa. A jeśli nawet tak się zdarzy, zawsze mogę zabrać ją do baru „Express Chicken” na udko z rożna – licząc, że mi wybaczy.