
Poezja na nowy wiek
nagrania / wydarzenia Różni autorzyDebata w Salonie Polityki wokół antologii Poeci na nowy wiek.
WięcejRecenzja Pawła Kaczmarskiego z książki Killer Andrija Lubki.
Mam problem z opowiadaniami Andrija Lubki. Jego wiersze – te nieliczne, które miałem okazję przeczytać bądź usłyszeć – robiły na mnie raczej dobre wrażenie. Raził może trochę rodzaj wyostrzonej „młodzieńczej” autokreacji (wódka, papierosy, wysilona mistyka „męskości” i „kobiecości”), ale i to można by pewnie wybronić jako stylizację beatnikową, Wojaczkową, Świetlikową, Rimbaudowską, nade wszystko zaś ograniczoną do pewnych wtrętów, pojedynczych wersów, dających się wyizolować z całości i w razie potrzeby nawet przeoczyć. Niedawno chwaliłem za debiut Filipa Wyszyńskiego, poetę również nie stroniącego od wierszy „dwudziestoletnich”, odwołującego się do konkretnego wyobrażenia i doświadczenia młodości – ale łączącego to z dużym oczytaniem, wyczuciem erotyzmu, formalną sprawnością.
Natomiast do Killera, zbioru krótkich próz Lubki, nie mogę się przekonać. Jest w tym tomie jeden tekst naprawdę świetny – o miniaturowym Czechowie, który zamieszkał wewnątrz poety-narratora – ale to, co stanowi o sile jednego utworu (surrealistyczne zacięcie, umiejętnie rozwinięty – ale nieprzesadnie wyeksploatowany – koncept, dość subtelne poczucie humoru i groteski) znika we wszystkich pozostałych. Wyciągając może trochę zbyt pospieszne wnioski – to w końcu pierwsza książka prozatorska młodego twórcy – byłbym skłonny powiedzieć, że gdy Lubka pisze naprawdę dobrze, to pisze zupełnie inaczej niż zazwyczaj; jak łatwo można się domyślić, mamy więc do czynienia z książką nierówną – w większej części mimo wszystko dość słabą.
Przyznam, że mam alergię na krótkie prozy opowiadające o młodych pisarzach i ich pierwszych przygodach z seksem, ich nocnych rozmowach przy wódce, ich ekscentrycznych przyjaciołach i rodzinnych stronach. Taka wyjściowa perspektywa, razem z całym stylizacyjnym i autokreacyjnym bagażem, jest tymczasem u Lubki bardzo wyraźna; mamy przez to do czynienia z dość sztampowymi postaciami, których ewentualna złożoność czy enigmatyczność jest przez autora bardziej zadekretowana niż wypracowana w tekście (jeśli kobieta została określona jako tajemnicza, to znaczy, że jest tajemnicza). Do tego kreując swoich bohaterów Lubka opiera się na punktach zaczepienia podpowiadanych przez konwencję (na przykład ulubiony alkohol) i szkicuje ich dość pobieżnie, bo ta sama konwencja wypełnia niejako puste miejsca. Wydaje się, że bezpośrednio z takiego podejścia wynikają nieudane, jakby niepotrzebnie wygaszone (bądź urwane naiwnym chwytem formalnym) puenty kolejnych opowiadań – konwencja wybrana przez Lubkę określa punkt wyjścia, pozwala na rozwinięcie akcji, ale nie podpowiada zakończenia. Dlatego opowiadanie „Podwójne morderstwo koło użhorodzkiego akademika” zostaje urwane czymś takim:
Już zrozumieliście, że jestem pisarzem. Żeby od razu zainteresować czytelnika wymyśliłem zabójstwo, ale ono pociągnęło za sobą jeszcze jedno, potem miała się zwalić na mnie cała kupa przygód. Jednak pismo „Kurier Krywbasu” zamówiło u mnie opowiadanie, a nie kryminalną powieść. Dlatego muszę się już zatrzymać. I zatrzymuję się – kropka.
Oczywiście, nie wszystkie opowiadania dotyczą młodego pisarza, jego przygód z seksem, nocnych rozmów przy wódce i ekscentrycznych przyjaciół. Tam, gdzie Lubka wyrywa się konwencji, jest niewątpliwie najciekawszy. Ale wątki autobiograficzne wracają nieubłaganie, wywołując zawsze te same tematy i ten sam ton.
Sytuację pogarsza fakt, że Lubce zdarzają się poważne warsztatowe błędy – gdy zbyt pospiesznie ujawnia czytelnikowi swoje zamiary, zbyt nachalnie wyjaśnia przedstawioną sytuację, pozbawia własne postaci wiarygodności. Tak jest w opowiadaniu „Skrytka pod uliczną latarnią”. Bohaterka – starsza kobieta, Sofia Wołodymyrywna – patrząc codziennie długimi godzinami przez okno spostrzega, że pod pobliską latarnią dwoje ludzi przekazuje sobie wiadomości, zakopując małe pakunki z listami w śniegu. Ci ludzie to kochankowie: ona – mężatka, on – poszukiwany zbieg. Cały kłopot w tym, w jaki sposób poznajemy ich historię – otóż Sofia za którymś razem podkrada pakunek i czyta list napisany przez „nią” do „niego”, a w liście znajduje się dość szczegółowy opis całego romansu – tak, jakby został napisany wprost dla czytelnika. Akurat w tym urywku korespondencji, który bohaterka czyta przecież wyłącznie przez przypadek, znajdujemy potrzebne odbiorcy wyjaśnienia. Kojarzy się to ze zjawiskiem dość powszechnym w wypadku słabszych seriali fabularnych, kiedy w pierwszym odcinku nowego sezonu bohaterowie tak prowadzą rozmowę, żeby przypomnieć widzom wydarzenia z sezonu poprzedniego (i wtajemniczyć tych zupełnie niewtajemniczonych). Trzeba się naprawdę wysilić, żeby utrzymać w takiej sytuacji wiarygodność tak zwanego świata przedstawionego, bohaterów, ich motywacji – u Lubki, niestety, narracja się rwie.
Do wpadek autora należy też zaliczyć nieudane metafory, szczególnie w sferze relacji damsko-męskich. Z opowiadania „Kobieta w piasku”:
Więc ona była. Więc mu się nie przyśniło. Kobieta, która pachniała miodem i ma długie włosy koloru wroniego skrzydła. Jak te włosy tańczyły na jej piersiach! Zjadłszy na chybcika śniadanie, pisarz pobiegł na plażę. Morze zmyło z niego ten bajkowy nocny sen, pozostawiając tylko maleńkie kropelki rozmarzenia i wielkie, pachnące winogronowe grona czekania na kobietę.
„Maleńkie kropelki rozmarzenia” oraz „pachnące winogronowe grona czekania” można jeszcze wytłumaczyć podwyższoną tolerancją języka ukraińskiego na metafory dopełniaczowe – polski jest na nie dziś szczególnie uczulony – ale o co chodzi z „włosami koloru wroniego skrzydła”, szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Czy wronie skrzydło ma inny kolor niż wroni ogon albo wroni grzbiet?
Język Lubki nader często jest zresztą niezgrabny, nieporadny, jakby usztywniony własnym przestylizowaniem. Przejawia się to zarówno w nienaturalnie brzmiących zdaniach, jak i w bardzo wyraźnych, ewidentnie nieświadomych sprzecznościach w narracji. W puencie tytułowego opowiadania tomu zderzają się dwa stereotypowe obrazki: „killera”, który wykonuje swoją pracę zupełnie beznamiętnie (bez obrzydzenia i bez upodobania) oraz „killera”, który odkrył u siebie nieokreśloną potrzebę zabijania i w pewien sposób „lubi” swoją pracę. Lubka niespecjalnie wysila się, żeby połączyć sprzeczne motywacje – i efekt jest następujący:
Zabijam bez emocji i zawsze inaczej, to moja praca. Nie powiedziałbym, że podoba mi się to zajęcie, ale nie czuję też do niego odrazy. Mógłbym też naprawdę pracować jako programista, mieć normalne życie, może kiedyś tak będzie. Jednak to wątpliwe.
Bo jestem killerem. To mi się podoba, jestem stworzony do takiej pracy. Niczego lepiej nie umiem robić (…)
„Nie powiedziałbym, że podoba mi się to zajęcie”; „jestem killerem. To mi się podoba” – trudno przymknąć oko na taką wpadkę w ostatnim akapicie tytułowego opowiadania.
Kończąc listę słabych stron Killera – żeby zdążyć wspomnieć jeszcze o mocnych – trzeba powiedzieć kilka słów o scenach erotycznych i relacjach damsko-męskich w prozie Lubki. Te pierwsze są w większości przypadków nieudane ze względu na swoją zamierzoną „obrazowość”. Nie chciałbym zostać źle zrozumianym – mam problem nie tyle z dosłownością opisu (może sceny jeszcze bardziej dosłowne akurat pomogłyby Lubce), co z dziwnym połączeniem ostentacyjnej niedojrzałości oraz zamiłowania do rozbudowanych metafor. Do tego dochodzi rzecz najbardziej chyba w Killerze odpychająca, czyli pokręcona „mistyka kobiecości” wynikająca u Lubki ze strasznie sztampowych i stereotypowych przekonań, otwarcie uprzedmiotawiająca kobiety, skutkująca częstymi i niepotrzebnymi metaforami bezpośrednio odwołującymi się do seksu. Gdy bohaterka wspomnianego opowiadania o skrytce pod latarnią nie znajduje listu od ukochanego, robi coś następującego:
Nagle podniosła rękę do ust i ugryzła się w nadgarstek; tak jak robią to kobiety, wstrzymując krzyk orgazmu albo rozpaczy.
Jeśli czytam opowiadania młodego pisarza, który prezentuje się czytelnikowi jako młody pisarz, to jedną z ostatnich rzeczy, jakich oczekuję, będzie porozumiewawcze „sam wiesz, jak to jest z kobietami” rzucone znad kieliszka wódki. Ta stylizacja jest nudna, zużyta, dostępna pod każdą szerokością geograficzną, a jej ciężar udaje się dźwignąć niemal wyłącznie takim gigantom jak Kundera czy Bolano.
Na koniec, zgodnie z zapowiedzią, mocniejsze strony. Kiedy Lubka rezygnuje z wyjściowej stylizacji, z ulubionego archetypu bohatera, idzie mu całkiem nieźle. Wspomniane już opowiadanie o Czechowie – którego bohater jest bardziej czytelnikiem niż pisarzem – jest godne polecenia. Niektóre opowiadania – choćby „Pułkownik milicji i zbliżające się klimakterium” o skorumpowanym pułkowniku ukraińskiej policji, czy „Maleńka improwizacja na fortepian” ubrana w formę anegdoty wplecionej w uniwersytecki wykład – wykorzystują ciekawy koncept, szkic postaci bądź formalny chwyt. Innymi słowy, Lubka jest pomysłowy, a najmocniejszym tekstem tomu udowadnia, że potrafi swoje pomysły wykorzystać, rozwinąć.
Jeszcze innymi słowy – nie należy od Lubki uciekać. W Killerze warto poczytać o miniaturowym Czechowie domagającym się koniaku, do ewentualnego kolejnego zbioru – choćby zajrzeć.
Urodzony w 1991 roku. Krytyk literacki, pisze głównie o poezji współczesnej. Redaktor działu recenzji książkowych w „Ricie Baum” oraz „8. Arkusza”, dodatku młodopoetyckiego do miesięcznika „Odra”. Współpracownik czasopisma naukowego „Praktyka Teoretyczna”. Mieszka we Wrocławiu.