recenzje / ESEJE

Koniec antropocenu

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa książki Animalia Anny Adamowicz, która ukazała się w Biurze Literackim 28 stycznia 2019 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Debiu­tanc­ki tom Anny Ada­mo­wicz, mimo kry­tycz­ne­go i czy­tel­ni­cze­go suk­ce­su (choć­by nomi­na­cja do Nagro­dy Lite­rac­kiej Gdy­nia), miał kil­ka wad, któ­re zrzu­cić moż­na i na karb wie­ku autor­ki, i sto­ją­ce­go za nią wów­czas wydaw­nic­twa, nie zawsze „wyci­ska­ją­ce­go” z pro­po­zy­cji książ­ko­wych mak­si­mum, sta­wia­ją­ce­go na wro­dzo­ny chy­ba talent auto­rów do kom­po­no­wa­nia wła­snych ksią­żek. Przede wszyst­kim jed­nak Wąt­pia (2016), z całą baro­ko­wo­ścią kon­cep­tów, tur­pi­zmem rodem z Gro­cho­wia­ka oraz umie­jęt­nym prze­no­sze­niem słow­ni­ka medycz­ne­go w dzie­dzi­nę poety­ki, gra­ły o zbyt dużą staw­kę. Tytu­ło­wa meta­fo­ra wnętrz­no­ści była pod­sta­wą do pro­ble­ma­ty­zo­wa­nia kla­sycz­nych opo­zy­cji powierzch­ni i głę­bi, wnę­trza i zewnę­trza, pięk­na i brzy­do­ty, cia­ła i ducha, a przede wszyst­kim nor­my i inno­ści, zwią­za­nej z róż­ny­mi for­ma­mi fizycz­ne­go napięt­no­wa­nia. Antro­po­lo­gicz­na gra, w któ­rą uwi­kła­ła nas wów­czas Ada­mo­wicz, toczy­ła się o defekt, zmie­nia­ją­cy ludz­kie w nie­ludz­kie. Jeśli ująć to sze­rzej, cho­dzi­ło jed­nak o wyka­za­nie bez­za­sad­no­ści, histo­rycz­no­ści i arbi­tral­no­ści roz­strzy­gnięć ide­olo­gicz­nych, opar­tych na reto­ry­ce bio­lo­gicz­nej i dar­wi­now­skim natu­ra­li­zmie (stąd w tomie miej­sce m.in. dla Ste­fa­na Bibrow­skie­go, Gra­ce McDa­niels i innych posta­ci, któ­rych rzad­kie cho­ro­by sta­wa­ły się źró­dłem „gale­rii oso­bli­wo­ści”).

Z natu­ry, tzn. z mate­rii oży­wio­nej, z pozio­mu tka­nek i wnętrz­no­ści, nie da się wypro­wa­dzić – zda­wa­ła się twier­dzić poet­ka – kul­tu­ro­we­go uza­sad­nie­nia dla póź­niej­szych kla­sy­fi­ka­cji i hie­rar­chii spo­łecz­nych, dla wyklu­czeń i ste­reo­ty­pów. Natu­ra w jej bio­lo­gicz­nym wymia­rze to raczej osta­tecz­na rękoj­mia her­me­neu­ty­ki podej­rzeń („wąt­pli­wo­ści” w dru­gim z tytu­ło­wych zna­czeń) niż gwa­rant jakich­kol­wiek odpo­wie­dzi. Ada­mo­wicz z lubo­ścią eks­plo­ato­wa­ła więc te porząd­ki dys­kur­syw­ne, któ­re stwo­rzo­ne zosta­ły do wyja­śnia­nia, udzie­la­nia odpo­wie­dzi i legi­ty­mi­zo­wa­nia rela­cji spo­łecz­nych. Pro­ce­som poetyc­kie­go „wąt­pie­nia” pod­da­ła mity (Apol­lo i Mar­sjasz, Pig­ma­lion, Deme­ter, Kra­ken), posta­ci i wyda­rze­nia histo­rycz­ne (Hypa­tia, arcy­ksią­żę Rudolf, św. Bar­tło­miej, Rene Magri­te), dys­kur­sy nauko­we (zwłasz­cza antro­po­lo­gię) czy kon­tro­wer­syj­nych „boha­te­rów” współ­cze­sno­ści (Tia­go Kli­meck, Domi­ni­que Ven­ner).

Wąt­pia były debiu­tem autor­ki o nie­wąt­pli­wej eru­dy­cji, ponad­to poet­ki, któ­ra zamiast popi­sy­wać się zna­jo­mo­ścią Her­ber­ta i ale­ga­cją budo­wać sobie kapi­tał sym­bo­licz­ny, wola­ła tę eru­dy­cję prze­kuć w nie­ba­nal­ne lek­cje empa­tii. Za sto­so­wa­ną w tomie liry­ką maski, ulu­bio­ną figu­rą Ada­mo­wicz, nie zawsze szła jed­nak ener­gia wier­sza. Moż­na zro­zu­mieć tech­ni­kę pisar­ską autor­ki, bo – mimo dwóch dopie­ro ksią­żek – ma ona już wyraź­ny, łatwo roz­po­zna­wal­ny styl, ale na eta­pie debiu­tanc­kie­go tomu cze­goś w nim bra­ko­wa­ło. Tech­nicz­na pre­cy­zja i jaw­ność kon­cep­tu spra­wia­ły momen­ta­mi wra­że­nie „szkol­nych”, nie w zna­cze­niu mło­dzień­czych, nie­doj­rza­łych, lecz nazbyt wycy­ze­lo­wa­nych, prze­pra­co­wa­nych.

Gdy­by pró­bo­wać zre­kon­stru­ować prze­pis na ide­al­ny wiersz z debiu­tanc­kie­go tomu poet­ki, było­by to poten­cjal­nie moż­li­we. Naj­pierw zna­leźć musi­my inte­re­su­ją­cą sytuację/postać/temat, wokół któ­rych moż­na zbu­do­wać opo­wieść. Potem cze­ka nas inter­ne­to­wy rese­arch, wyzna­cze­nie nie­oczy­wi­stej per­spek­ty­wy (cza­sem liry­ki roli, cza­sem cynicz­ne­go obser­wa­to­ra, cza­sem obiek­tyw­ne­go bada­cza „pre­pa­ra­tów”) i sku­pie­nie się na kon­tek­ście zamiast na samej posta­ci. Dzię­ki temu doko­na­my obez­wład­nie­nia wymo­wy bazo­we­go tema­tu i poka­że­my pęk­nię­cia z nim zwią­za­ne, a wresz­cie domknie­my wiersz iro­nicz­no-gorz­ką puen­tą. Przy­tocz­my dla przy­kła­du ostat­ni utwór z tomu – „Obcho­dze­nie (mówi Tia­go Kli­meck)”:

dzień przed pre­mie­rą miste­rium
śnił mi się Sta­ni­sław­ski. roz­par­ty w fote­lu, mru­żył oczy
i mam­ro­tał не верю, не верю.
póź­niej wsko­czył mi do ust,
a ja sie­dzia­łem na łóż­ku, gry­złem pal­ce, mówi­łem
do sie­bie, że pętla to tyl­ko rekwi­zyt, rekwi­zyt,
rekwi­zyt.

tuż przed wystę­pem kle­pa­nie po ple­cach, powo­dze­nia,
poła­ma­nia nóg i tak dalej. póź­niej sce­na – kuli­sy falu­ją,
kwe­stie wyta­cza­ją się z ust owal­nym kamy­kiem. wore­czek
pełen kap­sli zamiast srebr­ni­ków. sznur.
Sta­ni­sław­ski szep­cze w mojej gło­wie

не верю, не верю

Jeste­śmy w gło­wie (dosłow­nie: w mono­lo­gu wewnętrz­nym) tytu­ło­we­go boha­te­ra, bra­zy­lij­skie­go akto­ra, któ­ry – jak pod­po­wia­da nam Google – zmarł na sku­tek nie­szczę­sne­go powie­sze­nia się w cza­sie odgry­wa­nia roli Juda­sza w Pasji. Ta nie­szczę­śli­wa, bizar­na tra­ge­dia dopie­ro się jed­nak wyda­rzy. Na razie boha­te­ra nawie­dza we śnie Sta­ni­sław­ski ze swo­im słyn­nym, mitycz­nym już „nie wie­rzę”, a za spra­wą jego naka­zu rekwi­zy­ty sce­nicz­ne zaczy­na­ją się powo­li ure­al­niać. Zde­rze­nie dwóch porząd­ków: meto­dy Sta­ni­sław­skie­go, z wpi­sa­nym w nią poświę­ce­niem dla roli i mak­sy­mal­ną iden­ty­fi­ka­cją z posta­cią oraz biblij­nej Pasji, w któ­rej Juda­szo­wi przy­pa­da dwu­znacz­na rola zdraj­cy, odsła­nia rela­tyw­ność owe­go zapi­sa­ne­go graż­dan­ką „nie wie­rzę” („не верю, не верю”). Powra­ca ono jako klą­twa, jako samo­speł­nia­ją­ca się prze­po­wied­nia, ale też jako Juda­szo­we odwró­ce­nie się od Chry­stu­sa oraz (meta­li­te­rac­kie) zakwe­stio­no­wa­nie rela­cji mię­dzy sztu­ką i prawdą/rzeczywistością. Komu i w co mamy uwie­rzyć? Do cze­go nas to dopro­wa­dzi? I tutaj zaczy­na się pro­blem, bo mimo zama­szy­sto­ści gestu i jego poten­cjal­nych filo­zo­ficz­nych roz­wi­nięć, nic nie spra­wia, by gest ten chcia­ło się roz­wi­nąć, dopo­wie­dzieć, domy­ślić. Ot, wiersz wyda­rzał się w Wąt­piach, pozo­sta­jąc przez cały czas dość wsob­nym poje­dyn­ko­wa­niem się z bazo­wym kon­cep­tem (któ­ry dawał się mimo wszyst­ko odczy­tać, bo Ada­mo­wicz ceni w poezji komu­ni­ka­tyw­ność). Cza­sem efekt puen­ty był zbyt tablo­ido­wy (jak w „Quia nomi­nor leo”), cza­sem po pro­stu gra o „wnętrz­no­ści” nie war­ta była przy­sło­wio­wej świecz­ki.

Ani­ma­lia są tym­cza­sem książ­ką doj­rzal­szą, a tech­nicz­ny i świa­to­po­glą­do­wy roz­wój autor­ki zasko­czy nie­jed­ne­go czy­tel­ni­ka. Poświę­ci­łem tyle uwa­gi Wąt­piom nie bez powo­du. Zre­kon­stru­owa­nie „meto­dy” Ada­mo­wicz pozwa­la bowiem dostrzec, ile się zmie­ni­ło od debiu­tu autor­ki. A para­dok­sal­nie wie­le rze­czy pozo­sta­ło nie­zmien­nych, co świad­czy o wyro­bio­nym już sty­lu i pew­nej kon­se­kwen­cji pisar­skiej: zami­ło­wa­nie do liry­ki maski, kon­cep­tyzm i baro­ki­za­cja, postrze­ga­nie poezji jako sztucz­nej gry, któ­rej staw­ką nie jest zmył­ka ani iden­ty­fi­ka­cja z „ja” auto­ra, lecz głę­bo­ki, her­me­neu­tycz­ny pro­ces roz­po­zna­nia i zro­zu­mie­nia, wresz­cie eko­lo­gicz­na wraż­li­wość oraz poli­tycz­ność poję­ta raczej jako ruch empa­tii niż roz­po­zna­wa­nia struk­tu­ral­nych ana­lo­gii. Zmia­ny są tym­cza­sem drob­ne, nie­mal nie­zau­wa­żal­ne: odpusz­cze­nie nie­któ­rych emo­cjo­nal­nych, „szan­ta­żu­ją­cych” czy­tel­ni­ka puent, prze­sta­wie­nie per­spek­ty­wy z uni­wer­sal­nej reflek­sji antro­po­lo­gicz­nej na reflek­sję nad współ­cze­sno­ścią, wzmoc­nie­nie ener­gii wier­sza przy rów­no­cze­snym osła­bie­niu kon­cep­tu­al­ne­go cha­rak­te­ru, roz­pi­sa­nie pro­ble­ma­ty­ki spo­łecz­no-poli­tycz­nej jako powra­ca­ją­ce­go echa (świet­ny cykl „ukła­dy”), a nie jed­no­ra­zo­wej roz­pra­wy z tema­tem. Zaowo­co­wa­ło to pogłę­bie­niem pato­lo­gicz­ne­go cha­rak­te­ru „defek­tu”, któ­ry Ada­mo­wicz roz­gry­wa nadal za pomo­cą cha­rak­te­ry­stycz­nych dla sie­bie bio­lo­gicz­no-medycz­nych meta­for. Wiersz się tro­chę roz­luź­nia, roz­pa­da wręcz, sam kon­cept robi się bar­dziej bez­czel­ny, wię­cej jest swo­bo­dy, a mniej odra­bia­nia kul­tu­ro­wych lek­cji. W tych drob­nych zmia­nach mamy jed­nak do czy­nie­nia z cie­ka­wym pro­ce­sem: prze­mia­ny dobrej poet­ki w poet­kę bar­dzo dobrą oraz inte­re­su­ją­cej książ­ki w książ­kę obo­wiąz­ko­wą.

Są oczy­wi­ście w Ani­ma­liach wier­sze, któ­re brzmią Wąt­pia­mi i któ­re mnie nie w peł­ni prze­ko­nu­ją. Są też takie, któ­re z miej­sca uzna­ję za wybit­ne, przede wszyst­kim ze wzglę­du na prze­nie­sie­nie pro­ble­mów antro­po­lo­gicz­nych (natu­ra czło­wie­czeń­stwa? funk­cjo­no­wa­nie w kul­tu­rze? inność a styg­ma­ty­za­cja?) w sfe­rę poli­tycz­ną, opar­tą na eko­lo­gicz­nym, postan­tro­po­cen­trycz­nym impe­ra­ty­wie: „holo­gram”, „łabę­dzi śpiew żebra­ka…”, „two­rzy­wo”, „suro­wiec”, „pamięć prą­du”, „roz­po­zna­nie”. Ada­mo­wicz docho­dzi do podob­nych wnio­sków, jakie znaj­dzie­my choć­by u Ilo­ny Wit­kow­skiej, Micha­ła Pran­ke­go czy Micha­ła Czai. Meta­fo­ra łań­cu­cha pokar­mo­we­go oka­zu­je się rów­no­cze­śnie meta­fo­rą trwa­ło­ści pew­nych rela­cji w przy­ro­dzie i umow­no­ści porząd­ków spo­łecz­nych. Cia­ło jest zara­zem ste­ryl­nym pre­pa­ra­tem, wyobra­że­niem ładu i zamknię­cia, jak i nie­ustan­ną plą­ta­ni­ną tka­nek i ner­wów, dyna­micz­nych rela­cji i otwar­to­ści (przy­po­mi­na się nośna meta­fo­ra „cia­ła otwar­te­go” Moni­ki Bak­ke). Orga­nizm to pod­sta­wa funk­cjo­na­li­stycz­nej teo­rii kul­tu­ry, opar­tej na orga­ni­cy­stycz­nej meta­fo­rze, i poje­dyn­cza isto­ta, będą­ca nie meta­fo­rą, lecz nie­zby­wal­nym, pod­mio­to­wym i funk­cjo­nu­ją­cym na wła­snych zasa­dach życiem.

W wywia­dzie z Dawi­dem Mate­uszem Ada­mo­wicz wspo­mi­na o soma­tycz­nych inspi­ra­cjach, któ­re pod­su­nę­ła jej np. mono­gra­fia Anny Fili­po­wicz Sztu­ka mię­sa. Nowy tom poet­ki moż­na jed­nak podej­rze­wać o inne jesz­cze odnie­sie­nia (zakła­dam, że nie­uświa­do­mio­ne) – do naj­now­szej książ­ki Fili­po­wicz (Prze)zwierzęcenia. Poetyc­kie dro­gi do postan­tro­po­cen­try­zmu (2017), w któ­rej inter­pre­ta­cje wier­szy Rym­kie­wi­cza, Tuwi­ma, Róże­wi­cza czy Świrsz­czyń­skiej spo­ty­ka­ją się z reflek­sją nad kate­go­ria­mi ludzkości/zwierzęcości w zgo­dzie z myślą Der­ri­dy, Deleuze’a i Agam­be­na. Jest tam choć­by bar­dzo cie­ka­wy roz­dział o śli­ma­ku Kry­nic­kie­go („Za pan brat ze śli­ma­kiem”), doty­czą­cy m.in. wier­sza „Ukrad­kiem” (frag­ment): „Ukrad­kiem, dyskretnie,/ Pod­no­szę ze ścieżki/ Swo­je­go star­sze­go brata,/ Ślimaka,/ Żeby go nikt nie nadepnął./ Star­sze­go pew­nie o milio­ny lat./ Bra­ta w nie­pew­no­ści ist­nie­nia”. Ada­mo­wicz zda­je się wręcz odpo­wia­dać na ten tekst, na zawar­tą w nim meta­fo­rę ślu­zu i nasie­nia jako flu­xu, pły­nu, któ­ry łączy nasze odręb­ne egzy­sten­cje w nie­hie­rar­chicz­ną rela­cję, ale też wyzna­cza poezji „po Miło­szu” bez­na­dziej­ne zada­nie:

oca­lić cię w wier­szu, żół­wiu
łyka­ją­cy pla­sti­ko­wy worek zamiast medu­zy,
uło­żyć w tych kole­inach jak w koły­sce, trum­nie,
tyl­ko tyle mogę zro­bić, wybacz, nie przy­wio­dę
ci ławi­cy cheł­bi trze­po­czą­cych jak ser­ca,
nie nauczę odróż­niać poli­me­ru od mezo­glei,
nie zre­zy­gnu­ję z jed­no­ra­zo­we­go sprzę­tu medycz­ne­go,
nie roz­ło­żę Wiel­kiej Pacy­ficz­nej Pla­my Śmier­ci,
nie zaoram ludz­ko­ści na wszyst­kich kon­ty­nen­tach,
bo kto wte­dy oca­lił­by cię w wier­szu, żół­wiu, bra­cie
[„suro­wiec”]

Podob­ne empa­tycz­ne zabie­gi, kon­cep­ty: jak powyż­sza lita­nia, jak tytu­ło­wa wyli­czan­ka („wszyst­kie ssa­ki w ścin­ki ścian/ wszy­scy ludzie w zdar­tą darń”), jak (inny świet­ny) wiersz o iście baro­ko­wym, arcy­dłu­gim tytu­le „łabę­dzi śpiew żebra­ka umie­ra­ją­ce­go z gło­du w szczel­nej becz­ce z jedy­nym otwo­rem, przy któ­rym czu­wa król Sycy­lii, król Nie­miec, Świę­ty Cesarz Rzym­ski, król Jero­zo­li­my, anty­chryst, stu­por mun­di, Fry­de­ryk II Hohen­stauf” uzu­peł­nia­ją typo­wą dla poet­ki liry­kę roli o wąt­ki nie­obec­ne w pierw­szym tomie. We wszyst­kich tych utwo­rach napię­cie mię­dzy poje­dyn­czo­ścią „ja” i wie­lo­ścią ukła­du (orga­ni­zmu, spo­łe­czeń­stwa, pań­stwa, kon­ty­nen­tu, przy­ro­dy) pro­wa­dzi do wyeks­po­no­wa­nia dyna­mi­ki rela­cji w eko­sys­te­mie i do spłasz­cze­nia samej onto­lo­gii. Ten ruch nazna­czo­ny jest jed­nak pew­nym nie­po­ko­jem, kata­stro­fi­zmem nawet, nie­obec­nym w pierw­szej książ­ce. Bo co zro­bi­my, jeśli meta­fo­rycz­ny „układ” nie jest aż tak sta­bil­ny, żeby zagwa­ran­to­wać trwa­łość naszych prze­ko­nań i być fun­da­men­tem jakie­goś poro­zu­mie­nia? Osta­tecz­ną wie­dzą, jaką uzy­ska­my na sku­tek kon­se­kwent­ne­go zde­rza­nia pla­nów i kon­fron­to­wa­nia per­spek­tyw, może się wszak oka­zać ta z wier­sza „roz­po­zna­nie”:

znam kraj któ­ry jest kolo­nią pąkli
wyro­słych na skó­rze wie­lo­ry­ba
bio­rą­ce­go wła­śnie roz­pęd aby
z całej siły otrzeć się o ska­łę

W tym przede wszyst­kim dostrze­gam poli­tycz­ny poten­cjał nowe­go tomu Ada­mo­wicz – tomu peł­ne­go współ­czu­cia, wyda­rzeń i posta­ci histo­rycz­nych, wypeł­nio­ne­go soma­ty­zma­mi i kon­se­kwent­nym poszu­ki­wa­niem róż­ni­cy w głę­bi­nach cie­le­sno­ści (takie były i Wąt­pia), ale też prze­peł­nio­ne­go zwąt­pie­niem. Tomu nawie­dza­ne­go przez trau­ma­tycz­ny refren o aryj­skiej Euro­pie, któ­ra „drga niespokojnie/ ale nie ma woj­ny”, przez lęk o „Euro­pę tęt­nią­cą kon­wul­syj­nie, jak­by ktoś ją wywlókł// na brzeg”, „Euro­pę wiją­cą się w płyt­kiej kału­ży”, „gęstą i soczy­stą”, a wresz­cie przez sen o Euro­pie „wibru­ją­cej pierw­szo­rzęd­nym kamertonem,/ łyka­ją­cej wszyst­kie kost­ki aż do zadła­wie­nia” (cyta­ty z kolej­nych odsłon roz­sia­ne­go po tomie jak wirus cyklu „ukła­dy”).

„Aktu­ali­za­cja”, jaką prze­pro­wa­dzi­ła Ada­mo­wicz na swo­ich wier­szach, spra­wi­ła, że zmie­ni­ły się one w mikro­trak­ta­ty – zro­zu­mia­łe, komu­ni­ka­tyw­ne, otwar­te na czy­tel­ni­ka, ale też z łatwo­ścią pod­da­ją­ce się lek­tu­rze w bar­dziej filo­zo­ficz­nych kate­go­riach, uzgad­nia­ją­ce się z bio­po­li­tycz­ny­mi pyta­nia­mi o immu­ni­za­cję, z głę­bo­ką eko­lo­gią i pro­ble­ma­tycz­ną cie­le­sno­ścią istot z cza­sów póź­nej nowo­cze­sno­ści. Bli­żej temu „zaan­ga­żo­wa­niu” oczy­wi­ście do pro­gra­mu „Labo­ra­to­rium empa­tii histo­rycz­nej” (Wiśniew­ski, Rojek) niż do Bąka czy Góry, z któ­rym mimo wszyst­ko czuć pew­ne pokre­wień­stwo języ­ko­we. Zdol­ność wzru­sza­nia czy­tel­ni­ków idzie jed­nak w Ani­ma­liach w parze z inte­lek­tu­al­nym zaple­czem i tech­nicz­ną bie­gło­ścią, zmie­nia­ją­cy­mi emo­cjo­nal­ną emfa­zę w ćwi­cze­nia z wraż­li­wo­ści. Kró­le­stwo zwie­rząt to nasz wspól­ny habi­tat, choć to wła­śnie zwie­rzę­ta zda­ją się dyk­to­wać u Ada­mo­wicz warun­ki poten­cjal­nej koeg­zy­sten­cji. Odda­nie im gło­su to odda­nie go naj­słab­szym, a więc jakaś for­ma pono­wo­cze­snej, postan­tro­po­cen­trycz­nej spra­wie­dli­wo­ści.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania