Stary poeta krytykuje
recenzje / ESEJE Olga SzmidtRecenzja Olgi Szmidt z książki Margines, ale… Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Olgi Szmidt z wyboru wierszy Złotniejący świat Marii Konopnickiej.
Bez Marii Konopnickiej trudno wyobrazić sobie polską poezję. Bez „Wolnego najmity”, „A jak poszedł król…”, nie mówiąc o „Rocie”. Paradoksalnie jednak, poprzez ścisłe skojarzenie jej twórczości ze szkolnymi obowiązkami i wymuszonymi wzruszeniami, można czasami zapomnieć, że Konopnicka była poetką i pisarką w ścisłym sensie tego słowa. I mimo że trudno zaprzeczyć zdaniu, że jej twórczość i artystyczny temperament nierzadko nakierowane były na ustanawianie wzorców, reguł, wyznaczanie słusznych postaw i odruchów, nie tylko i nie od zawsze była dostarczycielką szkolnych lektur.
Wydobycie jej z tych ram wydaje mi się projektem jeżeli nie donkiszotowskim, to na pewno niesłychanie śmiałym. Artystyczny rozmach Marii Konopnickiej, mówiąc delikatnie, nie jest najmocniejszą stroną tej twórczości. Znaczna część tematów tej poezji – przynależy do przeszłości. Inspiracje, ambicje i wpływy mają skomplikowaną i interesującą strukturę, jednak trudno w tym pokładać wszelkie nadzieje. Czar nowości także w tym przypadku nie działa, większości czytelników wyda się – słusznie bądź nie – poetką wyczytaną do końca. Znaną tak dobrze, jak znane mogą być tylko dziecięce powracające koszmary. Listę powodów, dla których pomysł ponownego przeczytania tej poezji nie może się udać, bez problemu ciągnąć można w nieskończoność. Faktycznie znęcając się raczej nad nauczycielami i wpływowymi czytelnikami twórczości Konopnickiej aniżeli nad nią samą. A jednak. A jednak mimo wszystkich tych powodów, których słuszność w jakiejś części przyznać będzie musiał nawet największy admirator, wydanie tomu Złotniejący świat uważam za małą rewolucję.
Paradoksalnie publikacja tego zbioru wydaje mi się też dużo bardziej odważną koncepcją niż nie tak dawna książka Leny Magnone „Maria Konopnicka. Lustra i symptomy”. Nie dlatego, że sięga dalej w interpretacji twórczości poetki albo że wydobywa na światło dzienne nieznane dotąd wymiary jej życia i pisarstwa. Wręcz przeciwnie. To bowiem, przed czym stawia czytelnika Piotr Matywiecki, odpowiadający za wybór i posłowie, jest ostentacyjnie wręcz prowokacyjne w swojej prostocie. Bez przymusu, bez kindersztuby, bez wymuszonych interpretacji wydawcy stawiają przed dorosłym czytelnikiem mającym za sobą szkołę nowojorską, Elizabeth Bishop, Marcina Świetlickiego i Andrzeja Sosnowskiego – Marię Konopnicką. Z jej sentymentami, przyrodą, tkliwością i słowiańską żałością bijącą z co drugiego utworu. Rewolucja nie polega tu na przepisaniu i dostosowaniu lektury jej poezji do standardów współczesności, upozorowaniu, że jest tu coś, co czytelnik przegapiał przez lata. Przeciwnie. Otrzymujemy to, co znamy doskonale, ale co własnym wysiłkiem – w poważnej, przyjemnej edycji – możemy wydobyć z klinczu naszych przyzwyczajeń i pamięci.
To, czego dokonuje w tym tomie i tym tomem Piotr Matywiecki, wydaje się niezbędne, jeżeli traktujemy poważnie „czesanie historii pod włos” oraz inne rozważania Waltera Benjamina o literaturze i historii. Trzeba sobie powiedzieć bowiem wprost – straciliśmy Marię Konopnicką. Jej przywrócenie do czytelniczej świadomości jest konieczne, jeżeli jakakolwiek rewizja historii literatury ma mieć sens. Nie po to, aby wynosić ją ponownie na piedestał. Po to, żeby wreszcie przytomnie ją przeczytać.
A zatem czytam:
Wąską ścieżyną, co wije się wstęgą
Między pólkami jęczmienia i żyta,
Szedł blady, nędzną odziany siermięgą,
Wolny najmita.
I nigdy wyraz nie był dalszym treści,
Jak w zestawieniu takim urągliwym!
Nigdy nie było tak głuchej boleści
W jestestwie żywym!
[…]
W powietrzu ciche zawisły błękity,
Echo fujarki spod lasu wschód wita…
Stanął i otarł łzę połą swej świty,
Wolny najmita.
Wolny, bo z więzów, jakimi go przykuł
Rodzinny zagon, gdzie pot ronił krwawy,
Już go rozwiązał bezduszny artykuł
Twardej ustawy…
Wolny, bo nie miał dać już dzisiaj komu
Świeżego siana pokosu u żłoba;
Wolny, bo rzucić mógł dach swego domu,
Gdy się podoba…
[…]
Czegoż on stoi? Wszak wolny, jak ptacy?
Chce – niechaj żyje, a chce – niech umiera!
Czy się utopi, czy chwyci się pracy,
Nikt się nie spiera…
I choćby garścią rwał włosy na głowie,
Nikt się, co robi, jak żyje, nie spyta…
Choćby padł trupem, nikt słówka nie powie…
– Wolny najmita!
Zaangażowanie społeczne tego utworu nie traci mimo widocznej maniery, jakiej ulega Konopnicka. Skupienie na losach „wolnego najmity” nie prowadzi do uogólnionych sądów, rzewnych podsumowań czy wyrażenia mesjanistycznych wręcz nadziei. Ekspozycja materialnego wymiaru degradacji i pozbawienia pracy umożliwia oddalenie pokusy romantyzowania ubóstwa i dramatycznego zmagania się z niesprawiedliwością społeczną. Wiersz przybiera ton lamentu, ale nie traci zarazem na konkretności i brutalności niektórych fraz. Wolny najmita nie umiera romantycznie. W finale wiersza pojawiają się wręcz słowa „choćby padł trupem”, korespondujące z wizją łachmanów na jego grzbiecie. Ściśle lewicowy wydźwięk tego utworu budowany jest na wizji „jednego z wielu” – człowieka, który nie występuje imieniu innych, ale jego losy oddają kondycję innych. Także bezimiennych, także pozbawionych godności i nadziei. Zarzucać można temu utworowi emocjonalne niewyrafinowanie czy ilustracyjność i tendecyjność portretu „wolnego najmity”. Nie chcę powiedzieć, że jedyną wartością wiersza jest świadectwo epoki i realiów. Bardzo wyraźne są tu dla mnie inne aspekty – bezsilność podmiotu mówiącego, wściekłość na reguły ówczesnego życia społeczno-politycznego i, nade wszystko, sprzeciw wobec niesprawiedliwości. Takich utworów jest w tym tomie więcej i to je uważam za najciekawsze, najbardziej pobudzające do spojrzenia na Marię Konopnicką nie jako autorkę słusznie minionej poezji, ale poetkę, kobietę, która nie boi się patrzeć i nie boi się pisać. Wiele można w tym tomie znaleźć wdzięcznych utworów o pieśniowym charakterze, poezji sięgającej w głąb natury, zafascynowanej melodyjnymi wymiarami języka. Ze mną jednak na długo, na nowo zostaną te słowa, przytłaczająco wręcz aktualne: „A na wojnie świszczą kule / Lud się wali jako snopy, / A najdzielniej biją króle, / A najgęściej giną chłopy.”
Urodzona w 1989 roku. Skończyła filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie aktualnie pisze doktorat. Laureatka I nagrody w konkursie im. J.J. Lipskiego za najlepszą pracę magisterską. Autorka książki Korespondent Witkacy (Universitas, 2014) oraz biografii Marii Kownackiej – Kownacka. Ta od Plastusia (Czarne, 2016). Współzałożycielka i redaktor naczelna portalu Popmoderna. Mieszka w Krakowie.
Recenzja Olgi Szmidt z książki Margines, ale… Tadeusza Różewicza.
WięcejRozmowa Jakuba Skurtysa z Piotrem Matywieckim.
WięcejAutorski komentarz Piotra Matywieckiego do książki Złotniejący świat Marii Konopnickiej.
WięcejZ Piotrem Matywieckim o książce Złotniejący świat Marii Konopnickiej rozmawia Jakub Skurtys.
WięcejFragment posłowia Piotra Matywieckiego do książki Złotniejący świat Marii Konopnickiej.
Więcej