Bohdan Zadura jest jedynym człowiekiem w moim życiu, do jakiego zwracam się per „Mistrzu”. Bohdan Zadura przekroczył już sześćdziesiątkę, a ja zwracam się do niego przez ty. „Poeci między sobą muszą być wyłącznie na ty” – powiedział mi kiedyś pewien poeta. Bohdan Zadura – to wyjątkowy człowiek w moim życiu, bo do niego zwracam się zawsze. Jest jakby moim równoległym ojcem. W najgorszy dzień mojego życia, kiedy ziemia płonęła mi pod nogami, a spuszczone z łańcucha nerwy bezlitośnie szarpały moje wnętrzności, wybrałem jego numer, żeby się przekonać, że świat dalej istnieje. Wystarczyło po prostu usłyszeć jego głos i zrobiło się lżej. „Tak, Bohdan, Bohdan – myślałem gorączkowo – on jest, odpowiedział, jest spokojny”. Do rodzonego ojca zadzwoniłem dopiero następnego dnia.
Posłowie to nie jest najlepsze miejsce do wyliczania pozytywnych ludzkich cech. To nie charakterystyka przed wstąpieniem do partii ani (uchowaj Boże!) nekrolog. Partyjny Zadura już nie będzie, a i partii dla niego się nie wymyśli, zaś umierać zwyczajnie mu nie wolno. Ukraińska poezja ma względem niego kupę niespłaconych długów. I ta, wcale przecież nie cienka, książka – to tylko początek spłacania kredytu udzielonego nam szczodrze przez jednego tylko człowieka, który w pewnym momencie swojego życia postanowił po prostu tłumaczyć Ukraińców. Tak jakby w literackim świecie nie było ciekawszych poezji i bardziej znanych anglojęzycznych poetów, na których można by sobie wyrobić solidne tłumackie nazwisko. Bohdanowa ukrainofilia to patetyczna zagadka z tych nierozwiązanych. Tak się stało, że nagle staliśmy się mu pobratymcami: ze swoim narodowym patosem i sylabotoniką, ze swoimi ciężkawymi metaforami i nerwowymi vers libre’ami. Ale fakt wyraźny – Zadura podarował współczesnej ukraińskiej poezji życiowo ważne polskie brzmienie. Czy to nie ilustracja na temat „Rola osobowości w światowej historii?”. Właśnie jemu sądzone było stać się medium między różnymi poetyckimi światami. Zadura – to 95 procent ukraińskiej poezji po polsku.
Zadura wybrał dla siebie unikalny szlak w poezji, który sam dla siebie określił ironiczną i „pozaziemską” formułą w „Wierszu dla Marty Podgórnik”: „To dziwne ale nigdy nie ciągnęło mnie do starszaków / Stanisław i Julian Ryszard Adam albo Krzysztof / to powinna być moja grupa a ja wolę się bawić z Darkiem Markiem Tomkiem Krzyśkiem i Martusią”. Poeta własnym twórczym życiem utulił maniakalną gombrowiczowską miłość do młodości: wygodniej jest mu z poetyckimi „synami” i nawet „wnukami” – Foksem, Meleckim, Różyckim, Siwiczykiem i Podgórnik niż z rówieśnikami – Barańczakiem, Kornhauserem, Krynickim, Zagajewskim. Z pierwszych, którzy zaczęli pisać w latach 90., jeszcze nie wiadomo, co wyrośnie – nieokreśloność, młodzieńczość, skandaliczność. Drudzy często-gęsto rozmieniali swój poetycki talent na polityczne deklaracje, demonstracyjne dysydenctwo, milczący serwilizm i profesorskie posady na slawistycznych katedrach USA i Kanady. Zadura moralnie zawsze był z nieuformowanymi „dzikimi dziećmi”. Tak, Zadura poszedł inną, o wiele bardziej skomplikowaną drogą niż jego rówieśnicy: „Cicha” zewnętrzna pozycja spokojnego i mądrego redaktora, pracownika teatru czy muzeum w paradoksalny sposób łączyła się z wybuchowym poetyckim eksperymentatorstwem. Zadura – nie jest z tych poetów, którzy pewnego razu dosiadłszy jakiegoś konia, nie schodzą z niego do końca życia. Jego poetycki diapazon poraża swoją rozległością, on w poezji umie wszystko, bo wszystkiego spróbował – i na poziomie formalnym, i obrazowym, i tematycznym. Cegła po cegle budował swój mozaikowy świat, ani trochę nie wątpiąc – nie, nie w prawidłowość własnej generalnej linii, bo tej akurat u niego nie było – w zasadniczą dla siebie prawdę: nie można się zatrzymywać.
Przecież życie nie jest na tyle długie, żeby można było sobie pozwolić na śpiewanie jednej piosenki, granie jednej roli. Zadura to swoisty Gaudi polskiej poezji. To dziwne: jego wczesne klasycystyczne rzeczy można można odbierać jak arcydzieła poetyckiego mastodonta, natomiast wiersze z ostatnich zbiorów – klasyfikować jako młodzieńcze chuligaństwo. Prawdziwe młodzieńcze chuligaństwo – Zadura chyba posiada cudowny eliksir. Weźmy bodaj wiersze „Schematyzm” albo „Ego (poza kontekstem)”. I to w konserwatywno-katolickiej Polsce! Wiersze Pana od Poezji! Zadura zwyczajnie pluje na wyznaczane mu miejsca i tytuły – on sam je sobie wybiera. Wczoraj był rymowano-klasycystyczny, dziś do bólu lakoniczny i aforystyczny, jutro po postmodernistycznemu nasycony cytatami i obrazami, a pojutrze – smutny i nawet patetyczny.
Zadura nie fałszuje i nie zmienia masek. Zbyt wielkim zbytkiem byłoby dla niego poetyckie pozerstwo i zbyt silna jest jego poetycka osobowość. Można by go nazwać metafizycznym sceptykiem, gdyby oznaczenie „metafizyczny” nie mieściło w sobie rzeczy, które przytłumiają indywidualną zasadę na rzecz pozaludzkiego i pozacielesnego. Zadura bardzo często zajmuje się tym, że przyziemia tematy duchowo-metafizyczne, pozbawia je doktrynerskiego patosu, uczłowiecza. Poeta chory jest na jakąś specyficzną formę humanizmu. Ten humanizm jednak nie jest wysilono-deklaratywny, jak na przykład było u naszych szestdesiatnykyw, a nieliniowy, z dodatkiem uczciwego i niemal miłosnego okrucieństwa: „uczeni okryli że amputacja piersi / chroni przed rakiem piersi” albo „Trzeba pogodzić się z tym że żyjemy w stadzie i wcześniej czy później dostajemy po głowie”… Nie, to nie o ptakach i ich grypie zostało powiedziane, a właśnie o nas, ludziach, których nie można kochać i bić dlatego, że inaczej oni już nie rozumieją, albo jeszcze nie rozumieją. Czy istnieje okrucieństwo delikatne? U Zadury takie właśnie jest.
W Zadurowe konteksty i drugie, trzecie, piętnaste poziomy rozumienia czasami trzeba długo się „wgryzać”. Trzeba tę poezję wizualizować, próbować na smak, dotykać jej palcami. Kiedy ja czegoś najwyraźniej nie rozumiałem w Bohdanowych tekstach, on najpierw usiłował mi to wyjaśnić innymi słowami, a kiedy i to nie pomagało, przychodziło mi podążać za jego rękami i mimiką. A co już mówić o zastępach całkiem konkretnych bohaterów jego wierszy, którzy zmieniają poezję w laboratorium rzeczywistości. Zadura nie boi się być niezrozumiałym. Wszystko mu jedno, czy będzie wiedział, powiedzmy jego angielski czytelnik, kto to taki Agnieszka Taborska czy Jerzy Buzek. Już nie mówiąc o napomknięciach o licznych przyjaciołach-poetach. Zadura czasami wydaje się „najbardziej horyzontalnym” z poetów. Jednak ta jego mania przywiązywania się do dat, nazwisk, roślin, faktów, zdarzeń – to tylko haczyk, sposób, przy pomocy którego można wznieść się na poziom najwyższej wiarygodności. Zadurowa dokładność i ścisłość ma nie medyczny i nie fotograficzny charakter. To raczej coś z gatunku poetyckiego miłosierdzia: dawać głos istotom i zjawiskom, które głosu są pozbawione.
Zadura ma jakąś niemal Lecowską skłonność do aforyzacji poezji. Z jego tekstów można ułożyć zbiór aforyzmów: na moich oczach świat zmienia się na lepsze / tylko w gorszym gatunku; Czy mamy pewność że zmartwychwstanie będzie ostateczne?; Nie interesują mnie interesujący ludzie / nieinteresujący są równie ciekawi; Im więcej zrobiłeś / tym bardziej jesteś niepotrzebny; kiedyś bezpartyjni mieli problem ze znalezieniem pracy / teraz ci po czterdziestce i ci którzy palą; samotność jak cholesterol, bywa dobra i zła; Prawo do życia i obowiązek śmierci… Obok skrajnej ekonomiczności pisma, zdolnego zawrzeć całe ludzkie istnienie w jednym zdaniu (na przykład: sine światło porodówki / blaszany barak trupiarni), Zadura rozsiewa na tyle nadmierną metaforyczną i stylistyczną szczodrość, że ona zdolna jest po prostu zatopić czytelnika. Zadurę czasami trzeba czytać z encyklopedią czy – jeśli ktoś woli – z Google’em.
Medytacyjne płótna Zadury rodzą się z jednego wrażenia, z jednej frazy: tego wystarcza, aby wywołać całą śniegową lawinę. I zupełnie nie wiadomo, dokąd koniec końców ta medytacja doprowadzi. Finały jego wierszy są tak samo niespodziewane, jak ich początki, czy powiedzmy start. Bohdanowi bardzo by imponowała sportowa terminologia. W całej polskiej poezji nie znajdzie się równego jemu znawcy sportu. W dodatku Zadura jest prawdziwym sportowym encyklopedystą, nie ograniczającym się, jak niektórzy, do czegoś jednego. Wydarzenia sportowe i uczestnicy zmagań – to jeszcze jedna próba poety przywiązania płynnego czasu do czegoś konkretnego i, swoją drogą, jakaś konkretna Florence Griffith-Joyner – lekkoatletyczna gwiazda lat osiemdziesiątych – przestaje być tylko banalnym „heroiną sportu”, zmieniając się w jedną wielką rozwiniętą metaforę, w smutek poety za muskularną przeszłością.
Zadura po czubek głowy uzależniony jest od języka, od jego wykrętów i obrotów. Zadurowe wielkie rzeczy – to swego rodzaju poetyckie bobsleje: on nie wie, co go czeka za każdym nowym zakrętem, nie widzi, dokąd zaprowadzi go jego język. Zadura uświadamia sobie swoją od niego zależność, przecież wszystko na świecie to sen języka, któremu śnimy się ty i ja.
Już drugi rok wrocławskie wydawnictwo Biuro Literackie publikuje pełne wydanie utworów poety. W tej chwili wyszły trzy opasłe tomy poezji i dwa tomy prozy. Przygotowywane są do druku także eseje, podróżne notatki, krytyczne artykuły Bohdana Zadury. Wydawnictwo stara się zebrać cały jego twórczy dorobek. Sądząc po rozpaczliwych mailach poety, tej mozolnej pracy nie widać końca. Ale cóż zrobić, jeśli z obiektywnych przyczyn Bohdanowi Zadurze sądzone było stać się literackim kontynentem?
Jeśli komuś z państwa przyjdzie jechać pociągiem z Kijowa do Warszawy, nie ominiecie niewielkiej stacji „Puławy Miasto”. W Puławach mieszka poeta Bohdan Zadura. To jedyna stacja w Polsce, na której nie ma zakazu palenia. Na tej stacji i państwo mogą wysiąść, wziąć taksówkę za sześć złotych i pojechać na ulicę Batalionów Chłopskich. Otworzy wam drzwi siwy Mistrz (a słowo „mistrz” tłumaczy się z polskiego także jako „champion”), nakarmi was zupą z chrzanu (nie, nie zupą do chrzanu!), naleje winogronowej wódki własnego wyrobu i będziecie pół nocy rozmawiać o poezji, trawić anegdoty, po prostu patrzeć jeden drugiemu w oczy i palić cudowne polskie papierosy „Carmen” (koniecznie czerwone!) – jeden po drugim, jeden po drugim… Ja chciałbym, żeby moja rozmowa z Bohdanem nie skończyła się nigdy.
Przełożył TJ