recenzje / ESEJE

Krótki traktat o urządzeniach (zapiski z lektury)

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa książki Naworadiowa Kacpra Bartczaka, wydanej w Biurze Literackim 26 sierpnia 2019 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Tym, co chciał­bym ozna­czyć za pomo­cą tej nazwy [‘urzą­dze­nie’ (dispo­si­tif) – przyp. J.S.], jest cał­ko­wi­cie nie­jed­no­li­ty zbiór, któ­ry zawie­ra w sobie dys­kur­sy, insty­tu­cje, struk­tu­ry archi­tek­to­nicz­ne, regu­la­mi­ny, pra­wa, prze­pi­sy admi­ni­stra­cyj­ne, wypo­wie­dzi nauko­we, twier­dze­nia filo­zo­ficz­ne, etycz­ne i filan­tro­pij­ne. W skró­cie: zarów­no to, co powie­dzia­ne, jak i nie­po­wie­dzia­ne. To wła­śnie ele­men­ty urzą­dze­nia. Samo urzą­dze­nie jest sie­cią, któ­rą moż­na usta­no­wić mię­dzy tymi ele­men­ta­mi.

U korze­ni każ­de­go urzą­dze­nia tkwi w osta­tecz­no­ści ludz­kie pra­gnie­nie szczę­ścia, w zdol­no­ści urzą­dzeń do prze­chwy­ty­wa­nia tego pra­gnie­nia i upodmio­to­wie­nia go w oddziel­nej sfe­rze tkwi ich szcze­gól­na siła. [1]

To nie będzie lek­ki tekst, więc zacznę go od oso­bi­stej „zagaj­ki”, któ­ra pomóc ma w two­rze­niu pew­nych ana­lo­gii. Dość regu­lar­nie (by nie powie­dzieć nało­go­wo) gry­wam ostat­nio w kosmicz­ną stra­te­gię stu­dia Para­dox Inte­rac­ti­ve, utrzy­ma­ną w duchu kla­sycz­nej serii Euro­pa Uni­ver­sa­lis (dla nie­wta­jem­ni­czo­nych: nie jest to stra­te­gia turo­wa, czas pły­nie, choć moż­na go zatrzy­mać, żeby pod­jąć klu­czo­we decy­zje; celem jest oczy­wi­ście stwo­rze­nie pręż­ne­go impe­rium wedle tzw. 4X). W EU ogra­łem róż­ne tytu­ły, dodat­ki, warian­ty ze śre­dnio­wie­cza, epo­ki wik­to­riań­skiej i II woj­ny świa­to­wej, więc w koń­cu przy­szedł czas na kosmos. Na ogół zaczy­na­my z jed­nym stat­kiem i jed­ną sta­cją kosmicz­ną, więc na począt­ku naszym celem jest po pro­stu eks­plo­ro­wa­nie kolej­nych ukła­dów gwiezd­nych, bada­nie pla­net, szu­ka­nie na nich przy­dat­nych mine­ra­łów i dosko­na­le­nie spo­so­bów wydo­by­cia, by na macie­rzy­stej pla­ne­cie „żyło się lepiej”. Po dro­dze napo­ty­ka­my oczy­wi­ście dziw­ne isto­ty, któ­re nasza cywi­li­za­cja musi dopie­ro zba­dać, a z prze­strze­ni kosmicz­nej docie­ra­ją komu­ni­ka­ty, któ­re trze­ba roz­ko­do­wać, pocho­dzą­ce zapew­ne od innych gatun­ków lub pozo­sta­wio­ne przez upa­dłe impe­ria. Nim nastą­pi moment pierw­sze­go spo­tka­nia z „obcy­mi” i nim zro­zu­mie­my, jak drob­nym frag­men­tem galak­tycz­nych kon­ste­la­cji jeste­śmy, minie wie­le lat. Do tego cza­su odczu­wa­my głów­nie samot­ność i nadzie­je gatun­ku, któ­ry zma­ga się z ogra­ni­cze­nia­mi surow­ców, tech­no­lo­gii i idei.

Pierw­sze lata w Stel­la­ris (o nim cały czas mowa) spro­wa­dza­ją się więc do wydo­by­cia mine­ra­łów, bada­nia pla­net oraz powol­ne­go wzno­sze­nia zabu­do­wań. To było też moje pierw­sze doświad­cze­nie spo­tka­nia z nowym tomem Kac­pra Bart­cza­ka Nawo­ra­dio­wa (nie wiem, czy odmie­niać to sło­wo, bo w rze­czy­wi­sto­ści jest ono skle­jo­nym, a wła­ści­wie sto­pio­nym nowo-two­rem, powsta­łym z usta­wio­nych obok sie­bie w kil­ku wer­sach słów ‘nawa’ i ‘radio’: „w ster­tę życiową/ nawa radio­wa” [s. 16]; „nawa radio­wa wycho­dzisz nią w morze” [s. 35]; „nawo radio­wa pra­co fik­cjo życio­wa” [s. 51]). Podob­nie jak w Stel­la­ris, przy pierw­szej lek­tu­rze tomu w oczy rzu­ca się ta podwój­ność doświad­cza­ne­go ogra­ni­cze­nia: mate­rial­ne­go i poję­cio­we­go (któ­re w rze­czy­wi­sto­ści jest jed­ną i tą samą for­mą doświad­cza­nia, roz­dzie­lo­ną przez wie­ki naszej kul­tu­ry sztucz­ny­mi kate­go­ria­mi, któ­re wiersz łódz­kie­go poety sta­ra się znieść). Róż­ne two­rzy­wa wcho­dzą ze sobą w reak­cje, róż­ne obiek­ty zosta­ją pod­da­ne pró­bom, aż do tego stop­nia, że wiersz wyda­je się mate­rial­nie rozu­mia­ną pra­cą w two­rzy­wie: sło­wie-ska­le, sło­wie-sto­pie, sło­wie-cie­le, aż osią­ga­my „prze­kształt”, „żywe lepisz­cze”, „na koniec zno­ju zia­ren­ko spie­czo­ne od myśli potu zapi­sek przesiąknięty/ tak bar­dzo tobą sta­cjo pro­mien­na” (s. 53).

Jest to z pew­no­ścią jakaś pra­ca, ale nie pra­ca wytwór­cza, pro­duk­tyw­na w sen­sie kapi­ta­li­stycz­nym, pro­wa­dzą­ca do aku­mu­la­cji dóbr. To raczej pra­ca poetyc­ka, poj­mo­wa­na jako prze­twa­rza­nie sie­bie, sta­wa­nie-się przed­mio­tem eks­pe­ry­men­tu. Bo na Nawo­ra­dio­wą trze­ba spoj­rzeć wła­śnie jak na kosmicz­ny eks­pe­ry­ment, dalej posu­nię­ty niż Wier­sze orga­nicz­nei Pokarm suwe­ren(choć też nie­co mniej spek­ta­ku­lar­ny, choć­by z racji przy­zwy­cza­je­nia czy­tel­ni­ka). Este­tycz­nie chy­ba bar­dziej przy­po­mi­na tom Prze­ni­ca­cy, z jego lin­gwi­stycz­ną skłon­no­ścią do dege­ne­ro­wa­nia słów i eks­pe­ry­men­to­wa­nia na gra­ni­cy tego, co orga­nicz­ne (jak komór­ki czy zbo­ża) i nie (jak śmie­ci, meta­le, two­rzy­wa, pla­stik i teflon, któ­ry tutaj kuszą­co i zgub­nie „majo­ry­zu­je w naszym powie­trzu”, s. 23). Ramy tego eks­pe­ry­men­tu zakre­ślił sam Bart­czak w pro­gra­mo­wym arty­ku­le na łamach „Ślą­skich Stu­diów Polo­ni­stycz­nych” – Od wier­sza jako orga­ni­zmu mówią­ce­go po wiersz jako for­mal­ne pole wie­lo­ścio­we. Wypa­da pokrót­ce przy­to­czyć ten esej, żeby nie zgu­bić się w siat­ce poję­cio­wej, w któ­rej na co dzień poru­sza się łódz­ki lite­ra­tu­ro­znaw­ca, jest to bowiem sieć dość skom­pli­ko­wa­na, choć o nie­wąt­pli­wej zdol­no­ści schwy­ta­nia czy­tel­ni­ka efek­tow­ny­mi ana­lo­gia­mi. Pierw­szy etap, omó­wio­ny już w ese­istycz­nej książ­ce Świat nie sca­lo­ny (2009), doty­czył pomy­śle­nia o języ­ku jako orga­nie i wier­szu jako „orga­ni­zmie mówią­cym”, a poetyc­ko uwi­docz­nił się choć­by w Wier­szach orga­nicz­nych:

Jak nale­ża­ło­by myśleć o wier­szu, gdy­by – może wła­śnie przez doświad­cze­nie poetyc­kie – zacząć trak­to­wać język jak narząd, zmysł, a raczej regu­la­tor pra­cy zmy­słów, jako jed­no z pól dostę­pu do rze­czy­wi­sto­ści, pozo­sta­ją­ce w sta­łej zależ­no­ści i we współ­dzia­ła­niu z inny­mi pola­mi: fizjo­lo­gią, somą, sfe­rą kon­cep­tu­al­ną, wolą, sfe­rą afek­tyw­ną, emo­cja­mi.  (…) [Trak­to­wa­łem – przyp. J.S.] wiersz – jako coś w rodza­ju aktyw­ne­go bytu komu­ni­ka­cyj­ne­go, któ­re­go wej­ście w śro­do­wi­sko mia­ło być podob­ne do wejść ludz­kich: mia­ło być miej­scem wymia­ny war­stwy mate­rial­nej (mate­rial­ne bycie słów w wier­szu, w jego for­mie), emo­cjo­nal­nej i poję­cio­wej. [2]

Ten scjen­ty­stycz­ny język i trop „regu­la­to­ra pra­cy zmy­słów” napro­wa­dza nas na to, dokąd zmie­rza Bart­cza­ko­wa teo­ria wier­sza, „któ­ry się zacho­wu­je”: to pole wie­lo­ścio­we, pole moż­li­wo­ści, rozu­mia­ne mate­ria­li­stycz­nie, jako archi­tek­to­nicz­nie i geo­me­trycz­nie opi­sa­na prze­strzeń nakła­da­nia się na sie­bie porząd­ków dys­kur­syw­nych. Naj­pierw mamy jed­nak do czy­nie­nia z teo­rią wymia­ny, tj. teo­rią nie­ustan­ne­go wchła­nia­nia i prze­twa­rza­nia lub – za innym słow­ni­kiem – z łań­cu­chem pokar­mo­wym:

Orga­nizm żywi się, żywi prze­ko­na­nia – musi je w sie­bie przyj­mo­wać jak inne, obce sub­stan­cje, z nich czer­pać ener­gię, by póź­niej spła­cać swój dług i ener­gię odda­wać. Przy­pro­wa­dzo­ny pod ołta­rze dys­kur­syw­nych maszyn, sta­je się ich sil­ni­kiem. [3]

Spo­łecz­ny mecha­nizm dzia­ła­nia wier­sza był­by zatem ana­lo­gicz­ny – funk­cjo­nu­je jako sze­re­gi prze­tra­wień czą­stek dys­kur­sów (reli­gij­nych, poli­tycz­nych, eko­no­micz­nych) oraz pro­ce­sów bycia tra­wio­nym, a więc zawłasz­cza­nym przez te dys­kur­sy lub sub­su­mo­wa­nym pod nie. Tym, co wiersz wysta­wia prze­ciw­ko świa­tu, jest jego cia­ło, a więc for­ma: usztucz­nio­na prze­strzeń poetyc­kich zabie­gów, w któ­rej zma­ga­ją się ukła­dy wer­sów i figur lite­rac­kich (dla Bart­cza­ka waż­ne są oczy­wi­ście sil­ne prze­rzut­nie i „archi­tek­to­nicz­ne” kon­struk­cje, ale jesz­cze bar­dziej istot­ne oka­zu­ją się koja­rzo­ne z cie­le­snym ryt­mem aso­nan­se, rymy i cała brzmie­nio­wa war­stwa języ­ka).

Poży­wia­nie się jako część dys­kur­syw­nej wymia­ny mię­dzy urzą­dze­nia­mi spo­łecz­ny­mi to był­by ów mate­ria­li­stycz­ny, orga­nicz­ny aspekt nowe­go tomu (o to cho­dzi­ło już zresz­tą w tomiePokarm suwe­ren, o suwe­ren­ność rozu­mia­ną jako auto­no­mia wier­sza, żywią­ce­go się wła­sną prze­strze­nią). Ale w Nawo­ra­dio­wejróż­ne komu­ni­ka­ty (owa część „radio­wo­ści” z tytu­łu) wędru­ją jak sygna­ły kosmicz­ne, nawie­dza­ją je, na poły nie­zro­zu­mia­łe, jak­by roz­mo­wę toczy­ły tu obce for­my życia, któ­re pró­bu­ją się ze sobą skon­tak­to­wać. Ów wir­tu­al­ny cha­rak­ter wysła­ne­go w prze­strzeń komu­ni­ka­tu – jako sygna­łu, któ­ry tra­fia na nowy układ neu­ro­nal­ny i w nim musi być ponow­nie prze­ko­do­wa­ny – jest tym (pozor­nie) anty­ma­te­ria­li­stycz­nym ele­men­tem wier­szy Bart­cza­ka. Oczy­wi­ście tyl­ko pozor­nie, bo samo reko­do­wa­nie odby­wa się zawsze wewnątrz jakie­goś ukła­du, któ­ry jest fizycz­ny wła­śnie, oka­zu­je się sie­cią neu­ro­nów lub elek­trycz­nych ście­żek, po któ­rych nie­ustan­nie poru­sza­ją się impul­sy. Wszyst­ko u Bart­cza­ka zda­je się wypeł­nio­ne cząst­ka­mi, jak­by jego wiersz nie mógł znieść próż­ni, jak­by każ­dy ruch w nim zwią­za­ny był z koniecz­no­ścią prze­miesz­cze­nia lub prze­su­nię­cia jakie­goś inne­go ele­men­tu. Nie ma tu miej­sca, jest ścisk mate­rii.

I tu docho­dzi­my do poję­cia „for­mal­ne­go pola wie­lo­ścio­we­go” ze wspo­mnia­ne­go ese­ju, a tym samym wra­ca­my do mojej kosmicz­nej gry o nad­mie­nio­nej wcze­śniej cha­rak­te­ry­sty­ce 4X: explo­re, expand, explo­it, exter­mi­na­te. Otóż – zda­niem Bart­cza­ka – wiersz jako „orga­nizm mówią­cy” bliż­szy był nie­win­no­ści moder­ni­stów, bliż­szy for­mal­ne­mu rozu­mie­niu doświad­cze­nia docie­ra­nia do isto­ty rze­czy np. u Wal­ta Whit­ma­na (to swo­ją dro­gą dość wywro­to­wa pro­po­zy­cja lek­tu­ry auto­ra Źdźbeł tra­wy: „ja kola­bo­ru­ję ze świa­tłem ze światem// w jego roz­two­rze śpie­wam świat skórę/ zdję­tą z nas drżę z nicze­go”, s. 5). Tym­cza­sem my, dzie­ci póź­nej nowo­cze­sno­ści, obcu­je­my z wier­szem wydzie­dzi­czo­nym już z tej prze­strze­ni, wol­nym od naiw­no­ści, żeru­ją­cym na spo­łecz­nych dys­kur­sach i niczym paso­żyt pod­cze­pia­ją­cym się pod róż­ne ener­ge­tycz­ne, uto­wa­ro­wio­ne mecha­ni­zmy wymia­ny, mie­lą­cym w sobie pato­lo­gie i afek­tyw­ne trau­my (a tych w nowym tomie spo­ro). Wiersz sta­je się ofia­rą tej samej inten­sy­fi­ka­cji, któ­rej ule­ga glo­bal­na eko­no­mia i tech­no­lo­gia w poło­wie XX wie­ku. Zaczy­na eks­plo­ro­wać, eks­plo­ato­wać i wyzy­ski­wać reszt­ki po róż­nych dys­kur­sach, świa­dom swo­jej sztucz­no­ści i nie­au­to­no­micz­no­ści wzglę­dem innych rela­cji wymia­ny. Jego „for­mal­ne cia­ło” sta­je się wów­czas prze­strze­nią eks­pe­ry­men­tu poetyc­kie­go – prze­twa­rza­nia same­go sie­bie, któ­re jest ana­lo­gicz­nym, lecz tym razem uświa­do­mio­nym spo­so­bem dzia­ła­nia wszel­kich urzą­dzeń spo­łecz­nych. Ich efek­tem oka­zu­je się zawsze jakaś for­ma pod­mio­to­wo­ści, któ­rą w przy­pad­ku tek­stów Bart­cza­ka moż­na okre­ślić jako post­ludz­ką. To, co w kla­sycz­nej teo­rii dra­ma­tu okre­śla­li­śmy jako katark­tycz­ne oczysz­cze­nie widza, tu jest raczej rek­ty­fi­ka­cją same­go wier­sza.

Wróć­my do mojej kom­pu­te­ro­wej ana­lo­gii. Na pod­sta­wo­wym pozio­mie lek­tu­ra tych wier­szy-rzeźb (tak nazy­wał je autor przy oka­zji Pokar­mu suwe­ren), wier­szy-sto­pów (to bliż­sze było Wier­szom orga­nicz­nym), wier­szy-ukła­dów-komu­ni­ka­cyj­nych (to szcze­gól­nie Nawo­ra­dio­wa), zbli­ża się do roz­gryw­ki w Stel­la­ris– z począt­ku peł­nej nie­zro­zu­mia­łych, tech­nicz­nych pojęć oraz prze­ra­sta­ją­cych gra­cza mecha­ni­zmów mikro- i makro­eko­no­micz­nych. Po pew­nym cza­sie zaczy­na­my się orien­to­wać w tych wią­za­niach, a poszcze­gól­ne poję­cia powra­ca­ją w innych warian­tach, sprzę­gnię­te z inny­mi reje­stra­mi (jak cudow­na wędrów­ka ‘zia­ren­ka’ po tytu­ło­wym poema­cie). Oswa­ja­my się z wier­szem jako prze­strze­nią eks­pe­ry­men­tu. Na wyż­szym pozio­mie lek­tu­ra tego tomu jesz­cze bar­dziej przy­po­mi­na jed­nak wspo­mnia­ną roz­gryw­kę – gdy wynaj­du­je­my już mody­fi­ka­cje gene­tycz­ne, gdy zaczy­na­my romans z robo­ty­ką i sztucz­ną inte­li­gen­cją, gdy powsta­ją (a nie rodzą się) pierw­si oby­wa­te­le, któ­rzy nie są ludź­mi. Bywa­ją post- lub neo-ludź­mi, a mogą też być two­ra­mi zupeł­nie mecha­nicz­ny­mi nano­by­ta­mi lub andro­ida­mi (Bla­de Run­ner 2049poja­wia się zresz­tą u Bart­cza­ka w mot­cie jed­ne­go z wier­szy, któ­ry przy­po­mi­na mie­rze­nie się sztucz­nej inte­li­gen­cji andro­ida z wła­snym „ja”).

Jak wytraw­ny gracz ste­ru­ją­cy cza­sem, łódz­ki poeta zda­je się przy­spie­szać ewo­lu­cję swo­je­go wier­sza, by posta­wić fun­da­men­tal­ne pyta­nie o obcość: co jesz­cze łączy ten wytwór z nami, tzn. gatun­kiem z począt­ku? Czy może­my się utoż­sa­mić z gło­sem cywi­li­za­cji, któ­ra – za spra­wą naszych decy­zji i odkryć – porzu­ci­ła swo­ją daw­ną for­mę fizycz­ną, mak­sy­ma­li­zu­jąc moż­li­wo­ści prze­trwa­nia? To jest kolej­ny poziom lek­tu­ry Nawo­ra­dio­wej. Wier­sze te pozo­sta­wia­ją po sobie echo, a może raczej, żeby użyć bar­dziej mate­ria­li­stycz­ne­go słow­ni­ka – śla­dy, ska­mie­li­ny po tym, czym byli­śmy jako ludzie, uwię­zie­ni we wspól­nym, egzy­sten­cjal­nym słow­ni­ku. Mie­li­śmy (w więk­szo­ści) mat­kę i ojca (W miło­ści mam wstęp do orga­ni­zmu ojca, ojco­stwo to ele­ment naj­bar­dziej intym­ny w tomie), mie­wa­li­śmy depre­sję, czu­li­śmy ból i miłość („dla cie­bie teraz już tyl­ko miłość admin glo­bal­ny czy­sta pra­ca dla ciebie/ sub­stan­cja szkli­sta ze smut­ku rado­ści”), anga­żo­wa­li­śmy się poli­tycz­nie, bali­śmy się śmier­ci, zja­da­li­śmy i wyda­la­li­śmy, prze­twa­rza­li­śmy i bra­li­śmy w posia­da­nie, powo­li ucząc się trud­ne­go zmy­słu udzia­łu.

Tak było. Jest tego świa­dec­two w tym tomie. W więk­szo­ści wypeł­nia go jed­nak to, co przy­cho­dzi póź­niej, wobec cze­go owo świa­dec­two jest tyl­ko nostal­gicz­nym powi­do­kiem. Co zatem przy­cho­dzi? Chy­ba tyle, że „w zorzy ty jesteś wiersz/ ojczy­zna magne­tycz­na materii/ pogię­ta radość przebywania/ peł­ga po mnie” („Ojczy­zna magne­tycz­na”), a zatem wiersz jako „magne­tycz­na ojczy­zna mate­rii”, jako żywa mate­ria (bo living mat­ter brzmi jakoś sen­sow­niej niż nasze swoj­skie „mate­ria oży­wio­na i nie­oży­wio­na”). Ci, któ­rzy facho­wo zaj­mu­ją się tema­ty­ką mate­rii oży­wio­nej, zaj­mu­ją się w grun­cie rze­czy pyta­nia­mi „czym jest życie?”, „skąd się bie­rze?” oraz „jak to, co nie­oży­wio­ne, prze­kształ­ca się w to, co uzna­je­my za żywe?”. Bart­czak przy­by­wa tym samym z kwe­stia­mi, jakie poru­szał już w poprzed­nich tomach: „czym jest życie wier­sza?”, „czym jest jego pra­ca?”, „jakie kon­se­kwen­cje ma przy­ję­te przez nas poję­cie życia i co się z nim dzie­je, gdy uru­cho­mi­my spe­ku­la­tyw­ny tryb poie­sis?”. Ecce poema– zda­je się mówić autor, sta­wia­jąc się w roli jakie­goś post­ludz­kie­go filo­zo­fa: Piła­ta i Nie­tz­sche­go w jed­nym, i zmu­sza­jąc nas rady­kal­niej niż kie­dy­kol­wiek do kon­fron­ta­cji z kon­cep­cją wier­sza-orga­ni­zmu, ale orga­ni­zmu sztucz­ne­go, sie­ci neu­ro­nal­nej, sztucz­nej sztucz­no­ścią wpi­sa­ną w akt two­rze­nia i eks­pe­ry­men­to­wa­nia z języ­kiem.

Idź­my tym tro­pem żywej mate­rii. Według słow­ni­ka PWN ‘życie’ to: 1) stan orga­ni­zmu pole­ga­ją­cy na nie­prze­rwa­nym cią­gu pro­ce­sów umoż­li­wia­ją­cych reago­wa­nie na bodź­ce i zwy­kle poru­sza­nie się oraz odży­wia­nie, wzra­sta­nie i roz­mna­ża­nie, 2) egzy­sten­cja, 3) funk­cjo­no­wa­nie cze­goś. Te zna­cze­nia wyda­ją się naj­bar­dziej pro­duk­tyw­ne dla dostro­je­nia się do czę­sto­tli­wo­ści, na jakiej nada­je Nawo­ra­dio­wa. Przede wszyst­kim defi­ni­cja 1. i 3. zosta­ją u Bart­cza­ka skle­jo­ne, sto­pio­ne w jed­no, tak jak łączy się meta­le lub mie­sza cie­cze. Jest to pro­ce­du­ra sztucz­na, poetyc­ka wła­śnie, i przy­po­mi­na oczy­wi­ście awan­gar­do­we eks­pe­ry­men­ty z prze­rzut­nia­mi czy archi­tek­to­nicz­ną kon­struk­cją wier­sza (Julian Przy­boś, ale też gru­pa L=A=N=G=U=A=G=E). Ale prze­cież w natu­rze docho­dzi nie­ustan­nie do podob­nych połą­czeń. Nie tak daw­no naukow­cy dono­si­li o nowym mate­ria­le, któ­ry powsta­je na wybrze­żach Made­ry z osa­dza­ją­cych się na ska­łach czą­stek pla­sti­ku, a któ­ry nazwa­ny został pla­sti­crust[4]. To na razie mate­ria nie­oży­wio­na, bo nie odpo­wia­da na bodź­ce, nie odży­wia się i nie wzra­sta. Ale czy na pew­no nie wzra­sta? Przy­ra­sta oczy­wi­ście, ale bar­dziej jak rafa kora­lo­wa, czy jak wysy­pi­sko śmier­ci? A co, jeśli połą­czy­my ten przy­rost z jakąś sztucz­ną sie­cią neu­ro­nal­ną, dla któ­rej będzie to mier­nik jej ist­nie­nia i podług tego przy­ro­stu zacznie ona sza­co­wać swój czas i moż­li­wo­ści eks­pan­sji? Fik­cja. Fana­be­ria. Sci-fi. Ale cią­gle jeste­śmy prze­cież zale­d­wie o krok od takie­go podej­ścia, od przede­fi­nio­wa­nia poję­cia życia, tak samo jak przede­fi­nio­wa­li­śmy poję­cie spraw­stwa mate­rii (od akto­rów Bru­no Lato­ura po vibrant mat­ter Timothy’ego Mor­to­na).

Bart­czak dosko­na­le wpi­su­je się – rów­nież jako aka­de­mik, roz­wi­ja­ją­cy neu­ro­fi­zjo­lo­gicz­ne rozu­mie­nie wier­sza, pod­par­te ame­ry­kań­skim prag­ma­ty­zmem – w te nowo­hu­ma­ni­stycz­ne mody. Ale czy rze­czy­wi­ście potrze­bu­je ich, żeby posta­wić odwiecz­ne pyta­nie awan­gar­dy: o dzia­ła­nie wier­sza, o jego „sztucz­ne życie”? Wszak „wiersz wycho­dzi z domu i nigdy nie wra­ca”, praw­da? Ruch antro­po­mor­fi­za­cji wypo­sa­ża go na dro­gę w kil­ka bli­skich nam wła­ści­wo­ści i czy­ni wów­czas przed­mio­tem zbęd­nej czu­ło­ści. Ruch, któ­ry sto­su­je Bart­czak, ruch kon­se­kwent­nej ani­mi­za­cji, tej czu­ło­ści nie wymu­sza; prze­ciw­nie: wzbu­dza poczu­cie obco­ści, nie­przy­sta­wa­nia, inno­ści wier­sza jako two­ru nie-ludz­kie­go, jako gło­su, któ­ry nie jest zako­twi­czo­ny w żad­nym „ja” lub „my”, z któ­rym moż­na by się utoż­sa­miać. (Dokąd pro­wa­dzą zatem te wszyst­kie apo­stro­fy? Kim są „zaim­ki”, któ­re usta­na­wia­ją wek­to­ry tych komu­ni­ka­tów?) Kie­dy na podob­ny plan gło­su sprzed ukon­sty­tu­owa­nia się pod­mio­tu wstę­pu­je np. Robert Rybic­ki, wie­my przy­naj­mniej, że będzie mówił w kie­run­ku jakiejś trans­pod­mio­to­wej komu­ny. Kie­dy robi to Bart­czak, nie do koń­ca wia­do­mo, prze­ciw cze­mu wystę­pu­je, poza bun­tem prze­ciw­ko sprzę­gnię­ciu zaim­ków z tay­lo­row­ską pro­duk­tyw­no­ścią, a więc prze­ciw­ko świa­tu afek­tyw­nej nad­pro­duk­cji obiek­tów i ich wyobra­żeń. Wystę­pu­je w przy­szłość, ale jego eks­pe­ry­ment naj­wy­raź­niej nie zna jesz­cze warun­ków zwy­cię­stwa. Na pew­no nie będzie nim eks­ter­mi­na­cja, choć rys spro­fa­no­wa­nej, reli­gij­nej eks­ta­zy, pod­szy­tej popę­dem śmier­ci, odci­ska się na całym tym pro­jek­cie. Na razie gra­my w nie­zna­ne i sami usta­la­my cel.

„[I]stoczysz się sza­ro prze­ni­kasz ocie­kasz macie­rzy­stym chło­dzi­wem” – coś takie­go wyła­nia się z „Gene­sis”, któ­rym sta­je się tytu­ło­wy poemat, zaj­mu­ją­cy mniej wię­cej dru­gą poło­wę książ­ki (pierw­sza to wier­sze róż­ne, z intym­ny­mi wąt­ka­mi cho­ro­by ojca, z bar­dziej i mniej pod­mio­to­wym try­bem). O ile „wier­sze róż­ne” mają w sobie ten kon­struk­ty­wi­stycz­no-mate­ria­li­stycz­ny rys, któ­ry cha­rak­te­ry­stycz­ny był też dla Wier­szy orga­nicz­nych i Pokar­mu…, o tyle dru­ga część to popis języ­ko­wej fizjo­lo­gii w roz­lew­nych zda­niach, w ich powol­nej medy­ta­cji. W lite­ra­tu­ro­znaw­stwie zaj­mu­ją­cym się cie­le­sno­ścią na to kon­kret­ne sło­wo: soma­te­my. U Bart­cza­ka wiersz wypeł­nio­ny jest soma­te­ma­mi, a nawet te sło­wa, któ­re w neu­tral­nym słow­ni­ku nimi nie są, zysku­ją takie zna­cze­nia, bowiem adresat(ka) całe­go poema­tu raczej nie jest orga­ni­zmem ludz­kim. Bli­żej jej do orga­nicz­ne­go wier­sza, z któ­rym roz­ma­wia się i w któ­rym roz­ma­wia się jed­no­cze­śnie poprzez dotyk, śli­nę, tra­wie­nie oraz inne pro­ce­sy z kra­iny roz­cią­gło­ści i roz­lew­no­ści. To eks­pe­ry­ment ze zda­niem, coś nowe­go w twór­czo­ści auto­ra.

Z reje­strów mie­lo­nych przez tek­sty Bart­cza­ka naj­bar­dziej inten­syw­ny­mi (bo chy­ba wła­śnie o inten­syw­no­ściach, o zdol­no­ści wzmac­nia­nia lub osła­bia­nia bodź­ców nale­ża­ło­by tu mówić) są ten mar­ke­tin­go­wy i reli­gij­ny. O pierw­szym napi­szę tyl­ko tyle, że sta­no­wi symu­la­cyj­ną nad­bu­do­wę real­nej eko­no­mii, tę jej fazę, w któ­rej inwe­sty­cja w zna­ki jest waż­niej­sza niż inwe­sty­cja w dobra i spo­so­by ich pro­duk­cji. Może przy­dał­by się tu Jean Bau­dril­lard, a może jest zupeł­nie zbęd­ny, żeby powie­dzieć, że wiersz Bart­cza­ka żyje w kra­inie fan­ta­zji o sobie samym jako efek­cie pro­duk­cji. Ten dru­gi rejestr to pozo­sta­łość po seku­la­ry­za­cji, raczej aura, któ­rą żywią się tek­sty, niż odno­śnik do jakie­goś głęb­sze­go, ducho­we­go ima­gi­na­rium. To pro­te­za pie­śni reli­gij­nej, ponow­nie – raczej efekt fan­ta­zji wier­sza-pod­mio­tu na temat tej pie­śni niż pró­ba stwo­rze­nia jej rze­czy­wi­ste­go ekwi­wa­len­tu w post­ludz­kiej kon­dy­cji.

Bart­czak wyko­rzy­stu­je jed­nak obiet­ni­cę skła­da­ną przez oba te słow­ni­ki, eks­plo­atu­je ją tak, jak eks­plo­atu­je się kopal­nia­ne zło­ża – wydo­by­wa z wnę­trza języ­ka i osa­dza w kon­tek­ście, w któ­rym prze­sta­je ona brzmieć natu­ral­nie. Usztyw­nia się i tym samym odsła­nia. ‘Obiet­ni­ca’ to fascy­nu­ją­ce sło­wo, któ­re w całym tomie nie pada ani razu, ale sta­no­wi jego wewnętrz­ny napęd, a być może rów­nież odpo­wiedź na zada­ne wcze­śniej pyta­nia: „jak dzia­ła wiersz?” i „czym jest jego życie?”. Mecha­nizm obiet­ni­cy wpra­wia w ruch pra­gnie­nia, te zaś przy­bie­ra­ją w języ­ku for­mę per­for­ma­ty­wów, żądań, roz­ka­zów, aktów per­cep­cyj­nych i wresz­cie spo­so­bów dzia­ła­nia sło­wem. To, co w wier­szach z pierw­szej czę­ści popy­cha nas za spra­wą reli­gii i mar­ke­tin­gu, to w samym poema­cie Nawo­ra­dio­wa prze­bie­ra się w maskę apo­te­ozy pra­cy: pra­cy jako moto­ru i warun­ku życia oraz pra­cy jako zasło­ny ide­olo­gii (pro­duk­tyw­no­ści), któ­ra za nią stoi. ‘Pra­ca’ to rów­nież (defi­ni­cja 4. PWN): „funk­cjo­no­wa­nie orga­ni­zmu, narzą­du lub urzą­dze­nia”. Sklej­my to z defi­ni­cją życia (3.), a otrzy­ma­my ten sam zakres poję­cia i tym samym spraw­ne uza­sad­nie­nie ana­lo­gii praca=życie. Ten bał­wo­chwal­czy kult pra­cy, połą­czo­nej z reli­gij­ną eks­ta­zą i mar­ke­tin­go­wą spe­ku­la­cją, napę­dzał prze­cież Wier­sze orga­nicz­ne, któ­re z racji tego jawi­ły mi się w daw­niej­szej recen­zji jako muzycz­ny album kon­cep­cyj­ny, w któ­rym ktoś postan­tro­po­cen­try­zo­wał Whit­ma­now­ską pieśń na cześć czło­wie­ka. Oczy­wi­ście musi­my tu jesz­cze dodać iro­nię, z któ­rej Bart­czak nie rezy­gnu­je, a któ­ra uwi­dacz­nia się naj­moc­niej w chwi­lach nad­iden­ty­fi­ka­cji – im bar­dziej bał­wo­chwal­cza to man­tra, im bar­dziej osza­ła­mia­ją­ce sto­pie­nie, tym bar­dziej wywro­to­wa, anty­ka­pi­ta­li­stycz­na, anty­pro­duk­cyj­na jej wymo­wa:

Życie wier­sza trwa więc w jego spe­cy­ficz­nym otwar­ciu się, spe­cy­ficz­nym, bo ostroż­nym, czy­nio­nym z rezer­wą: otwar­cie to jest zawsze już jakoś usta­wio­ną absorp­cją for­mal­ną, przy­ję­ciem przez selek­cję. Te manew­ry są auto­no­mią wier­sza, jego „pochod­nią nie­pod­le­głą” (Peter Giz­zi). To w tej auto­no­mii zawie­ra się jego „nie­podat­ność na namo­wy”, w jego pustym for­mal­nym cie­le, gdzie docho­dzi do uru­cho­mio­nych for­mą poję­cio­wych prze­su­nięć, będą­cych z jed­nej stro­ny życiem wier­sza, z dru­giej zaś jego for­mą zaan­ga­żo­wa­nia w świat. [5]

Z mar­ke­tin­gu pozo­sta­ją puste fra­ze­sy, z języ­ka poli­ty­ki kukły, a z reli­gii świąt­ki i inne dewo­cjo­na­lia. „Jestem jak radio, gadam wie­lo­ma gło­sa­mi” – pisał przed laty Adam Ważyk w pięk­nym skąd­inąd wier­szu „Żale prze­chod­nia”, ale w żad­nym razie nie był tym radiem. Znacz­nie bli­żej tego zna­lazł się  już Andrzej Sosnow­ski, gdy jego tekst symu­lo­wał głos ode­rwa­ny od cia­ła. Bart­czak symu­lu­je głos na powrót wsz­cze­pio­ny w cia­ło, ale nie­ko­niecz­nie ludz­kie, w orga­nizm lub sieć, jaką sta­je się z cza­sem pono­wo­cze­sny, posta­wan­gar­do­wy wiersz. Wiersz ów wyko­nu­je pra­cę, tzn. funk­cjo­nu­je, upodmia­ta­wia się, aż wresz­cie pyta sam sie­bie:

Czy to nie jest pra­ca? Jej pra­ca
pra­ca asfal­tu chwa­stów
ban­ków danych w geno­mie

słod­kie­go odo­ru pie­kar­ni
znad sinych łąk? Ale zaraz
moja też?

(„Wio­ska sini­co­wa”)

Jed­no nie ule­ga dla mnie wąt­pli­wo­ści: to jest inny tom niż Wier­sze orga­nicz­niei Pokarm suwe­ren. Inny w spo­sób kon­se­kwent­ny, opar­ty na podob­nych meta­fo­rach i kon­cep­cjach neu­ro­nal­no-fizjo­lo­gicz­no-arty­fi­cjal­nych, ale jak­by dalej wychy­lo­ny w cza­sie, jak­by przy­cho­dził nie 2, a 500 lat po Pokar­mie…, w zaawan­so­wa­nej fra­zie gry. Powra­ca­ją­ca w róż­nych warian­tach „for­ma pojem­na” jest rów­no­rzęd­ną boha­ter­ką tego tomu, wyra­dza­ją­cą się na sku­tek jak naj­bar­dziej mate­rial­nej, choć z punk­tu widze­nia kapi­ta­li­zmu zupeł­nie bez­pro­duk­tyw­nej, pra­cy wier­sza. W pew­nym sen­sie idzie tu o jej prze­zwy­cię­że­nie („w dru­gim uner­wie­niu koniec fik­cji syn­dy­ka­tu życia koniec formy/ pojem­nej inna pra­ca”), a w pew­nym o jej potrzy­ma­nie. I jesz­cze – co ma do tego Miłosz? Nic a nic, może poza tym, że się myli, bo sygnu­je swo­ją fra­zą echo nowo­cze­snych poszu­ki­wań, któ­rych pod­ło­żem jest meta­fi­zycz­na tęsk­no­ta za mime­sis(to jego jękli­we „Zawsze tęsk­ni­łem do for­my bar­dziej pojem­nej”). Bart­czak nie potrze­bu­je tego „bar­dziej”. Wystar­czy mu for­ma rozu­mia­na jako pojem­nik, z któ­re­go wyło­ni się odlew, wyro­śnie cia­sto, wypeł­ni ją ciecz, wyto­czy się wiersz:

ja prze­kształt ludz­ki
bez poli­sy w afek­cie
wytrą­co­ny kadzią zda­nio­wą

(„Prze­kształt złe­go sło­wa nie powiem”)

Śan­ti, śan­ti, śan­ti.


Przy­pi­sy:
[1] Oba cyta­ty za: G. Agam­ben, Czym jest urzą­dze­nie?, przeł. J. Maj­mu­rek, [w:] Agam­ben. Prze­wod­nik Kry­ty­ki Poli­tycz­nej, War­sza­wa 2010, s. 82, 95 (pierw­szy to frag­ment roz­mo­wy z Miche­lem Foucault, Le jeu de Michel Foucault).
[2] K. Bart­czak, Od wier­sza jako orga­ni­zmu mówią­ce­go po wiersz jako for­mal­ne pole wie­lo­ścio­we, „Ślą­skie Stu­dia Polo­ni­stycz­ne” 2018, nr 2 (12), s. 26.
[3] Tam­że, s. 32..
[4] https://www.sciencedirect.com/science/article/pii/S0048969719326919?dgcid=author#f0010
[5] Bart­czak, Od wier­sza jako orga­ni­zmu…, dz. cyt., s. 35.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania