Polska poezja ostatnich kilkunastu lat wydaje się być zdominowana przez kobiety. Jeśli przypomnę sobie wszystkie postacie pojawiające się na naszej poetyckiej scenie od – powiedzmy – 2000 roku, których wiersze zrobiły na mnie największe wrażenie, w znakomitej większości będą to poetki. O ile lata 90. należały prawie wyłącznie do mężczyzn, kiedy to Marta Podgórnik stanowiła wyjątek od reguły, o tyle w tej chwili właśnie Edward Pasewicz z paroma ledwie kolegami powinni czuć się ilościowo zagrożeni.
Oczywiście sytuacja zastanawia. Skąd nagle tyle dobrze piszących kobiet? Jedna z nich, Justyna Bargielska, na spotkaniu autorskim w Białymstoku zasugerowała, iż nastąpił pewien moment „takiego większego procesu”, kiedy to poezja kobiet stała się wręcz siłą polityczną. Na podobnej zasadzie domagają się one równych płac, co uznania, że potrafią dobrze wykonać pracę poetki. Według Bargielskiej wszystko to zbiega się w pewnym historycznym punkcie. Dodałbym tylko, jeśli na to przystać, iż z wiadomych politycznych względów w Polsce odbywa się to nieco później niż na Zachodzie. Odnośnie świetnych kobiecych debiutów ostatnich lat również znaczący mógłby okazać się fakt, iż dopiero od niedawna w polskim obiegu akademickiem fukncjonują kanoniczne teksty „drugiej fali” feminizmu (termin Marshy Weinman). Na przykład Śmiech Meduzy Hélene Cixous został przetłumaczony na język polski dopiero w latach 90., a swoje też musiał odleżeć. Natomiast inna ważna praca Arachnologie: kobieta, tekst i krytyka autorstwa Nancy K. Miller doczekała się przekładu przeszło dekadę później. Nie chcę przez to bynajmniej sugerować, że lektura konkretnie tych tekstów zmotywowała kobiety w Polsce do pisania poezji. Wątpię, czy którakolwiek z wybranych przeze mnie do tego eseju poetek – czy to będzie Bargielska, czy Joanna Mueller – akurat postanowiła zająć się literaturą, gdyż wzięła sobie szczególnie do serca radę takiej Cixous. Sądzę jednak, że publikacje te mogły wpisać się właśnie w ową ogólną sytuację, być częścią tej siły, o której mówiła autorka Obsoletek.
I jeśli chce się mówić o polskiej poezji kobiet tych ostatnich lat, to należy zacząć właśnie od Justyny Bargielskiej. Chociażby dlatego, że wokół niej dzieje się ostatnio najwięcej. Jest ona w tej chwili najbardziej komplementowana i przez krytyków, i kolegów po fachu. Dzięki Nagrodzie Literackiej Gdynia za tom Dwa Fiaty w 2010 roku awansowała (piłkarska metaforyka narzuca się sama) do poetyckiej ekstraklasy, a tegoroczny, jeszcze lepszy Bach for my baby tylko potwierdza jej silną pozycję. Na tym też tomiku wolałbym się skupić, ponieważ zakładając, że autorka konsekwentnie podąża wyznaczoną przed laty drogą, ostatnia książka jawi się jako przykład najdoskonalszy, w podwójnym tego słowa znaczeniu.
Zacznę od tego, iż jest to poezja, jaką właśnie lubię najbardziej: z gęstą, niezwykle ciekawą metaforyką, co czyni ją dość hermetyczną, wyraziście brzmiąca na poziomie składni i z nutą melancholii, jeśli mówić już o muzyczności (zresztą według Aliny Świeściak owa melancholia jest cechą niemalże dystynktywną polskiej poezji po 1989 roku). Na wspomnianą hermetyczność tych wierszy wpływa również to, o czym pisał Radosław Kobierski, że mają one „charakter wypowiedzi wyjętych z kontekstu”. Według autora Lacrimosy jest to książka poniekąd konfesyjna, acz wszelka intymność została zaciemniona przez szczególny poetycki język Bargielskiej. W każdym razie samo słowo ‘konfesja’ suponuje nie tylko ową intymność, ale ma też konotacje religijne. Zatem określenie to jest o tyle celne, że jest bliskie chyba dwóm głównym tematom poruszanym w Bach for my baby. Są nimi miłość (jak najbardziej intymna) i Bóg.
Na pierwszym planie jest oczywiście miłość (wskazuje na to chociażby tytuł książki). Bohaterki (przede wszystkim) i bohaterowie Bargielskiej kochają lub są kochani. Zdaje się jednak, że niemal za każdym razem brnie to ku nieuchronnej stracie. Można tu podać szereg metafor, choćby tę z wiersza Lejek, czyli lejek, gdzie para kochanków wykonuje taniec godowy na dachu, co grozi zepchnięciem kobiety. Albo obraz z innego utworu, w którym osoba mówiąca płynie przez rozstępujące się morze do Chloris (Do Chloris to również tytuł), czemu towarzyszą wątpliwości, czy ona na pewno kocha i czy ów podmiot liryczny kochać nie przestanie. Motyw tęsknoty za bliskością jest furtką łączącą miłość z Bogiem (pomijając wspomnianą wprost w ostatnim wierszu Pieśń nad Pieśniami). W jednym z utworów mówi się o „równaniu”, „w którym wiarę da się bezstratnie zastąpić tęsknotą”. Czytelnik znajdzie tu zresztą całe mnóstwo biblijnych odniesień. Ważne jest natomiast, że mówiąc o miłości, czy o Bogu, wiersze Bargielskiej unikają jakiejkolwiek podniosłości. Język autorki – pomimo metaforycznej intensywności – nie brzmi nachalnie, jest potoczysty.
Dużo większe opory stawia dykcja Joanny Mueller. Autorka Zagniazdowników/gniazdowników poniosła wszelkie konsekwencje Manifestu Neolingwistycznego, pod którym złożyła podpis w 2002 roku. „Chcemy obnażać język” – zaprzysięgli wówczas poeci, z których Mueller jest dziś najbardziej znana. I wystarczy wziąć pierwsze wersy dowolnego jej utworu, jak np. neutrum z ostatnich Wylinek (w tym wypadku również będę trzymać się tylko jednej książki): „haha! ksobny osesku chciałbyś zawrzeć się w kotnik lub gawrę / w budkę lęgową się wtulić gniazdo nasienne wymościć”. Przy pierwszej lekturze ta poezja odrzuca: same zabawy językowe, nieznane słowa, kalambury, instrumentacje głoskowe, dziwaczna typografia. Hochsztaplerka, bowiem czytelnik potrzebuje sensu (w liczbie pojedynczej). A sensu tu nie ma.
Propozycje czytania tej poezji są dwie. Pierwsza to podejść do wierszy Mueller z perspektywy czysto brzmieniowej. Zresztą Manifest o tym wspomina: „Brzmienie jest brzemienne w sens”. Podobnie, jak w przypadku Mirona Białoszewskiego („lingwisty” przecież), teksty autorki Somnambóli fantomowych mogą być traktowane jako partytury do wykonywania na żywo. Słyszałem samą Mueller czytającą swoje utwory podczas Portu Wrocław w 2011 roku. Właściwie nic się wówczas szczególnego nie wydarzyło: poetka usiadła na fotelu, położyła egzemplarz Wylinek na kolanach i bez specjalnych aktorskich sztuczek (o które z całą pewnością pokusiłby się Białoszewski) zaczęła wyraźnie (tylko tyle) recytować do mikrofonu. I to zabrzmiało! Gdzieś to już w sieci napisałem, że skromny występ Mueller był jednym z tych, które podobały mi się na tamtym festiwalu najbardziej.
Druga propozycja lektury pojawia się na samym początku Wylinek. Chodzi dosłownie o pierwsze wersy drążela, który otwiera tomik:
starałam się szyfrować czule
więc ty, z ręką mocną w precyzję i skalpel
strzępy zwiotczałych masek ujmuj mi powoli
Można to potraktować wręcz jako instrukcję. A więc są jakieś sensy lub przynajmniej ich „strzępy” zaszyfrowane pod tym językowym fajerwerkiem. Zacytowany fragment nieodparcie kojarzy mi się z dekonstrukcją Jacquesa Derridy, być może dlatego, że francuskiemu filozofowi poświęcone zostały pierwsze teksty z eseistycznej książki Mueller pt. Stratygrafie. W dekonstrukcji chodzi m.in. o to, przepraszam za uproszczenia, aby spod „pierwszej” warstwy tekstowej – która tylko pozornie zachowuje spójność, a zatem „przekazuje” jakiś jeden absolutny sens, do którego można by dociec za pomocą tradycyjnych metod interpretacyjnych – wydobyć „drugi” tekst zawierający właściwie tylko ślady sensów. Dekonstrukcja rozebiera struktury tekstu i obnaża jego szczeliny, nie czyta – jak to określił Michał Paweł Markowski – „od frontu”, ale porusza się na „peryferiach”. Zresztą „precyzja i skalpel” bardzo by pasowały do Derridowskiej myśli. Wszak autor Pisma i różnicy deklarował: „Ja jestem za dyscypliną”.
Trzymając się tego pomysłu, można spróbować złapać jakieś pojedyncze, pozornie marginalne frazy i pod ich hegemonią czytać resztę. Wtedy może się okazać, że z Wylinkami jest jak z Bargielską: są tu „strzępki” intymnych doświadczeń, zaszyfrowane, zasłonięte przez język, acz tym razem nie przez ciemną metaforykę, a wyszukane gry językowe. Jeśli np. uprzemy się, żeby rozgryźć tytuł utworu lanugo albo gdy wyrwiemy kilka metafor z ochronki, zobaczymy, iż te wiersze mówią o macierzyństwie. Wówczas niezwykły układ typograficzny tego pierwszego tekstu być może przybierze kształ sonogramu, na którym dostrzeżemy „twarz ledwie muśniętą”, czy „znużone nóżęta”.
Zaznaczyłem jedynie jakieś punkty wyjścia dla lektury obu tych książek, głębsza interpretacja nie była moim celem. Chodziło raczej o sproblematyzowanie dykcji poezji kobiet ostatnich lat na przykładzie Bargielskiej i Mueller, poetek – moim zdaniem – w XXI-wiecznej polskiej literaturze najciekawszych. I jeśli chodzi o miejsca wspólne akurat tych autorek, wskazałbym przede wszystkim dwie rzeczy. Z jednej strony obie poruszają się w przestrzeni prywatnej. Intymna jest miłość u Bargielskiej, intymna jest religia. Jej składnia brzmi, jakby była swobodnie mówiona, co można też podpiąć pod ową „konfesyjność”, którą wyciągnął Kobierski. Z drugiej jednak strony autorka Bach for my baby buduje bardzo kunsztowne metafory, które wyznaczają jakieś granice owej prywatności. Tak samo jest u Joanny Mueller. To są również intymne doświadczenia – w Wylinkach związane przede wszystkim z macierzyństwem – ale „czule” zaszyfrowane, schowane za nieprawdopodobnymi grami językowymi. Bargielska na spotkaniu w Białymstoku określiła uprawianie poezji mianem pracy. W przypadku tych dwóch poetek trudno jest się nie zgodzić.