W dyskusji nad stanem polskiej krytyki literackiej głos Piotra Kępińskiego jest jednym z najważniejszych. Proponuje bowiem model krytyki zrywający z wszelkimi ograniczeniami zewnętrznymi wobec samej literatury.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że teksty przedstawiające krytykę literacką w stanie upadku nie robią na mnie żadnego wrażenia. Te, w których pojawiają się jakiekolwiek pomysły sanacyjne, bardzo mnie zaciekawiają. Zgoda – nie jest dobrze, autorytet krytyka podupadł, jego głos albo nic nie znaczy, albo ginie pośród innych głosów, poziom debaty nie satysfakcjonuje, dzieją się rzeczy niepokojące. Ale jak ów kryzys przezwyciężyć, jak wyjść z impasu? Są to ciekawe pytania, a jeśli towarzyszą im jakieś odpowiedzi, robi się – z mojego punktu widzenia – bardzo interesująco.
W ostatnich sezonach formułowano rozmaite pomysły naprawcze. W ramach dużej dyskusji o krytyce literackiej, jaka toczyła się jesienią ubiegłego roku na łamach „Dziennika”, pojawiło się kilka sugestii godnych uwagi. Wśród nich bodaj najbardziej wyrazistą i zarazem dość oczywistą była dyrektywa podrzucona przez Magdalenę Miecznicką: robić swoje, nie oglądając się na nic, a już najmniej na uwarunkowania towarzyskie, mody intelektualne i inne pozaliterackie dyktaty. Pojawiały się też wskazówki mniej oczywiste. Obszerną rozprawę Przemysława Czaplińskiego „Żwawy trup. Krytyka literacka 1989–2004” zamyka na przykład sześciopunktowy program, który można rozumieć jako zachętę do „praktykowania sprzeczności”. Istota tego programu, mówiąc w największym skrócie, polega na tym, że dobry krytyk (krytyk przyszłości?) powinien uzgodnić w sobie sprzeczne postawy i zobowiązania, umiejętnie balansując między nimi. Powinien być – by ograniczyć się tu do trzech punktów – jednocześnie zachowawczy i postępowy, „arystokratyczny” i „demokratyczny”, przemawiać językiem fachowym i zarazem zrozumiałym. Z kolei Jarosław Klejnocki zaproponował niedawno rozwiązanie bardziej niż radykalne: porzucenie „krytyki poniżej krytyki”. Jego zdaniem rozliczne patologie w tej domenie, opanowanej przez miernoty i arogantów, są nieusuwalne. Jeżeli pisać – podpowiada Klejnocki – to tylko artystycznie, bo dyskursywnie (w polu krytyki) nie sposób.
Nikt jednak nie zadziwił tak jak Piotr Kępiński, który na progu tegorocznych wakacji ogłosił intrygujący zbiór szkiców zatytułowany Bez stempla. Opowieści o wierszach. Co takiego uczynił? Postanowił sprawdzić, czy jest możliwa krytyka literacka… poza krytyką literacką.
„Krytyków interesujących się współczesną poezją jest kilkunastu” – zauważa Kępiński. Zaniżony rachunek? Bynajmniej. Skrupulatnie policzyłem ekspertów, którzy w miarę systematycznie komentują dokonania współczesnych poetów oraz w ciągu ostatnich 10 lat opublikowali choć jedną książkę krytycznoliteracką na ten temat. Doliczyłem się 14 krytyków. Dziwne. Poetów mamy w Polsce pewnie ze 100 tysięcy, a komentatorów poezji ciut więcej niż tuzin. Ta rażąca asymetria nie jest wcale największą osobliwością, inne zjawisko wydaje się ciekawsze – to mianowicie, że zdecydowana większość aktywnych krytyków poezji to także czynni poeci. Piotr Kępiński, mimo że namiętnie temu zaprzecza, jest jednym z nich – to znaczy jest poetą, który niekiedy zabiera głos jako krytyk (Bez stempla gromadzi teksty pochodzące z lat 1999–2005; siedem szkiców to teksty premierowe).
Nie ma sensu spierać się z oczywistościami. Bez stempla jest nie tylko zbiorem impresji lekturowych, ale i pewnym projektem krytycznoliterackim. Rzecz zawiera konkretne mniemania na temat dzisiejszej poezji, autor wyraziście wartościuje, wchodzi w polemiki z innymi opiniodawcami, upiera się przy własnych rozpoznaniach, stawia mocne tezy. Innymi słowy, zachowuje się jak rasowy krytyk. Ale jednocześnie bardzo nie chce nim być. Dlaczego?
Wydaje się, że z dwóch powodów, z których jeden jest całkiem jawny, a drugi bodaj zawoalowany. O tej pierwszej racji powiadamia sam tytuł: bez stempla, czyli bez literaturoznawczych kategoryzacji. Kępiński pisze w rozdziale wstępnym: „Czas skończyć z mnożeniem krytycznoliterackich stempli. Bo to wszystko działania na siłę. (…) Grupowanie twórców i przypisywanie im intencji spełznie na niczym. Oni zawsze są osobno. Razem wierszy nie piszą”. W dalszych rozdziałach ów pogląd zostaje zradykalizowany. Raz po raz dochodzi do głosu przekonanie, że opisy i komentarze krytycznoliterackie nie tylko nie są aż tak potrzebne, jak się na ogół sądzi, ale niekiedy bywają wręcz szkodliwe – psują przyjemność obcowania z poezją, zabijają jej ducha, nie pozwalają na to, na czym Kępińskiemu najbardziej zależy: by „zobaczyć w poezji tylko poezję”.
Zanim oprotestuję „antykrytyczne” stanowisko autora Bez stempla, kilka zdań o przesłance ukrytej. A ukrytej, bo bodaj wstydliwej. Otóż wchodzenie w świat wierszy, przebywanie w tej przestrzeni to doświadczenia aż nadto osobiste. Rzec by można – intymne. Narrator snujący „opowieści o wierszach” wydaje się jak gdyby zażenowany tym, że ze spraw osobistych czyni sprawy publiczne. To coś jak zaproszenie do alkowy lub prywatnej łazienki. Tę trudną psychologicznie sytuację można oswoić wyraźnym gestem tożsamościowym. Mówię do was, czytelnicy – powiada Kępiński – nie jako ekspert, krytyk, „badacz owadzich nogów”, lecz przede wszystkim jako poeta, autor sześciu książek poetyckich, jako ktoś, kto z poezją komunikuje się na innych zasadach – w rejestrach i trybach, których niepodobna sprowadzić do znanych i praktykowanych języków dyskursywnych. Jeżeli nie uwzględnicie pozycji, z której przemawiam – dopowiadam za Kępińskiego – niewiele z Bez stempla zrozumiecie.
A teraz protest. Żeby była pełna jasność – nie wynika on z myślenia cechowego (krytyk broni krytyków w imię solidarności zawodowej), lecz jest próbą wykazania, że autor Bez stempla myli się, tak a nie inaczej definiując „wrogów” poezji.
Zacznę od tego, że Piotr Kępiński udaje, że nie dostrzega (a na pewno go widzi) fundamentalnego paradoksu leżącego u podstaw działalności krytycznoliterackiej. Społeczny autorytet krytyków poezji czy – szerzej – ich legitymacja jest ufundowana właśnie na tym, czego autor Bez stempla tak bardzo nie lubi – na uogólnieniu, które koniecznie trzeba odróżnić od wulgaryzacji. Stempel pokoleniowy, z którym bezpardonowo rozprawia się Kępiński we „Wstępie”, to najbardziej wyrazisty przejaw owej wulgaryzacji. Ale też nikt z wytrawnych krytyków poezji nie odwołuje się do kategorii pokolenia literackiego. Z pojęciami w rodzaju pokolenie „bruLionu” (kategoria ostro negowana w odautorskim wprowadzeniu do książki) od biedy można się zetknąć w kiepskich tekstach należących do publicystyki kulturalnej. I tylko tam. Natomiast uogólnienia bardziej subtelne, nieskażone wulgaryzacją są konieczne. Można i należy rozprawiać – jak postuluje Kępiński i sam zgrabnie to czyni – „o poetach zawsze osobnych, zawsze na marginesach, zawsze z dala od stada”, ale od taksonomii, hierarchizacji, zestawień, porównań oraz innych operacji tego typu nie ma ucieczki. Bez stempli – co przecież oczywiste – nie ma krytyki. Bez nich niemożliwa jest także – czy się to autorowi podoba czy nie – jakakolwiek „opowieść o wierszach”. Stemplujemy nawet wtedy, kiedy nie stemplujemy – oto treść pokrewnego paradoksu.
Ale miało być o nieprzyjaciołach współczesnej poezji. Z pewnością nie są nimi krytycy posługujący się z konieczności czy to topornymi, czy finezyjnymi stemplami. Współczesna poezja nie ma wrogów, których dałoby się ująć personalnie. Jedynym wrogiem poezji – na pewno tej, którą podziwia i o której pięknie pisze Kępiński – jest daleko posunięta obojętność. Autor Bez stempla rozprawia o przedmiotach bardzo ekskluzywnych, które – mówmy sobie prawdę – obchodzą głównie, jeśli nie wyłącznie, bezpośrednio zainteresowanych, zwraca się ku poezji, która nie ma żadnej możliwości oddziaływania poza własną sferą. I już teraz wiemy, dlaczego poza kilkoma wyjątkami (Anna Nasiłowska, Marian Stala, Piotr Śliwiński – by wymienić nazwiska największych znakomitości i zarazem bodaj wyczerpać listę) krytykami poezji są poeci. Gdyby nie ich szlachetne wysiłki, podejmowane oczywiście we własnym interesie, rozmowa o poezji elitarnej zapewne by ustała. Warto nawiasowo wtrącić, iż pozorowana, czysto rytualna rozmowa o poezji akademijnej (nie mylić z akademicką!), a więc tej, która służy celebrowaniu doniosłości literatury – poezji, która nas rzekomo uwrażliwia, ubogaca, zbawia bądź poucza – nieprędko ustanie. Będzie podtrzymywana przez to, co Kępiński piętnuje i bezlitośnie kompromituje: ideologię, moralizatorstwo, pedagogikę społeczną, anachroniczne, podszyte hipokryzją wyobrażenia na temat uczestnictwa w kulturze wysokiej.
Zauważyłem wcześniej, że wbrew lekceważącemu (a może tylko kokieteryjnemu?) stosunkowi autora do własnej pracy, w zbiorze szkiców Bez stempla sformułowany został konkretny projekt krytycznoliteracki. Nie jest to oczywiście diagnoza ani prognoza, o żadnej próbie porządkowania doświadczeń lekturowych, kreśleniu map zjawisk czy tendencji też nie ma mowy. Sensem tego projektu jest intrygujący postulat. Gdybym mógł go wypowiedzieć za autora, zbierając w jednym miejscu to, co w Bez stempla rozproszone, powiedziałbym, że chodzi o zradykalizowanie utopii poezji czystej, wolnej, samowystarczalnej, nie potrzebującej niczego poza sobą. Ów postulat – jak chcę wierzyć – nie jest wyrazem nieodpowiedzialnego pięknoduchostwa, skrajnego eskapizmu, nie jest znakiem szaleństwa. Kępińskiemu zależy – jeśli dobrze go rozumiem – na wykorzystaniu pewnej szansy. Skoro poezja bliska jego sercu nic nie musi, jest wolna od zobowiązań społecznych, komunikacyjnych, edukacyjnych, ideologicznych itd., to trzeba to wykorzystać, nie zaś przezwyciężać. Poezja – czytamy – „to jedyna sztuka, która jest absolutnie wolna. Poezja w przestrzeni publicznej nie istnieje”. I świetnie – trzeba się z tego cieszyć, pielęgnować ten stan rzeczy.
Utopijnemu postulatowi, by „zobaczyć w poezji tylko poezję”, nie sposób nie przyklasnąć. Bardzo mi się to stanowisko podoba, szkoda tylko, że nie można go w praktyce zrealizować. To znaczy można, ale tylko bezgłośnie, bez sporządzania protokołu z lektury. Nie dziwią więc takie dyrektywy, jak: „Nic tylko czytać, czytać i jeszcze raz czytać. Bez wytchnienia” (o poezji Bohdana Zadury); „Wierszy tych nie należy rozgryzać ani nawet nadgryzać. Wystarczy czytać i myśleć” (o wierszach Marcina Sendeckiego); „Takie wiersze można czytywać pasjami” (o lirykach Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego). Ta piękna idea („wystarczy czytać”) komplikuje się z chwilą przejścia od lektury i cichego myślenia do tekstu komentarza. Co się wówczas dzieje? Powstaje na przykład tekst poetycki zapisany na modłę prozatorską, jak gdyby poezja drugiego stopnia: „Krata mowy jest udręką, a jednocześnie wybawieniem. Gdyby nie ona, nie mielibyśmy niczego. Najmniejszej nawet nadziei. Jeżeli nasze ciało jest na skraju i wszystko zmierza ku wymazaniu siebie ze świata, z pomocą przychodzi język. Pozwala balansować na powierzchni, spacerować po wulkanie. Dzięki językowi powstają białe przepaście, białe plamy, których w życiu realnym nie da się ominąć. Człowiek wpada w nie i nijak nie może wygrzebać się z zimna rozpaczy albo pominięcia. Zapada się w nie łagodnie, a potem nie ma wyjścia. Albowiem myli się ten, kto sądzi, że życie w języku nie naraża piszącego na rany. Naraża i na rany, a czasem i na śmierć”. To obszerny fragment – by dobrze zilustrować zjawisko – komentarza Piotra Kępińskiego do jednego z wierszy Marcina Świetlickiego. Jeśli zatem „zobaczyć w poezji tylko poezję” oznacza: odpowiedzieć poezją na tekst poety – to wszystko się zgadza. Pod tym względem książka Kępińskiego jest znakomita.
Wróćmy do wykładni autorskiej: „To rzecz o moich autorach i moich literackich fascynacjach” – powiada Kępiński. Jacy to autorzy i jakie fascynacje? Poeci oczywiście muszą być bardzo różni, wszak zawsze chodzi o twórców osobnych – indywidualizm jest w Opowieściach o wierszach cnotą i zasługą najwyższą. Są tedy najciekawsi rówieśnicy Kępińskiego (ur. 1964), z którymi pojawił się na scenie poetyckiej na przełomie lat 80. i 90. (wymienieni już: Świetlicki, Sendecki, Tkaczyszyn-Dycki, a nade wszystko Mariusz Grzebalski, któremu autor Bez stempla oddaje hołd bodaj największy). Są znakomitości współczesnej polskiej poezji, poeci, którym już dawno (Tadeusz Różewicz) lub całkiem niedawno (Andrzej Sosnowski, Bohdan Zadura) wręczono przepustkę do historii (literatury). Nie zabrakło twórców o kilka ładnych lat młodszych od Kępińskiego, poetów, którzy dziś są na ustach bez mała wszystkich krytyków poezji (Tomasz Różycki, Edward Pasewicz). Ale na kartach Bez stempla z takim samym przejęciem są opisywani i wielbieni poeci niezbyt wysoko (Jacek Bierezin, Bartosz Muszyński) lub wcale nie notowani (Tomasz Stawiszyński) na literackiej giełdzie. Co ich – poza programową osobnością – łączy?
W pierwszej kolejności to, że zostali rozpoznani przez Kępińskiego jako „poeci prawdy”. Rzecz jasna, własnej prawdy. A także poeci, którzy zachowują dystans względem własnych czynności twórczych. Rzecz jasna, zdrowy dystans. Pozostałe i niejako pomocnicze kategorie, którymi posługuje się autor Bez stempla, opowiadając o „swoich autorach”, należą do tradycyjnego repertuaru pojęć krytyki literackiej. Tu bodaj najczęściej pojawia się komplement mówiący o udanej, przemyślanej w każdym calu kompozycji książki poetyckiej.
Warto się na chwilę zatrzymać przy metodzie Kępińskiego, która polega na szukaniu swoistego kompromisu, przesuwaniu rozpoznań zawsze ku środkowi, cięciu po skrzydłach. „Intertekstualne roszady” w poezji Tadeusza Pióry, cudzożywny charakter tej twórczości – owszem, jest na to pełne przyzwolenie, ale jest też znamienne zastrzeżenie: „Pióro z biblioteki korzysta niezwykle twórczo”. Jest zgoda na „wiersze rozwichrzone emocjonalnie”, wszelako pod warunkiem, że są one „jednocześnie tak piekielnie staranne” (to o strofach Dyckiego). Słowem, opowiadacz przemawiający w Bez stempla, mimo że chce się nam przedstawić jako namiętny kochanek poezji, właściwie nigdzie nie traci głowy. Każda żarliwa apologia, każdy ryzykowny zachwyt ma tu swoje racjonalne dopełnienie, jakiś chłodny kontrapunkt, ograniczenie.
Czytając uważnie tę książkę, można się zorientować, dlaczego właśnie w połowie roku 2007 Piotr Kępiński postanowił opowiedzieć o swoich literackich fascynacjach. Publikacja ta mogła się przecież pojawić już dawno, autor dysponował aż nadto obszernym materiałem. Otóż moja hipoteza – wydobyta z Bez stempla, bynajmniej nie wymyślona – jest taka, że rzecz ta wzięła się w jakiejś mierze z irytacji. Jeden ze szkiców pośrednio informuje, kiedy Kępiński się zdenerwował. Długi tytuł tego szkicu brzmi: „Biała Afryka Bartłomieja Majzla przeczytana w chwilę po odłożeniu ‘Gazety Wyborczej’ z tekstem Igora Stokfiszewskiego o końcu poezji pokolenia lat 60.”. Ów tekst Stokfiszewskiego zatytułowany „Poezja uników” ukazał się na początku lutego bieżącego roku. Oczywiście „poezja uników” to ta sama poezja, którą Kępiński nazywa czystą i wolną, wielbi za to, że jest twórczością antyideologiczną, apolityczną, nieilustracyjną, niezaangażowaną (określenia można by tu mnożyć, ale i tak wiadomo, o co chodzi). Być może słowo „irytacja” nie jest słowem najszczęśliwszym. Pewnie lepszym byłoby zaniepokojenie. Co zatem zaniepokoiło Kępińskiego? Ujawniające się z wolna przesilenie? Ale żadnego przesilenia nie widać. Wysiłki jednego harcownika próbującego namówić publiczność kulturalną na poezję polityczną (zaangażowaną) to za mało, by przeczuwać jakąkolwiek zmianę. Czyżby więc autor Bez stempla dmuchał na zimne? Pozostawiam to pytanie bez odpowiedzi.
Tekst po raz pierwszy ukazał się w magazynie „Europa” (dodatek do „Dziennika”). Dziękujemy za zgodę na przedruk.