
Demoniczna, zasapana
debaty / ankiety i podsumowania Marta KoronkiewiczGłos Marty Koronkiewicz w debacie „Nowe języki poezji”.
WięcejSzkic Marty Koronkiewicz o poezji Tomasza Bąka. Prezentacja w ramach cyklu tekstów zapowiadających antologię Zebrało się śliny. Nowe głosy z Polski, która ukaże się w Biurze Literackim.
Tomasz Bąk jest autorem dwóch książek poetyckich. Debiutancka Kanada, nagrodzona Silesiusem, ukazała się w roku 2011, [beep] Generation wyszło wczesną wiosną roku 2016; obie opublikowało poznańskie wydawnictwo WBPiCAK. Do Bąka przyznaje się kilka miast: Tomaszów Mazowiecki, gdzie się wychował, Wrocław, gdzie mieszkał i studiował w czasie debiutu, oraz Łódź, gdzie mieszka i studiuje obecnie. Tomasz Bąk należy też do pokolenia – urodzony w 1991 roku, stoi w awangardzie wchodzących właśnie w obieg literacki roczników 90., jak chcą niektórzy: przełomowych. Już od pierwszej książki łączony jest z nurtem poezji zaangażowanej. Czy ta metryczka coś mówi o Bąku jako poecie? Tak i nie, czy inaczej – tak, ale nie w sposób, którego można się spodziewać.
Kanadę chwalono przede wszystkim za umiejętne łączenie przez autora różnych rejestrów języka, klejenie podsłuchów, żonglowanie kakofonią codzienności. Szkoda, że skończyło się na etapie oceny warsztatu, a nie analizie skuteczności, którą ów sprawny warsztat zapewniał: gry Bąka nie były przecież niewinne.
W drugiej książce Bąk mówi – i działa – bardziej wprost. [beep] generation to w pewnym sensie praca z zakresu religioznawstwa, antropologia kultów cargo. Niewidzialna Ręka Rynku – nowa ręka boska, co nie broni, wycinankowy palec wychodzący z nieba, jak w animacjach Terry’ego Gilliama – to metonimia większego zjawiska. Bąk, student ekonomii (a więc, jak to zwykle bywa z ekonomią, nie tyle określonej dziedziny, co określonej doktryny), okazuje się wolnym słuchaczem na wydziale teologii postchrześcijańskiej – nauk i zwyczajów prymitywnego kultu plemienia lękającego się swojego Boga-Rynku. Krytycznie przygląda się językowi tego plemienia – językowi, z którym wszyscy na co dzień obcujemy. „Rzeczywistość, to jedno; a nastrój rynku, to drugie” – komentuje forumowicz na stronie Stockwatch.pl; „według analityków była to histeryczna reakcja rynku na zapowiedź zakłóceń produkcji ropy w Norwegii”, czytamy w „Rzeczpospolitej” z dnia 17 czerwca 2008 roku.
Bąk – nie jako pierwszy wśród „młodych zaangażowanych”, ale może najbardziej dociekliwie i dosadnie – tropi językowe automatyzmy zainstalowane w naszej mowie i naszym piśmie przez ideologię neoliberalną, popularyzatorów ekonomii spod znaku szkoły chicagowskiej, maszynistów polskiej transformacji ustrojowej, etc. Jak sam mówi, „chodzi o wyłapywanie fałszywych pojęć i szkodliwych metafor/skrótów myślowych (co, mam nadzieję, jest widoczne w moich wierszach) i dokonywanie ich rekonstrukcji/zastępowanie ich innymi pojęciami (czym pewnie chciałbym się zająć, ale chwilowo chyba nie czuję się na siłach)” [1]. Bąk kontynuuje tym samym linię poetyckich analiz książki Marvina Harrisa Kult cargo. Kredyt i czas. Nie chcemy bowiem popełnić błędu niektórych spośród czytelników Kanady: Bąk nie zatrzymuje się na języku, nie „bawi się nim”, nie „gra konwencją” (czy jaki jeszcze komunał można by tu wtrącić). Stawka idzie o mechanizmy myślenia, a za nimi: mechanizmy i formy organizowania rzeczywistości, które, jak pisał inny poeta, podobne są do mechanizmów i form organizowania „zdań, słów, fonemów i liter” [2].
W pewnym sensie z tą pracą „zleconą przez miejski zakład oczyszczania języka” [3] wiąże się w książce Bąka inne ważne pytanie: o to, czym właściwie jest zdrowie psychiczne. Wątek ten w znakomitym wywiadzie na łamach artPapieru pociągnął Dawid Kujawa, pytając o „współzależności kapitalizmu i chorób psychicznych”. Bąk odpowiada:
Mamy więc kapitalizm jako trigger i dużo danych przemawiających za tym, że w przytłaczającej większości nasi samobójcy to wcale nie Werter i Curtis, tylko utrata pracy, zaleganie z czynszem i pętla chwilówek (powstało sporo artykułów analizujących korelację między wzrostem zachorowań na choroby psychiczne w USA a ostatnim – choć pewnie nieostatnim – kryzysem finansowym) [4]
I dalej:
Ciekawy jest też wątek przeprowadzanej przez niewidzialną rękę rynku selekcji (klasyczne już „rynek zweryfikuje”), która za niektóre zaburzenia psychiczne wyklucza z życia społecznego i spycha na daleki margines, a inne wynagradza ponad miarę, bo okazuje się, że psychopaci świetnie odnajdują się na stanowiskach kierowniczych. [5]
Temat zdrowia psychicznego łączy się z drugą książką Bąka bezpośrednio: czekaliśmy na nią pięć lat, ponieważ prace przerwała poecie choroba i pobyt w szpitalu psychiatrycznym; potem zaś rekonwalescencja polegająca na nauce pisania mimo „przepisywanych mu specyfików”. W książce jednak prawdziwe momenty szaleństwa zdarzają się wtedy, gdy bohaterowi na chwilę jakby odwraca się światopogląd – i zaczyna wierzyć w rynek, w transformację, w liberalizm:
i widzę jak każdy zwolniony stoczniowiec
zakłada własną stocznię
i uzbrojone w procę conoe
– przypływ podnosi wszystkie łodzie –
niewidzialną ręką rynku przenosi
ponad służbą celną na rynek białoruski
mop płaski superchłonny żeglugi dalekomorskiej
(Człowiek-pizda przestępuje z lewej na prawą)
Rozrysowując z rozmachem swoje wizje, swój „sound ostateczny” (usłyszmy, jak ta fraza dialoguje z tytułem zeszłorocznego debiutu Piotra Przybyły: Apokalipsa. After party), Tomaszowski poeta, „małomiasteczkowy chłopaczyna”, w takt niepokojącej muzyki (w wierszach znajdziemy odwołania do muzyki shoegaze, noise, do post-rocka, wplata cytaty z Manic Street Preachers i Refused – i wiele innych) nie traci impetu, nie wtrąca ani jednej fałszywej nuty (choć rzecz nie jest przecież melodyjna). W tytułowym generacyjnym poemacie Bąk wyolbrzymia podmiot wiersza, wynosi go na orbitę, każe mu, „obserwowan[emu] przez satelity”, „kreśl[ić] na ziemi kształt obłędu”. To strategia poetycka po którą sięgał Szczepan Kopyt (Uderzenie), Bąk jednak zamiast w stronę egzaltacji idzie w komiks, superbohatera i CGI. Na ile to manifest pokoleniowy, na ile wrzask w odpowiedzi na skowyt (wiersz zaczyna się od cytatu „Can I scream?”, Allen Ginsberg na dalszych stronach pokrzykuje „ho, ho, howl”; sytuacja najlepszych umysłów pokolenia nie jest jakościowo różna od sytuacji najmierniejszych umysłów pokolenia) – to pytania, które trzeba by rozwinąć w osobnym szkicu, kilka ciekawych odpowiedzi już udzielono [6]. Tu nie miejsce. Tu wróćmy do superbohatera.
Superbohater zostaje tu zresztą nazwany, bezpośrednio wskazany, pojawia się we własnej osobie: to człowiek-pizda. Kilka sygnałów w tym tekście mogło już na to wskazywać, ale powiedzmy to wprost: Bąk bada dzisiejszą przydatność poetyckich strategii Nowej Fali. Niewiele zapowiadało taki obrót rzeczy w ramach dykcji zaangażowanej: Nowofalowcy stali się stroną do poetyckiego dialogu dla twórców stroniących od konkretnych światopoglądowych deklaracji. Doprowadzanie pewnego języka do punktu, w którym obnaża swój absurd, gry językowe operujące dosłownym znaczeniem fraz i zwrotów – to tylko podstawowe „pożyczki”. Człowieka-pizdę można by widzieć jako Barańczakowego NN‑a na miarę naszych czasów (tym dwóm bliżej do siebie niż do Pana Cogito). Bąk mówi o nim tak:
jest superbohaterem do zadań niespecjalnych – przede wszystkim niespecjalnie ciekawych. Jak na bohatera późnego kapitalizmu przystało, pracuje głównie na umowie-zlecenie – pozycjonuje strony internetowe, układa slogany reklamowe preparatów z magnezem, oprowadza zbłąkanych turystów po powiatowych miasteczkach bez historii i przyszłości (…) Jest pierwszym przegrywem i ostatnią instancją, a z moich obserwacji jasno wynika, że każdy z nas nosi w sobie czasem jego cząstkę – chociażby wtedy, gdy chcielibyśmy powiedzieć coś znaczącego, a jesteśmy w stanie powiedzieć tylko „tak, oczywiście” [8].
Jeśli supermocą człowiek-pizdy jest jego pizdowatość (która pozwala mu nie oberwać, coś zarobić, przełknąć porażkę, otrzepać się), to supermocą tej supermocy jest jej nazwa. Wulgarna. Tomasz Bąk jest poetą wulgaryzmu (choć wydawałoby się, że to fucha raperów) – przeklina dosadnie, biorąc sobie za wzór dobre tradycje „bruLionu”. Jednak – inaczej niż w co bardziej przegranych z projektów bruLionowych – jego wulgarność nie wspiera tu żadnego modelu męskości, nie gra roli maski osłaniającej tkliwy środek, nie służy obronie własnej indywidualnej wolności (pozdrowienia dla Marcina Świetlickiego w jego wytrwałej walce z poprawnością polityczną).
Wulgarność książki Bąka wspiera charakterystyczną dla jego poetyki retorykę wkurwu – łączącą go zarazem z innymi zaangażowanymi [9], jak i z rzeczywistością pozapoetycką. Wulgarność to, jak się bowiem okazuje, cecha pokolenia: wypikane pokolenie ma wypikiwane wulgarne potrzeby – jeść, mieszkać, spać, pojechać na wakacje. Nadawcą pikania są orkiestratorzy języka Spektaklu. Orkiestratorom zależy na „świecie nieprzedstawionym” (problem Nowej Fali), więc oferują nam „świat podstawiony” (problem Andrzeja Sosnowskiego) lub „świat przestawiony” (problem Bąka).
Ludzie-pizdy – we własnej pizdowatości – często chętnie wypikuję samych siebie, zmieniają się w elekroniczne [beep], w „człowieka-pe”; człowiek-pizda u Bąka pozostaje jednak, jakkolwiek niechętnie, człowiekiem-pizdą – dzięki czemu może ciągle wywoływać zgrzyt, zmieszać studentów na zajęciach bądź słuchaczy na spotkaniu autorskim. Człowiek-pizda może też doprowadzić do zwolnienia dziennikarza z pracy, chociaż nikt przecież nie wierzy, że o samą „pizdę” (czy „kurwę”) zamiast [beep] tu poszło (pozdrowienia dla radia RDC).
Dykcje bruLionowe to z różnych przyczyn ważny wątek w lekturze Bąka. Demistyfikując ich udawaną apolityczność (skutkującą choćby uznaniem poprawności politycznej za głównego wroga wolności języka, pozdrowienia raz jeszcze), obracając ją na nice (za oknem – wbrew bruLionowcom – jednak w chuj idei), Bąk przejmuje dla wiersza zaangażowanego wypracowany przez Sendeckiego, Barana czy Świetlickiego szorstki liryzm, czułość niepodszytą tkliwością.
Tomasz Bąk to jeden z najciekawszych, zwyczajnie – najlepszych poetów, którzy debiutowali po roku 2010. Spośród szerszego grona tych, którzy debiutowali po 2000 – chyba też. To również jeden z niewielu młodych poetów, którzy równie dobrze, co z wierszem, radzą sobie z wypowiedziami dyskursywnymi; Bąk umie – na spotkaniu, w dyskusji, w wywiadzie – stematyzować własne podejście do wiersza, do świata, do tego, jak jeden przechodzi w drugi.
Urodzona w 1987, krytyczka literacka, asystent w Instytucie Filologii Polskiej UWr. Współredaguje 8. Arkusz „Odry”, „Przerzutnię. Magazyn literatury i badań nad codziennością” (www.przerzutnia.pl) oraz „WIDMA. A Journal of American and Polish Verse”. Mieszka we Wrocławiu.