Lubczyk na poddaszu
to historia uniwersalna.
Opowieść o małżeństwie,
które próbuje zmierzyć się
z monotonią codziennego życia.
W tym celu pewnego dnia
małżonkowie decydują się
wyjechać. Podróż staje się
dla obojga wędrówką
w głąb siebie
oraz do siebie.
(Natalka Śniadanko, Lubczyk na poddaszu, tł. Klenia Kaniewska, Wrocław: Biuro Literackie, 2014)
Książka Natalki Śniadanko to jednak przede wszystkim opowieść o pamięci, w której równie ważna, jak miłosna relacja dwójki bohaterów (jeśli nie ważniejsza), okazuje się ich przeszłość. Powieść ukraińskiej pisarki cała utkana jest bowiem ze wspomnień.
Główni bohaterowie – Sarona i Saron – znali się właściwie od zawsze. W dzieciństwie chodzili do jednego przedszkola, potem do tej samej szkoły. Zięć i synowa – mówiły o swoich pociechach matki, które – jak łatwo się domyślić – również były dobrymi przyjaciółkami. Pół żartem, pół serio można więc powiedzieć, że młodzi byli sobie przeznaczeni. Nic dziwnego, że kiedy po latach zdecydowali się stanąć na ślubnym kobiercu, dla nikogo nie było to zaskoczeniem. Widać tak miało być. Ich drogi rozeszły się tylko raz. Gdy Saron, wbrew woli rodziców, zdecydował, że nie zostanie cenionym prawnikiem i wyjechał wraz z nimi za granicę. Po jakimś czasie wrócił z odrobiną oszczędności i zaczął pracę jako szef kuchni w drogiej francuskiej restauracji. Sarona zaś została właścicielką biura podróży. Ot, historia jakich wiele. Trochę romans, trochę – proza życia. A jednak, wbrew powyższemu streszczeniu i stereotypowej na pozór fabule, książka Natalki Śniadanko nie ma w sobie za grosz sentymentalizmu.
Podróż – nieustannie przekładana (zawsze pojawiały się tak zwane „obiektywne okoliczności”, które uniemożliwiały realizację zamierzeń) – stała się punktem zwrotnym w życiu małżonków. Pewnego dnia postanowili jednak nie zwracać uwagi na narastające z dnia na dzień problemy (które, jak się wydaje, tkwiły przede wszystkim w ich głowach), spakować walizki i wsiąść do samochodu. Zdecydowali, że będą poruszać się chaotycznie, bez żadnego konkretnego celu, zgodnie z nastrojem, kierując się ciekawą nazwą miejscowości lub wybierając na chybił trafił miejsca na mapie. Czasami decydujący mógł być drobiazg – widok jeziora, rozpiętej między gałązkami pajęczyny czy ochota na spacer po lesie. Nie chcieli się ograniczać, decyzje miały być spontaniczne. Gdy męczyła ich jazda samochodem, zatrzymywali się w pierwszej napotkanej wiosce w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Tak przypadkiem trafili na tajemniczy, zagubiony w lesie hotel, w którym podczas rejestracji nie zadawano standardowych przy tego typu czynności pytań o imię, nazwisko, datę urodzenia czy miejsce zamieszkania, lecz o pierwsze wspomnienia z dzieciństwa, ulubione potrawy, napoje i książki oraz na przykład ilość czasu poświęcaną tygodniowo marzeniom.
Pobyt w hotelu ma ułatwić małżonkom przemyślenie najważniejszych dla nich spraw. Ma również pomóc im zmienić powierzchowne podejście do życia. Tak aby pomimo pośpiechu potrafili skoncentrować się na tym, co najistotniejsze. Staje się więc przerwą w codziennej egzystencji, odpoczynkiem od zwykłej szamotaniny, chwilą oddechu i zachętą do spojrzenia w głąb siebie. Wszystko to pod czujnym spojrzeniem administracji, która w listach informuje pensjonariuszy o postępach w realizacji „zadania”, a każde małe „zwycięstwo” w walce z samym sobą nagradza rozszerzeniem ich praw.
Każde z dwójki bohaterów reaguje trochę inaczej na nową sytuację. Saron na początku nie bardzo wie, gdzie ma się podziać. Nie potrafi całymi dniami nic nie robić. Bezczynność go dobija. Zamiast umierać z nudów w hotelowym pokoju, woli chodzić na spacery. Nerwowymi krokami przemierza okolicę, wciąż odczuwając potrzebę zajęcia się czymś konkretnym. Dopiero po kilku dniach zaczyna dostrzegać rzeczy, na które wcześniej nie zwracał uwagi. Spaceruje wolniej, ucząc się kontemplować widoki otaczającej go przyrody. Sarona zaś pogrąża się we wspomnieniach, których robi się coraz więcej i więcej, jakby „ustawiały się w kolejce jedno za drugim”. Bohaterka odczuwa „potrzebę powrócenia do każdego z nich”, aby ponownie przeżyć dane zdarzenie.
To dla niej nowe doświadczenie. Nigdy wcześniej nie musiała porządkować swojego życia. Co prawda, wspomnienia były dla niej ważne, jednak nie przypisywała im dotąd szczególnego znaczenia. Przypominały raczej tło czy bibelot, którym można zapełnić czas oczekiwania, podróży czy też bezsenności. Ewentualnie – podzielić się z bliskimi. „Wydawało się, że zawsze są gdzieś obok, sklasyfikowane według ważności, i nie potrzeba wysiłku, aby dzielić je na istotne i te drobiazgowe, niewarte przypomnienia”. Zaczęła rozmyślać o rzeczach, które wcześniej uważała za błahostki niegodne uwagi. Zaczęła też czerpać przyjemność z powtarzalności, której dotychczas się wystrzegała, chwytając się każdego nowego doświadczenia. Pobyt w hotelu skłonił ją do zrobienia, porządku w swoim życiu, pozostawienia w nim tylko rzeczy naprawdę niezbędnych.
Po kilku dniach od przyjazdu – dniach, a może tygodniach lub miesiącach, czas w powieści wydaje się bowiem płynąć własnym trybem – małżonkowie zaczynają pisać do siebie listy, w których wymieniają się wrażeniami ze wspólnych podróży, opowiadają o wzajemnych relacjach i potrzebach, o tym, czego ich zdaniem brakuje tej drugiej osobie, czego od niej oczekują. Piszą o doznaniach z dzieciństwa przepełnionych zapachami świeżo upieczonego chleba i domowego dżemu robionego przez babcię. Pojawia się też temat zdrady oraz próba zbudowania na nowo małżeńskiej więzi. Na światło dzienne wychodzą problemy, o których nigdy wcześniej nie rozmawiali, na przykład relacje Sarona z rodzicami. Mężczyzna dopiero teraz decyduje się otworzyć i opowiedzieć o swojej przeszłości.
Z listów wyłaniają się doskonale portrety psychologiczne kobiety i mężczyzny. Uzupełnione pamięcią o wydarzeniach, które bohaterowie starali się wcześniej zachować dla siebie. Już na początku książki wiadomość o śmierci dziadka wywołuje w Saronie istny potok obrazów. Przywołuje dziecięce wyprawy na jeżyny, na które jeździła jego niedawno kupionym UAZ-em, opowieści ojca o dzieciństwie spędzonym w cyrku czy jego kulinarne wyczyny.
Natalka Śniadanko sprawnie buduje wewnętrzne światy bohaterów. Nie potrzebuje do tego szczegółowych analiz psychologicznych. Wystarczą jej drobne epizody, pozornie nic nieznaczące słowa i znaki. Wystarczą wspomnienia zapachów, smaków oraz kolorów, które mówią o wiele więcej niż długie opisy czy odnarratorskie komentarze. Prostota języka współgra z powrotem do najprostszych (najczystszych?) emocji. Jakby autorka chciała powiedzieć, że właśnie z tych kilku wspomnień i ulotnych wrażeń składa się ludzkie życie. Że jest to bagaż, który nosimy w sobie i który należy pielęgnować, ponieważ to on określa, kim jesteśmy i skąd pochodzimy. A przy tym ukraińska pisarka nie epatuje nadmiernym patosem. Lubczyk na poddaszu to powieść cicha i delikatna, skupiona na szczególe – i w tym tkwi jej największa wartość.
Recenzja ukazała się w „Nowych Książkach” nr 7/2014. Dziękujemy Autorce i Redakcji za wyrażenie zgody na przedruk.