‒ Chodzi Pan do kina?
‒ Tak?
‒ Kiedy?
‒ W latach 20. Może i w latach 30.
U progu kolejnych lat 20. ten cytat służący za motto debiutanckiej książki Aleksandra Trojanowskiego (wyimek z „Wisconsin State Journal” z 1929 roku) pobrzmiewa znacząco czy nawet złowieszczo: poprzednie 20. to przecież międzywojnie, okres między strzaskanymi nadziejami a nadciągającymi katastrofami. Porównania, te ulubione gesty wykonywane z apetytem na poczucie ciągłości czy przynależności do wspólnoty, wróciły z początkiem stycznia podbudowane nie tyle nawet przeczuciem apokalipsy, ile pewnością, że nadejdzie. W przypadku autora Parkingów podziemnych jako miast spotkań, urodzonego w 1990 roku, przełom lat 20. i 30. nabiera dodatkowego, osobistego, autobiograficznego znaczenia: autor sam przechodzi z drugiego dziesięciolecia w trzecie. Jak przy każdej takiej zmianie (oraz pewnie przy każdych urodzinach, tylko te okrągłe dają więcej możliwości) występuje pokusa/konieczność dokonywania podsumowań i prognozowania. Przeszłość i przyszłość zderzają się w tym debiucie, wychodzenie z pewnego wieku i wchodzenie w wiek niepewny, z młodości wczesnej w młodość zaawansowaną. Być trzydziestolatkiem to już nie to samo, co być dwudziestolatkiem – niby wiek to tylko liczba, mówią, ale może niekoniecznie to prawda. Z przynależnością do grupy wiekowej – jak i do dekady, jak i czasem jeszcze do rocznika – wiąże się zestaw obowiązków (albo i przywilejów), opowieść o wieku, opowieść o dekadzie to opowieść o tożsamości. Trojanowski w debiutanckiej książce przedstawia się w perspektywie historycznej, społecznej i artystycznej – między przeszłością a przyszłością jest to „teraz”, jest to „pomiędzy”, ten czas zawieszenia, a może i postoju, z którego i o którym pisze. Parkowanie, ale pod ziemią, widać u Trojanowskiego, bo tylko tam możliwe są spotkania: pod powierzchnią jest życie, takie alternatywno-undergroundowe, tam kryje się (jak w dystopii) szansa na schronienie dla współczesnych ludzi zrośniętych z miastem, z jego tkanką, jego blokami i maszynami, dla ludzi, którzy sami dla siebie są całym miastem.
Odwołania Trojanowskiego do lat 20. i 30. dwudziestego wieku można łączyć nie tylko przez proste przyłożenie kalendarza czy metryki, nie tylko przez narastające katastroficzne nastroje, świadomość nadciągającego końca świata. W tamtych latach 20. i 30. dokonał się przełom nie tylko obyczajowy i cywilizacyjny, powstała też nowa poezja, awangardowa, która chciała przełamania dominacji jednoznacznej pieśni, chciała wprowadzić opór, nieoczywistości, podjąć wysiłek walki o znaczenie, walki o treść. O pamięć tego znaczącego przełomu trzeba wciąż się starać, tradycje ruchów awangardowych, również tych literackich, nadal nie zostały utrwalone, nadal określenie „awangardowy” odstrasza, uprzedza, literaturoznawcy i literaturoznawczynie, literaturotwórcy i literaturotwórczynie wciąż mają co robić.
„Awangarda” to termin wojskowy i oznacza „oddział zabezpieczający od czoła główne siły armii”. Na ten trop naprowadza już pierwszy, otwierający książkę wiersz, czyli „Polski film emigracyjny średniej długości”, w którym „czoło polskiej poezji” kreowane jest na siłę militarną, staje się polem manewrowym czy raczej strefą zgniotu. Czoło poezji staje się narzędziem czy lepiej: orężem, bronią, która nawet nie chce wywierać wpływu, chce podporządkować sobie świat, przejąć nad nim władzę. Czoło poezji pluje, „zebrało się śliny” tej poezji ponad miarę. Trojanowski rozpędza się w tym wierszu, „polonijne koło” w świecie podbitym przez czoło polskiej poezji (Berlin, Paryż, Londyn, Madryt, te wojny XX wieku tutaj rozbrzmiewają) przypomina to zaklęte lub zatrute: „polonijne koła/ rozchodzą się po stawach/ i kościach”. Z emigracyjnymi skojarzeniami (z wielką, nie ekonomiczną ta poezja krytykowana przez Trojanowskiego chce mieć po drodze) w perspektywie nowych lat 20. i 30., oby już nie międzywojennych, można uporać się, choć pamięć o nich zostaje: te polonijne kluby jak siedliska zastarzałej, zapiekłej formy uprawiania kultury, jako ostatecznie siedliska wykwitów nieznośnych i groźnych. Rozchodzące się koła są jak kolejne kręgi piekielne, zamknięte na głucho. „Rozchodzą się po stawach”, pisze Trojanowski, po stawach, czyli po odciętych od dostępu do świeżej wody zbiornikach, ale gdy zaraz „po kościach”, to jakby nic się nie stało, jakby mała ta ofensywa, niezauważona przez resztę świata, jakby uderzyła w samą siebie. „Czoło poezji polskiej/ wciska nas w fotele”, pisze Trojanowski, unieruchamia. „To wybijają/ godziny i studzienki” , nic nowego się nie wydarzy w tym zastaniu, w tym rojeniu i wielkości, tylko zgniłość, powrotu do tego, co utracone nieodwracalnie. Nie będzie z tego żadnej rewolucji, nie będzie zmiany innej niż utrata, przemoc i natarcie, łamanie niż rozwój. Bezduch, zaduch i śmierć za życia, rojenia o wielkości, sny o potędze, koszmar samoubezwłasnowolnienia, wsobności i braku szans na wyjście. Tak się kończą użycia poezji, na snach, snach samozwrotnych i infekujących o potędze. Można ten otwierający wiersz pełen katastroficznych (i absurdalnych) obrazów, ruchomych jak w jakimś klasycznym filmie ekspresjonistycznym, w filmie grozy, potraktować jak wypowiedź wobec sytuacji we współczesnym życiu literackim; można też jak próbę przejęcia metafor militarnych – przejęcia, by je rozbroić (również w wierszach miłosnych), by obnażyć ułudę przemocy, która miała być siłą, by obnażyć jej bezradność i jałowość. Pisze Trojanowski, mając za plecami, na tapecie, krajobraz po bitwie, w zamykającym książkę wierszu, który dał tytuł zbiorowi, że „macha ręką na taką teraźniejszość”. A jednak nie wydaje się, by Trojanowski poddawał się temu życiu, w wierszach pisanych pod wezwaniem awangardystów i ich następców (a nie ich karykatur) może i horyzont nadziei nie jest najwyraźniejszy, ale jednak jest. Jakież to ambitne zamierzenie: pisać, traktować wiersz jak działanie, w niezgodzie, bez pewności wytyczonego celu, choć w mroku, ku nieznanemu i niezrozumiałemu. Jeśli jakąś walkę Trojanowski toczy w Parkingach, to byłaby to walka o przetrwanie, przekroczenie trwania i zastoju, wyłom podobny do tego z poprzednich lat 20. (a może i z przełomu lat 80. i 90.). Na razie są wiersze, na początek to całkiem nieźle.
Może i ta trudna, nadal aktualna sytuacja sposobu o zrozumiałość i niezrozumiałość, w którym zdaje się przeważać zwrot konserwatywny (nie cichnie wołanie o porządną, z dawna znaną pieśń), ma swoje dobre strony: wysiłek poznawania tradycji (wiekowej!) nie idzie na marne, młodzi poeci i młode poetki (oraz badacze i badaczki literatury) na świeżo odczytują i używają wypracowanych przez poprzedników i poprzedniczki narzędzi, dodając sobie poczucia mocy i sprawczości oraz – co może jeszcze ważniejsze – przynależności do wybranej linii kanonu. Trojanowski należy do tej grupy, pisze w imię kolejnych pokoleń dekonstruktorów: od Tadeusza Peipera, przez Mirona Białoszewskiego, do Ryszarda Krynickiego i Stanisława Barańczaka, bliska jest mu „Zwrotnica”, bliska jest mu Nowa Fala, ale w nowych dekoracjach bliski jest mu nawet Marcin Świetlicki z jego Zimnymi krajami; już nie papierem książek poprzedników szeleści ta tradycja, ale drży i brzmi na ekranie dotykowym, tej tafli zdolnej objąć jednocześnie przeszłe i przyszłe: nowy miejski podmiot zespolony jest z nowymi maszynami, tak czułymi na potrzeby, że trudno je rozdzielić. Ludzka maszyna i człowiek umaszynowiony w wierszach Trojanowskiego wycofuje się, ale jego bezruch nie jest postrzegany jako klęska. Utrzymujący się stan depresyjny, stan „poniżej”, poziom podziemia już nie jak partyzantka czy opozycja tutaj funkcjonują. Dla zespolonego z miastem cyborga powierzchnia ziemi/asfaltu/betonu/podłogi jest jak powierzchnia skóry, skóra miasta i skóra miejskiego człowieka/cyborga znaczą podobnie, jeśli nie to samo. Życie podziemne jest życiem intymnym, życiem wewnętrznym i właściwym, życiem skupienia i spotkania – również miłosnego, bo przecież w książce o wychodzeniu z wieku i wchodzeniu w wiek nie może zabraknąć historii miłosnych. Samotność czującego „poniżej” cyborga pragnie innej samotności, miejskie erotyki i walka o nową poezję to główne tematy Parkingów. Miasto, miłość i młodej poezji opisanie – nic tu nie dziwi, wszystko wydaje się na swoim miejscu. Trojanowski sprawnie i spokojnie buduje kolejne wiersze, pewną ręką dokonuje zamachów na wyobraźnie; robi to tak spokojnie, że Parkingi nie zaskakują, nie wstrząsają ani nie przełamują zastanego (i zastałego) stanu rzeczy. Sytuacja się zmieniła i to szmat czasu temu, w tych wierszach nie będzie żadnej rewolucji, będzie jakiś opis, będzie jakiś wypis. Będzie zaburzenie rytmu, „synkopka w synapsie”, jakieś nasłuchiwanie głosów, szumów, pozlepianych w ciągi, będzie jakaś miłość, jakieś spotkanie, jakaś cerata w barze mlecznym, jakieś linoleum w bloku, wybicie i może powrót. Jeszcze nie wiadomo, co na pewno, obraz w tym parkingowym kinie nie całkiem jest jasny. Może to typowe dla pierwszej książki przyciemnienia (ileż można wygrać w półmroku), a może absurdalny żart dla oczekujących instrukcji obsługi czy BHP. Domaga się Trojanowski – jak wielu przed nim – wolności od wielkiej historii (Marzec, Czerwiec, manifestacje), pisania bez jarzma zapleśniałych metafor, wybicia z zapętlonych obrazów. Trojanowski już nie zrzuca płaszcza z ramion, już nie otwiera okna, tylko w mentalnym slalomie nierówno idzie, niesie kawę.