Szkice Karola Maliszewskiego mają najlepszą okładkę z całej serii Biura Literackiego: żołnierz o przedwojennej urodzie, ze sznurami naboi przewieszonymi przez ramię – twardziel, spokojnie czekający na atak wroga. Jednak delikatne rysy i kontemplacyjna postawa predestynują go raczej do innego losu. A może nawet trafiła go kula? W Polsce, żeby zajmować się poezją, trzeba być co najmniej równie walecznym i gotowym na ciosy – dola to mocno niepewna, właściwie pozbawiona jakiejkolwiek gwarancji przeżycia. Niektórzy „odpadli po drodze”, jak pisze Maliszewski, inni dobrze się zapowiadali, ale nie dotrzymali obietnic, jeszcze inni heroicznie trzymają się raz obranego kursu. Ktoś w tym dramacie musiał dostać rolę zwycięzcy, ktoś przegranego, a jeszcze ktoś inny, jak Maliszewski – rolę zamieszkałego na „prowincji” pierwszego krytyka młodych poetów.
Wypada zacząć od komunału, że nikt w Polsce nie zna współczesnej poezji tak, jak Karol Maliszewski. Bo tylko on to wszystko czytał. Maliszewski jest od lat najbardziej niestrudzonym, ofiarnym i oddanym krytykiem najnowszej polskiej poezji, a zwłaszcza – debiutantów. Był świadkiem i uczestnikiem jej najbardziej przełomowych momentów od lat 80. i był pierwszym, który ją komentował z takim zaangażowaniem, zarazem potrafiąc przewidzieć w niej zarys czegoś, co dopiero teraz, z perspektywy czasu, widzimy jako jej spójny obraz. Dla mnie ten tom, zbierający ważniejsze teksty Maliszewskiego ostatnich lat, jest dodatkowo kopalnią wiedzy o tych heroicznych czasach, kiedy miano zerwać z etosiarstwem i misją społeczną typowymi dla poezji lat 80. i „opisać rzeczywistość tu i teraz”. Czyli, zdaniem krytyka, dominacja Świetlickiego i tzw. o’haryzm polski, a po ’94 roku – coraz większy wpływ Andrzeja Sosnowskiego i moda na, jak to określa Maliszewski, „ontologiczną niejasność” a la John Ashbery. Trochę inaczej bym to określiła, schemat ten zanadto powiela mechaniczną i fałszywą dychotomię między rzekomymi o’haryzmem i ashberyzmem, które miałyby odzwierciedlać odpowiednio skonfliktowane „paradygmat Ś” i „paradygmat S”. Czy rzeczywiście są to dwa bieguny pisania w Polsce po 89-tym? Owszem, jak przyznaje krytyk, to hipostazy, symbolizacje, przydatne, kiedy trzeba jakoś uchwycić, opisać zjawiska. I tu chyba tkwi problem, gdyż nie wydaje mi się, aby trzeba było wszystko tak od razu „uchwycać”, a przynajmniej nie za wszelką cenę. Nie tak postrzegam rolę krytyki. Maliszewski chce być krytykiem pierwszego kontaktu, informować, dostrzegać wszystko godne uwagi. Powraca więc kwestia słynnej ilości i jakości.
Narracja Maliszewskiego jest bardzo osobista, fragmentaryczna, pozwala sobie na luźne skojarzenia i wspomnienia – oczywiście kontrolowane. Taką formę sobie wymyślił i był jej wierny – nie suchy opis czy analiza, ale głos kogoś znajomego, sprzymierzeńca. To są relacje z pierwszej linii pola bitwy. Ukazując jednak poezję i czasy, o których pisze krytyk w barwach heroicznej walki zrobilibyśmy jej niedźwiedzią przysługę – to zbyt tanie. Jednym z najciekawszych tekstów jest tu Pokolenie obeszło go bokiem, gdzie Maliszewski snuje dwie alternatywne historie czasopism, które okazały się symbolami poezji lat 80. i 90. – mowa oczywiście o „Radarze” i „brulionie”, czyli kolejnym odcinku wiecznego sporu „klasycyści” vs „barbarzyńcy”. Tym pierwszym z jakiegoś powodu nie udało się wstrzelić w swój czas – może dlatego, że trzymali się kurczowo klasycystycznego stylu. Co do „brulionu”, nikt chyba nie ma wątpliwości, że to jeden z największych pr-owych sukcesów polskiej poezji. Zdaniem krytyka zdecydowały tutaj, poza grupą świetnych i innowacyjnych poetów – siła i konsolidacja środowiska i charyzma lidera. Co ciekawe, łącznikiem pomiędzy dwoma obozami miałby być Marcin Sendecki, który zdążył jeszcze w Radarze publikować.
Pozostaje też główny temat-konik Maliszewskiego, czyli debiut, debiutowanie. I są odnotowani wszyscy ważni. Spotkamy tu szkice o najistotniejszych zjawiskach: poezji Sosnowskiego, Świetlickiego, Śliwki, Grzebalskiego, Foksa, Tkaczyszyna, a potem Podgórnik, Siwczyka, Pasewicza, i tak aż do współczesności, czyli Internetu, który, jak słusznie zauważa, zmienił całkowicie formę debiutowania i obraz poezji – dlatego m.in. nie będzie już zjawisk pokroju „brulionu”. Szanuję autora za szkic Między debiutem przedwczesnym a spóźnionym, o tym, jak Sosnowski zadebiutował, mimo że niby późno, bo w wieku 33 lat, to jednak w samą porę. Wzruszające jest, jak szkicach o Sosnowskim Maliszewski zdaje sprawę ze swoich rozmaitych lektur tej poezji: jak początkowo trudno było mu zaakceptować poetykę autora Sezonu na Helu i jak starał się ją zrozumieć, uznać za ‘swoją’. Dzięki temu wierzymy Maliszewskiemu, który nigdy nie kreuje się na wszystkowiedzącego. Ta skromność, przy wielkiej wiedzy, jest ujmująca.
Żeby nie zagłaskać, trzeba odgraniczyć dwie rzeczy. Kim właściwie jest krytyk i rola krytyki? Krytyka już dawno uniezależniła się pod swojego przedmiotu, stała się autonomiczną intelektualnie dyscypliną. Wielcy krytycy literaccy mają status wielkich pisarzy i filozofów, kreowali zjawiska, decydowali o kolorycie epoki. Pozostaje też zupełnie dla mnie podstawowa kwestia stylu. Czytam krytykę nie dla informacji, ale dla stylu. Maliszewski stoi na antypodach krytyki zdystansowanej, intelektualnej, erudycyjnej i dandysowskiej. Nie oznacza to, że nie ma w tych esejach erudycji i intelektualizmu – wciąż chodzi o styl właśnie. Maliszewski jest zaangażowany – jest częścią tego, o czym pisze. Także wtedy, a nawet przede wszystkim, gdy przychodzi udzielić rad młodym adeptom poezji, którzy ślą do niego swoje wprawki poetyckie niczym do jakiegoś guru, drżąc ze strachu przed werdyktem. Z komentarza Maliszewskiego, odpowiadającego im na łamach pism, wynika, że często ich samobiczowanie się i prośba o „walenie prawdy prosto w oczy” sąsiaduje z brakiem jakiejkolwiek samokrytyki, uważności, wiedzy czy talentu. Próbuję wczuć się w sytuację Maliszewskiego wobec początkującego grafomańskiego poety/ki, i rola ta wydaje mi się bardzo niewdzięczna. Trudno jest początkujących skrytykować tak, aby jednocześnie nie zniechęcić do pisania i nie skłonić do popadnięcia w czarną rozpacz, chociaż części to pierwsze wyszłoby pewnie na zdrowie. Maliszewski wierzy jednak, że nigdy nie wiadomo – czy z egzaltowanego grafomana/ki nie wykuje się, pod wpływem konstruktywnej krytyki i zachęty do pracy nad sobą, jakiś całkiem niezły poeta/ka. Czasem jest bezlitosny, czasem jest aniołem delikatności i taktu.
Jeżeli coś więc mi przeszkadza w lekturze, to nadmierna monotonia – Maliszewski pisze właściwie wciąż ten sam tekst na rozmaite sposoby. Kieruje nim jednak czysta miłość do polskiej poezji – trochę „jakakolwiek by ona nie była”. Szacunek więc łączy się u mnie z wątpliwościami. Maliszewski traktuje swój „zawód” oczywiście jak powołanie, brakuje mu czasem dystansu, więc jeśli czytelnikiem będzie np. ktoś, kto nie żył w tamtych czasach i nie śledził na bieżąco poezji polskiej ostatnich 15 lat, może się pogubić, znudzić, albo uznać, że ta poezja to jakaś mekka „twardych” facetów z problemami mentalnymi.
Jednak puentą tej historii jest sen, w którym Maliszewski kłóci się z krytyczką Joanną Orską. Ona wykrzykuje, że nie było nigdy żadnych barbarzyńców ani klasycystów. „A jednak ktoś taki stempel odcisnął i coś sobie o nich opowiadamy, bo mamy jakiś uchwyt, że barbarzyńcy byli i będą, że na zawsze pozostali w pewnej opowieści” – odpowiada Maliszewski. Bo brak takiej opowieści to czarna dziura, „a tego”, jak pisze krytyk, „się poetom nie robi. Bo spójrz dziewczyno na ten ziejący pustką cmentarz lat 80., tyle nie uchwyconej w porę poezji, nienazwanej po swojemu przez przekonujących pasjonatów”. Ten fragment mógłby posłużyć za credo autora. Żal za nieopisaną rzeczywistością i autentyczna pasja kogoś, kto nie chce dać sczeznąć tym wszystkim kłębiącym się w aspirujących poetach emocjom w zapomnieniu. Na takie dictum powinniśmy tylko zrobić chapeau bas i pogratulować sobie, że mamy takiego krytyka.
Pierwodruk tekstu Agaty Pyzik ukazał się w miesięczniku „Lampa”. Dziękujemy za udostępnienie materiału.