Lato bez treści
Plamistym życiem na głazach faluje trawnik.
Oko tylu nie domkniętych brzęczeń nie pilnowało nigdy.
Głosy w otwartym oknie jak zmieszana łąka
sterczą murawą i korzeniami, śpiewem i rozmową.
Głodny, otarty o mury,
karmię się promieniem słonecznej goryczy.
Ślepiec wychylony przez moje oko
zjada ciężar błękitu duży i lekki.
Dzień kołysze się na kołach głodu.
Nie zjem chrupkiej skórki chleba.
Oślepia błękit swetra dziewczęcy,
słońce, sadzawka, ośródka chleba.
Słone nic wodne, ogniste nic piasku,
nie gorzkie, nie utopione, nie czarne w spoczynku;
kamyk na skrzydłach podziemia
chłodny, śpiący – fruwam.
Niebo chwieje się na krawędzi trawy.
Pustko na zielsku, otwórz się owadzim żarłokiem.
Z chitynowych szczęk
sypie się sekunda pocięta na cząstki.
*
Bóg, budowniczy budowli, nauczyciel rozumów,
tłumacz tautologii na język przeciwności losu,
w moich oczach stawia lato bez treści:
mur drobin kurzu zlepiony światłem słów.
To jest wiersz z początku mojego poezjowania, wiersz chłopięcy. Mnóstwo w nim drobnych zmysłowych doznań, które jakby się broniły przed jakąkolwiek poetycką „systematyzacją”. Mówi się, że początek prawie każdej twórczości rozwija się pod znakiem fragmentaryzacji świata, niemożliwości jego scalenia – w moim przypadku tak było.
Upajające jest to pomieszanie wrażeń wzroku, słuchu, dotyku. Przenikanie się snu i jawy. Strzępki świata wirują wokół odczucia głodu – jest to głód realny, fizyczny ale nade wszystko głód duchowy. W stanie takiego „wygłodzenia” zmysłowa wyrazistość staje się nieomal narkotyczna. Można tu też mówić o nadwrażliwości poczucia czasu – dokonuje się nieskończone rozdrobnienie na poszczególne chwile i rozdrobnienie przeżyć zawartych we chwilach.
Dzieje się to podczas najintensywniejszego, upalnego lata. Przyroda przeniknęła do tego wiersza z wąwozów, pól i łąk Kazimierza nad Wisłą. Tamtejsze wakacyjne sezony lat 1964 – 1968 otworzyły moje zmysły.
A czym jest dziwna, swoista „teologia” wyrażona w końcowej strofce oddzielonej gwiazdką? – Jej najważniejszymi pojęciami są tautologia i różnica. Tautologia to własne istnienie pośród istnień w błogim zmysłowym świecie, o którym mówią początkowe strofki wiersza – nie ma żadnej potrzeby wychodzenia poza ten świat. I właśnie w chwili takiego błogostanu nieuchronnie pojawia się język różnic między „ja” a światem. A już w chwili następnej ta różnica przetwarza się w egzystencjalnie bolesne „przeciwności losu”.
Błogostan i los, który mu się sprzeciwia. Momentem jednoczącym tę antynomię jest dana od Boga mowa przyrody, światło jej słów, które scala w jedno rozedrganą, mikroskopową różnorodność świata. To scalenie jest pierwotne wobec wszelkich poetyckich „treści”, „tematów”.
Rysunek
Zmysły mieszają się,
szmery i śpiewy są szorstkie i słodkie.
I nawet oczy wplątują światło do melodii,
kształtują wonie.
- Myślę, że to niemożliwe. Przynajmniej dla spojrzenia…
Wzrok jest samotny.
Choćby się wszystkie zmysły w jeden obłok uzmysłowiły,
wzrok będzie z niczym nie pomylony, z osamotnienia
obłąkany na czystym niebie, jednomyślny do szaleństwa.
Im więcej wzrok widzi zmysłów, tym jest ciemniejszy w sobie.
Dlatego o nim myślę. Zamykam oczy.
Wzrok jest zmysłem jedynym, a nawet mniej niż jednym.
Dotyk jest zawsze dotknięty, słuch drży membraną ucha.
Wzrok wnika w cielesny obłok i znika przenikając.
Kiedy się patrzy – jest.
Linia wybiega z myśli i śmieje się jeszcze prostsza.
Jest już tak uśmiechnięta, że zastępuje słowo „jest”.
Widzi się górę i rzekę.
W tym wierszu to, co zmysłowo zmieszane, co synestezyjnie przechodzące ze wzroku w słuch i zapach, okazuje się złudą. I po przygodach powraca do swojej prawdy.
Najpierw o suwerenność upomina się wzrok, bo to jest zmysł w mojej poezji wyróżniony. Widzenie przechodzi przez strefę abstrakcji, która oczyszcza je z domieszek wszystkiego innego. Taki oczyszczony wzrok naraża się na osamotnienie – czyli przestaje być patrzeniem na coś, jest wzrokiem samym w sobie, wzrokiem bez wizji czegokolwiek! To może doprowadzić wzrok do szaleństwa, do mistycznego obłędu.
Ponieważ wzrok w mojej symbolice niejako reprezentuje, sublimuje, skupia w sobie inne zmysły, to można mówić o „samotności” wszystkiego, co zmysłowe – i o szaleństwie zmysłowości, która właściwie staje się abstrakcją samej siebie. Zmysłowość będąca abstrakcją – ten szalony paradoks dobrze przedstawia aurę wielu moich wierszy.
Taki rodzaj zmysłowości ma w sobie coś z samozaprzeczenia, skoro abstrakcja jest przeciwieństwem sensualnego doznawania. Dlatego wzrok ślepnie, „ciemnieje” w samej swojej istocie. Zawsze mi się wydawało, że w najuważniejszym, najbardziej spostrzegawczym spojrzeniu jest mrok niewidzenia!
Filozofom, którzy zajmują się odczuwaniem ciała wiadomo, że z natury wzrok jest najbardziej autonomicznym zmysłem. Dotykając czegoś, sam jestem przez to coś (albo przez kogoś) dotykany. Słuchając odczuwam w uszach wibracje tego, co słyszane. Tylko wzrok nie potrzebuje żadnych zwrotnych wrażeń – znika w tym, co widzi. A według mnie znika także sam w sobie. Zawsze musimy widzieć coś – ale potrafimy od tego czegoś abstrahować i wyworzyć w sobie wzrok poza patrzeniem, jakiś wzrok zatopiony w myślach wzroku, wzrok mistyczny.
I oto dokonuje się cud! Właśnie tak „oczyszczony”, autonomiczny wzrok pozwala widzieć ludzi, krajobrazy i rzeczy z największą intensywnością i świeżością. Pozwala powrócić do czystej zmysłowej bezpośredniości i radości wszystkich zmysłów danych na raz. Takie spojrzenie przynosi radość malarzom i poetom, widzom obrazów i czytelnikom wierszy.
[kiedy spotkasz zabitego]
kiedy spotkasz zabitego
bądź odważny
wydobył się z t w o j e g o wspomnienia
to nie jest on
to jesteś ty
zabity i zmartwychwstały
i teraz dopiero masz prawo
go wspominać
Na początku to jest wiersz etyczny. Chcę w nim powiedzieć, że mamy udział w każdej ludzkiej śmierci, dlatego nie ma niewinnych, sielankowych wspomnień o Zmarłych. Wszystkie one targają moim życiem, jakby to była m o j a śmierć.
Ta sprawa dotyczy wszystkich Zmarłych – ale odczuwam to najsilniej, gdy myślę o ofiarach zagłady Żydów.
Ich męczeństwo zmusza mnie, żebym to, co ich spotkało – gwałtowną, masową śmierć – uznał za nową postać śmierci uniwersalnej, równorzędną, chociaż inną od tej, jaka objawiła się ludzkości po raz pierwszy w momencie grzechu pierworodnego, u zarania. Zagłada weszła w świat jako śmierć odmieniona, nie-ludzka w stopniu wyższym niż każda inna. Ci, którzy zabijali Żydów, twierdzili, że zabijają nie-ludzi.
Dlatego uznałem, że od chwili zagłady każdy Umarły ma w swojej śmierci mrok jej nowej, masowej postaci… To nieuchronne, choćby wydawało się absurdalne. W tym wierszu Zabity oznacza każdego zmarłego, również wtedy, gdy zmarł „naturalną” śmiercią.
Mało tego. I ja sam, wspominając Umarłego, muszę się sobie przedstawić jako Jego brat w takiej śmierci, która nawet jeśli co do okoliczności nic nie ma wspólnego z zagładą, jest jednak przez zagładę naznaczona. Zagłada jest „dodana” do śmierci znanej przedtem – i tak już będzie zawsze. (Takie było przesłanie mojej książki Kamień graniczny.)
W tym sensie więc spotykam siebie samego, gdy myślę o kimkolwiek umarłym. I tylko pod warunkiem takiego okrutnego sensu mogę Umarłego wskrzeszać we wspomnieniu. I samemu poczuć się sobą.
To nie do wytrzymania. Ale do tego nas doprowadzono.
Na koniec ten wiersz przekracza etykę. Mówi o możliwym wspominaniu, przywołuje zmartwychwstanie… A to byłoby niemożliwe w obrębie ludzkiej etyki – to ją przekracza.