Zbigniew Machej jest poetą odważnym. Odważnym, ponieważ ma odwagę być niepoważny. Złośliwi mogliby powiedzieć, że owa odwaga bierze się stąd, iż poeta niewiele ma (artystycznie) do stracenia. Chwalić Boga, to nie złośliwym przysługuje prawo ferowania sądów o tym, ile jaki twórca ma do stracenia (złośliwi zresztą, będąc złośliwymi właśnie, bardziej świadczą o sobie niż o twórcy, na którego temat się wypowiadają). O tym zawsze decyduje sam zainteresowany. Który w tym przypadku (jakże odważnie!) mówi o tym tak: Mówiąc szczerze to jest tak, że jeżeli mam czas to piszę wiersz, a jak nie mam, to się zajmuję czymś innym. Mogę chyba tak do tego podchodzić, bo już trochę w życiu wierszy napisałem i czuję się już w pewnym stopniu spełniony jako autor. I czy dołożę jeszcze do tego jeszcze dwa zdania, czy też nie dołożę, to już mi zaczyna być obojętne („Dziennik Portowy” nr 1). Jak widać, autor „czuje się w pewnym stopniu” spełniony – i to „czucie się” jest właśnie tym, co ma do stracenia. Ale tego nikt mu – poza nim samym, rzecz jasna – odebrać nie może. Na pewno nie ci, którzy twierdzą, że Machej „propaguje zboczenia”, jego „wiersze są wulgarne”, a on sam jest „męską szowinistyczną świnią” (cytuję za autorem, osobiście spotykałem się niemal wyłącznie z omówieniami jego twórczości pełnymi superlatywów). Jako twórca nie lubiący dostosowywać się do wymogów i oczekiwań społecznych, autor „Legend praskiego metra” bierze pewnie te (wilcze) echa za nie zamierzone – przez co ileż atrakcyjniejsze – komplementy.
Z przytoczonej wypowiedzi wyciągnąć można oczywiście dalej idące, istotniejsze wnioski. Na przykład ten, iż Machej nie traktuje swojego „życia w sztuce” w sposób linearny, a kolejne tomy wierszy jako szczeble w – no właśnie, w czym: w karierze literackiej? rozwoju artystycznym? Bliższa mu jest zapewne (choć może bez filozoficznego zadęcia) Nietzscheańska idea „wiecznego powrotu”, według której „wszystko, co zostanie uczynione, będzie już trwać całą wieczność”. Stąd „czucie się spełnionym” bez konieczności ciągłego potwierdzania, aktualizowania swoich artystycznych kompetencji. Dorobek pisarza to zbiór raz na zawsze przyporządkowanych mu walorów, do którego można już tylko dorzucać: dwa zdania dziś, jedno jutro – albo i wcale. Bo lepiej wcale niż byle co i byle jak (byle nie wypaść z obiegu). Warto z tej perspektywy przyjrzeć się wierszowi Fazy, otwierającemu najnowszy tom cieszyńskiego poety:
1) księżyc się toczył nad polem
nad polem lasem nad rzeką
przez nocy pół i pół dnia
pole spało bez nieba
las się palił bez wiatru
daleko blisko daleko
rzeka płynęła bez dna
Druga strofa wygląda identycznie – z jednym wyjątkiem: w miejsce „toczył” zostało podstawione „boczył”, a trzecia leci jak niżej:
2) księżyc się moczył nad polem
i – jak mawiał Chlebnikow -
tak dalej
Jeżeliby począć sobie z tym wierszem dość zuchwale i stwierdzić, że traktuje on o istocie procesu historycznoliterackiego jako takiego, otworzyć się może przed czytelnikiem pole do całkiem interesujących refleksji (że tekst ten domaga się czytelniczego dookreślenia wydaje się pewne, autor wszak prezentuje w tym względzie – we względzie „skończoności”, jednoznaczności przekazu – daleko posuniętą powściągliwość). Otóż można by sobie postawić na przykład pytanie: czy zmiany w interesującej nas tu dziedzinie, które dziś jawią się jako „doniosłe”, „epokowe” czy „rewolucyjne” najczęściej w końcu – w perspektywie historycznej – okazują się zmianami ledwie zauważalnymi, kosmetycznymi, niewiele „znaczącymi”? Polegającymi li tylko na wymianie (tak błahej jak) „toczył” na „boczył”, a „boczył” na „moczył” (a więc zgodnie z regułami klasycznego sylogizmu: z „toczył” na „moczył”)? Już nawet nie wymiana jednego słowa w obrębie kilkunastu, a tylko jednej litery spośród kilkudziesięciu (liczby, jak się okaże, są ważne)? A może jest dokładnie odwrotnie? Wystarcza zmiana jednej litery w jednym słowie, aby zmienić znaczenie nie tylko owego słowa, ale i wszystkich „przybocznych” (tu ukłon w stronę legendarnych dokonań praskiej szkoły strukturalnej)? Ujmując sprawę dobitniej: wystarczy jeden, z pozoru niewiele wnoszący do literatury poetycki gest, a zmianie ulega cała (ależ mnie poniosło!) historia literatury? A może sprawa tyczy dużo węższych przestrzeni niż te historyczne, tj. przestrzeni indywidualnych, tj. indywidualnych poglądów artysty na temat własnych dokonań? Że nie każdy jest – nawet, a raczej zwłaszcza wtedy, gdy mu się tak wydaje – Dantem, co to był „posunął” (jak by powiedział Darek Foks) literaturę (posunął, oczywiście, do przodu)? Autor nie udziela nam odpowiedzi na te pytania. Wiersz jest wprawdzie jawnie ironiczny (już choćby przez samo przywołanie nazwiska Chlebnikowa), ale nie bardzo wiadomo w co tak naprawdę ironia ta mierzy (to może oznaczyć tylko jedno – jak mawia pewien szczwany detektyw – a ja nie wiem co).
Po lekturze „Krainy wiecznych zer” pewnym można być wszakże jednego: stosunek Macheja do literatury, czy może szerzej: kultury, staje się coraz bardziej ambiwalentny. Dystans poety do uprawianego przezeń rzemiosła – ewidentnie widoczny już wcześniej: poprzez humor, ironię, silne skonwencjonalizowanie, żonglerkę rymowo-rytmiczną itp. – powiększa się z książki na książkę. Co potwierdza się także w pozapoetyckich wypowiedziach autora. Zarówno w tej przytoczonej wyżej, jak i w innych: Mam wrażenie, że jeśli ktoś jest wychowany w surowych warunkach, blisko natury, to jego postrzeganie takich spraw jak literatura czy kultura w ogóle zazwyczaj jest niesentymentalne. Czyli wydaje mi się, że ktoś, kto „doświadczył” natury czy też pewnej surowości życia, to ma w pewnym stopniu pogardliwy i ambiwalentny stosunek do kultury. Tym „kimś” jest oczywiście sam Machej, który na zadane podczas tej samej rozmowy pytanie „czego byś poezji nigdy, za żadną cenę nie oddał?”, odpowiada: nie oddałbym życia. Znakomitą egzemplifikacją tych konstatacji jest wiersz Rady, w którym poeta „radzi” fotografować/ wierszem dwadzieścia pięć godzin/ na dobę, czyli, cokolwiek upraszczając, „oddać poezji życie” właśnie, po czym przepowiada, czym to się skończy:
W nagrodę będziesz ślęczał
bez końca bez końca
wypisując czeki
w jakimś niebieskim kącie
krainy wiecznych zer.
Zero, jak mówi definicja, to „liczba oznaczona symbolem 0, która dodana do dowolnej liczby nie zmienia jej wartości”. Czym jest „kraina wiecznych zer”? Jest miejscem na tym i na tamtym świecie, w którym człowiek, który zaprzedał duszę kulturze, dodaje 0 do liczby będącej wartością jego życia. Czy mowa tu o wyższości Natury nad Kulturą, czy tylko o zachowaniu odpowiednich (czytaj: zdrowych) proporcji pomiędzy jedną sferą a drugą? Osobiście skłaniałbym się ku tej drugiej opcji, ale przekonywać nikogo nie zamierzam.
Czy będzie zbyt wielką ekstrawagancją z mojej strony, jeśli po tym wszystkim, co tu zostało powiedziane, wskażę na powinowactwo dzisiejszej postawy poety nazwiskiem Machej z niegdysiejszą postawą poety nazwiskiem Norwid? Znamy wszyscy, jak tuszę, wiersz tego drugiego pt. „Idee i prawda”, pamiętamy zatem dobrze ów fragment: Po cóż się wdzierać, gdzie światy są zera,/ Pył – arcydzieła?!… I w dalszej części: Bo w górze – g r ó b j e s t I d e o m c z ł o w i e k a,/ W d o l e – g r ó b c i a ł u;/ I nieraz s z c z y t n e wczorajszego wieka/ Dziś – tyczy kału… No proszę. Czyż ostrze ironii nie jest tu i tam wymierzone jeśli nie w te same, to w każdym razie w bardzo podobne cele? Gdybym był naturą bardziej egzaltowaną i skłonną do epifanicznych uniesień, krzyknąłbym: Machej Norwidem naszych czasów! A tak – powiem tylko: no proszę. I dodam: czytajmy klasyków. I róbmy to taką z uwagą i krytycyzmem, z jakimi traktujemy współczesnych.
O stosunku Macheja do antynomii Kultura – Natura świadczy także sama kompozycja Krainy wiecznych zer, współtworzona przez trzy wyodrębnione przez autora cykle: Wiersze uboczne, Inny układ i Wiersze przyboczne. Inny układ to cykl wierszy, w których główną postacią jest Dusio i to jemu oddaje się tu głos. Nie przypadkiem, jak się wydaje, jest to centralna część zbioru, a reszta to jakby (nieco przewrotnie zresztą) pobocza, marginesy, dodatki. Co znamienne, jest to część najbardziej prostolinijna, naturalna, wyzuta z literackich konwencji (na miarę podejmowanych w tym kierunku wysiłków). Wiąże się to oczywiście z językiem, jakim posługuje się Dusio – wiemy, jak traktują język dzieci, wszyscy poeci im tego zazdroszczą, nie będę się nad tym rozwodził – chodzi o to, co z tego faktu wynika. A wynika rzecz niebagatelna i raz już tu wyartykułowana: są rzeczy ważniejsze od literatury, działania bardziej treściwe od dodawania zer do abstrakcyjnych liczb – na przykład (a przykład to jeden z wielu, występujący tu poniekąd „w imieniu”) ojcostwo. A to, co ma do powiedzenia Dusio, nie jest mniej ważne, mniej doniosłe od tego, co mają do powiedzenia Dante, Norwid i Machej razem wzięci. I tak jest bardzo dobrze./ Tak jest bardzo ładnie.
A Dusio, nie rozumiejąc nic z tego, o czym tu była mowa, a jednak jakby wprost nawiązując, powstawszy z nocnika powiada: ta kupa jest w kształcie żółwia.
I ja się w zasadzie z nim zgadzam.