recenzje / IMPRESJE

Liryzm lawirujący

Joanna Mueller

Esej Joanny Mueller towarzyszący premierze książki Nadjeżdża Szymona Słomczyńskiego.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Przy­zna­ję: nie mam klu­cza do tomi­ku Nad­jeż­dża. Dobie­ram wytry­chy, krę­cę, wciąż zamknię­ty. Niby powin­nam wie­dzieć, jak się do nie­go dostać – w koń­cu autor, Szy­mon Słom­czyń­ski, tra­fił do mojej gru­py warsz­ta­to­wi­czów pod­czas Poło­wu 2012, to ja opie­ko­wa­łam się redak­cyj­nie jego arku­szem Wyso­kie obro­ty, któ­ry zna­lazł się w alma­na­chu wień­czą­cym poło­wo­wy pro­jekt, a póź­niej reda­go­wa­łam tak­że niniej­szy tom. Niby powin­nam – a nie wiem.

Już w pierw­szym wier­szu, któ­ry może­my potrak­to­wać jako swo­iste pra­efa­tio ad bene­vo­lum lec­to­rem, Słom­czyń­ski ostrze­ga czy­tel­ni­ka: ty będziesz klu­czył, a ja się będę nie­cnie wykrę­cał. Utwór ten, tak samo jak tomik, nosi dwu­znacz­ny tytuł „Nad­jeż­dża”. Może on zapo­wia­dać przy­by­cie kogoś (tyl­ko kogo, sko­ro pod­miot, jak przy­zna­je, „ukry­wa się dość zręcz­nie”) lub cze­goś (nowej ostrej fra­zy, debiu­tu z wier­sza­mi?). Ale zara­zem Nad­jeż­dża to imię dziew­czy­ny – zapew­ne tej, któ­ra cze­ka na pobo­czu, wsia­da do samo­cho­dów przy­god­nych kie­row­ców, prze­glą­da się w bocz­nych luster­kach wier­szy Słom­czyń­skie­go. Nadzie­ja to jed­nak rów­nież – nie bądź­my naiw­ni! – imię mat­ki głup­ców: tych wszyst­kich, dla któ­rych sens poetyc­ki jest dobrze ozna­ko­wa­ną, ale nie­co przy­cia­sną ulicz­ką jed­no­kie­run­ko­wą, a nie sze­ro­ką der­ri­diań­ską auto­stra­dą z jeżem pro­wo­ku­ją­cym co i rusz karam­bo­le kalam­bu­rów.

Nad­jeż­dża to swo­ista kro­ni­ka – czy może kata­log (bo taki tytuł nosi dru­gi z wier­szy w książ­ce) – poetyc­kich wypad­ków na tra­sie szyb­kie­go ruchu. Słom­czyń­ski na żywo notu­je momen­ty, kie­dy roz­pę­dzo­ny język wypa­da z torów na wira­żach, a błysz­czą­ca karo­se­ria, strza­ska­na w kata­stro­fie, odsła­nia pogru­cho­ta­ne wnę­trze rze­czy­wi­sto­ści.

Żeby uchwy­cić jak naj­wię­cej takich wypad­ków, autor nada­je w róż­nych reje­strach, zmie­nia­nych nie­kie­dy – jak bie­gi w samo­cho­dzie – po kil­ka razy w tym samym tek­ście. Czy­tel­nik może wybie­rać do woli z wachla­rza moż­li­wo­ści. Mamy więc w książ­ce debiu­tan­ta wąt­ki auto­te­ma­tycz­ne obok patrio­tycz­nych (smo­leń­skich i powstań­czych), żar­li­wy nastrój zaan­ga­żo­wa­nia towa­rzy­szy iro­nicz­nej kpi­nie z uni­wer­sy­tec­kich mar­kie­ta­nek rewo­lu­cji, przy­ziem­ne życie lite­rac­kie sąsia­du­je tu ze wznio­słą śmier­cią alpi­ni­stów, alko­ho­lizm dopeł­nia się z kure­stwem, prze­kleń­stwa dzie­dzicz­no­ści kon­we­niu­ją z nostal­gią po utra­co­nym dzie­ciń­stwie, zaś ser­wo­wa­ny „bez tłu­mi­ka” maczyzm wca­le nie kłó­ci się z czu­łym, kobie­cym doj­rze­wa­niem do mat­czy­no­ści.

Słom­czyń­ski pisze pro­te­uszo­wo, upra­wia swo­isty „liryzm lawi­ru­ją­cy”. Jego pod­miot z nie­zwy­kłą zwin­no­ścią zmie­nia maski i wcie­le­nia. W jed­nej chwi­li jest pro­sty­tut­ką zza wschod­niej gra­ni­cy, w dru­giej – dziec­kiem pijacz­ki lub żoną pija­ka, w kolej­nej zamie­nia się w mkną­ce­go dwu­set­ką dziw­ka­rza, by w ułam­ku sekun­dy prze­dzierz­gnąć się we wraż­liw­ca zła­ma­ne­go gro­zą prze­mi­ja­nia, jed­ne­go z żałob­ni­ków posmo­leń­skich, chłod­ne­go obser­wa­to­ra osie­dlo­wych współ­miesz­kań­ców, zja­dli­we­go kry­ty­ka kole­gów po pió­rze czy znu­dzo­ne­go tele­wi­dza wga­pio­ne­go w rela­cję z łyż­wiar­stwa figu­ro­we­go.

Mogła­bym te role i maski wymie­niać jesz­cze dłu­go, opa­tru­jąc wyli­cze­nia sto­sow­ny­mi tytu­ła­mi (nie opa­tru­ję, pań­stwo sobie znaj­dą), ale to skrom­ny szkic towa­rzy­szą­cy książ­ce, a nie błysz­czą­cy fol­der pro­mo­cyj­ny. Wymie­niam kil­ka z nich, jak leci, po to, by zwró­cić uwa­gę na pro­te­uszo­wą nie­po­chwyt­ność poezji Słom­czyń­skie­go. Czy ta upar­ta zmien­ność auto­ra, jego ucie­ka­nie w kolej­ne histo­rie i pię­tro­we wie­lo­znacz­no­ści, żeby tyl­ko nie dać się zła­pać w sidła łatwych utoż­sa­mień, jest prze­my­śla­ną stra­te­gią, czy może raczej wyni­ka z zagu­bie­nia w sie­ci dróg wła­snej wyobraź­ni?

Obsta­ję przy pierw­szym domnie­ma­niu. Wyda­je mi się, że Szy­mon Słom­czyń­ski dosko­na­le wie, co robi, i – szcze­rze powie­dziaw­szy – tę wie­dzę (tak upar­cie pod­kre­śla­ją­cą moje wła­sne „nie wiem”!) mam mu nawet tro­chę za złe. Zło­ści mnie, że dwu­dzie­sto­pię­cio­let­ni debiu­tant nie daje się przy­ła­pać na gorą­cym uczyn­ku auto­bio­gra­ficz­no­ści (lub cho­ciaż – nama­cal­nej auten­tycz­no­ści); że jego wier­sze prze­ma­wia­ją wie­lo­gło­so­wo, ale żad­ne­go z tonów nie moż­na odnieść bez­po­śred­nio do „nad­rzęd­nej instan­cji”; że autor masku­je się tak spryt­nie, szczel­nie i bez­czel­nie – a jed­no­cze­śnie bez lito­ści dema­sku­je wszyst­kich innych, w tym mnie samą.

Ta dema­ska­cja bodaj naj­moc­niej­sza jest w wier­szu „Kata­log”. Każ­de­mu dosta­je się tam po rów­no, bez wzglę­du na zasłu­gi, wyłącz­nie wedle skry­tych potrzeb:

Zmie­niam tona­cję – z oschłej na soczy­stą,
bo sam(a) przy­znaj, czy ci się nie marzy:
nowa łazien­ka, miłość od pierw­sze­go,
dorod­ny kutas, mło­da, cia­sna cip­ka,
mod­ny tele­fon, audien­cja u papy,
wspi­nacz­ka gór­ska, peł­na demo­kra­cja,
prze­łom w nauce, meda­le dla naszych
(albo Osca­ry), domek nad jezio­rem
strze­żo­ny przez psy (ze schro­ni­ska) albo
nie­sie­nie ulgi, cią­gły wolon­ta­riat
na rzecz ubo­gich – napra­wia­nie świa­ta?

Słom­czyń­ski zamie­nia swój wiersz w nęcą­cą wyli­czan­kę luk­su­sów, by obna­żyć małost­ko­wość naszych pra­gnień. Jed­nak mecha­nizm zasto­so­wa­ny w wier­szu jest obo­siecz­ny – autor wpraw­dzie nęci przy­jem­nost­ka­mi, a prze­cież robi nam się nie­przy­jem­nie; wpraw­dzie dema­sku­je nasze sła­bost­ki, ale jed­no­cze­śnie obna­ża kata­lo­go­wą kon­struk­cję wła­sne­go tomu. „Wybie­raj sobie swo­bod­nie z kata­lo­gu” – kusi, pyta­jąc zara­zem: „Czy zadowolę?/ Nabi­ję w butlę (po winie z najlepszego/ szcze­pu i rocz­ni­ka)? Kogo to obcho­dzi?”. A więc – kolej­na obo­siecz­ność! – niby przy­zna­je się, że w swo­jej poezji nabi­ja nas w butel­kę (i może też: nabi­ja się z naszych min, gdy się o tym dowia­du­je­my), ale zara­zem w puen­cie „Kata­lo­gu” ude­rza we wznio­słość, któ­rej nie wypa­cza nawet popkul­tu­ro­we nawią­za­nie do Bon­da: „Jasne, że wstrzą­snę – aż poczu­jesz w gar­dle”.

Innym wier­szem, w któ­rym mecha­nizm dema­ska­cji roz­pę­dza się do koń­ca ska­li, jest „Bez tłu­mi­ka”. Meta­fo­ra moto­ry­za­cyj­na zachę­ca do wyzwo­le­nia się z peł­nych hipo­kry­zji zaha­mo­wań i stłu­mień:

Bez tłu­mi­ka jest przy­naj­mniej szyb­ko i sku­tecz­nie;
to jak wód­ka bez soku, seks bez roz­mo­wy, bun­gee dla opor­nych.
Przy­znaj, że było­by pięk­nie przy­ło­żyć komuś w twarz dobrze
wykrzy­cza­ną „kur­wą”, a on ci pię­ścią, bo jeśli ona,
to tyl­ko oczy roz­dzia­wi rybio i odej­dzie.

Prze­stań się cho­wać za chrze­ści­jań­stwem, pacy­fi­zmem
albo uprzej­mo­ścią – nie jesteś skro­jo­ny na ich lep­ką mia­rę.
Jesteś męż­czy­zną i masz świę­te pra­wo do nagłych wzwo­dów,
bólów gar­dła, skrę­tów żołąd­ka. Po co masz być dżen­tel­me­nem
i cało­wać jej dło­nie peł­ne bak­te­rii?

Zdję­cie tłu­mi­ka pozwa­la w peł­ni usły­szeć hałas „wyso­kich obro­tów” (taki tytuł nosi arkusz Słom­czyń­skie­go i ostat­ni wiersz w jego tomie). Kie­dy jed­nak moc i osią­gi prze­kro­czą pewien poziom, łatwo o wypa­dek i wej­ście na napraw­dę naj­wyż­szą – śmier­tel­ną – orbi­tę.

Jak to się ma do języ­ka poetyc­kie­go? Czas chy­ba wró­cić do Der­ri­diań­skie­go jeża na auto­stra­dzie, któ­ry prze­my­kał już w dru­gim aka­pi­cie moje­go tek­stu. Tomik Słom­czyń­skie­go jest naje­żo­ny rela­cjo­no­wa­ny­mi „na chłod­no” histo­ria­mi, któ­re aż kłu­ją w oczy swo­ją obco­ścią i nie pozwa­la­ją się czy­tel­ni­ko­wi łatwo utoż­sa­mić. Dodat­ko­wo (co dla mnie sta­no­wi zale­tę książ­ki, a dla innych może być draż­nią­ce) Słom­czyń­ski wyostrza swo­je tek­sty wycy­ze­lo­wa­nym ryt­mem, ota­cza je wałem obron­nym wie­lo­znacz­no­ści, kłu­je czy­tel­ni­ka w oczy igieł­ka­mi iro­nicz­nych pomó­wień czy alu­zyj­nych nie­do­mó­wień. Ale pamię­taj­my, że – jak pisał Der­ri­da – jeż poetyc­ki nie tyle chro­ni same­go sie­bie, ile – wysta­wia­jąc swo­je ostre zna­ki na zewnątrz na środ­ku auto­stra­dy – pro­wo­ku­je wypa­dek.

Szy­mon Słom­czyń­ski jest poetą zachłan­nym i dla­te­go z kata­lo­gu meta­fo­rycz­nych ról, któ­re tu wymie­ni­łam, wybie­ra opcję all inc­lu­si­ve. Jak Der­ri­diań­ski jeż ukry­wa wnę­trze oso­bi­stej histo­rii, naje­ża­jąc się cudzy­mi nar­ra­cja­mi, ale zara­zem świa­do­mie nara­ża się na krak­sę. Autor pro­wo­ku­je wypa­dek rów­nież w innym ze swo­ich pro­te­uszo­wych wcie­leń – a mia­no­wi­cie wte­dy, gdy zdej­mu­je tłu­mik ze swe­go ści­ga­cza i z ostrym jazgo­tem, na naj­wyż­szych obro­tach mowy, nad­jeż­dża, żeby wziąć udział w wyści­gu z podob­ny­mi poetyc­ki­mi stra­ceń­ca­mi. To draż­nie­nie się z losem widać już w pierw­szym tek­ście, gdzie pod­miot kusi: „cze­ka­ją otwarte/ trum­ny (wybierz mi któ­rąś)”, a w puen­cie przy­zna­je, że liryzm lawi­ru­ją­cy praw­do­po­dob­nie skoń­czy się malow­ni­czą krak­są: „Tu już nie wykrę­cę”. Rów­nież ostat­ni wiersz książ­ki zachę­ca do wywo­ła­nia kata­stro­fy:

jedź na
trze­cie­go, na styk; to Styks, pod mostem; zmie­rzą cię
i wszyst­ko wyj­dzie na jaw – ale pędź, nie zwal­niaj.

Tomik Nad­jeż­dża jest dla mnie dopie­ro zapo­wie­dzią praw­dzi­we­go wypad­ku. Pro­szę mnie dobrze zro­zu­mieć – z całych sił kibi­cu­ję Szy­mo­no­wi Słom­czyń­skie­mu, podzi­wiam nie­sa­mo­wi­ty roz­pęd, z jakim wje­chał w wira­że pol­skiej poezji, z ogrom­ną satys­fak­cją obser­wu­ję jego zręcz­ne wykrę­ty i potrój­ne tulu­py meta­mor­foz, a nie­przy­jem­ne praw­dy, któ­re dema­sku­je w swo­ich wier­szach, łatwiej zno­szę dzię­ki czy­tel­ni­czej przy­jem­no­ści czer­pa­nej z lek­tu­ry. A jed­nak od auto­ra tej mia­ry ocze­ku­ję, że w kolej­nych książ­kach, na kolej­nych wira­żach, będzie – jak Der­ri­diań­ski jeż – ryzy­ko­wał wię­cej sie­bie, a mniej nara­żał wszyst­kich innych. I jesz­cze mam nadzie­ję, że nigdy nie da mi satys­fak­cji, o któ­rą pro­si­łam się na począt­ku tego tek­stu. Nie pozwól zna­leźć klu­cza do sie­bie, Szy­mo­nie, nie daj się zado­mo­wić, Pro­te­uszu, pędź dalej, lawi­ruj, a przed krak­są się, dro­gi jeżu, nie wykrę­caj!

O autorze

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Powiązania