„Jak się przysłużyć polszczyźnie?” Padło kiedyś pytanie, zaczęły padać i odpowiedzi – w tym takie, które wyprzedziły samo pytanie; ale dobrze postawione pytania bywają następstwem upartego wsłuchiwania się w niejasne, wyprzedzające ℗odpowiedzi: „jest coś / więcej w słowach których nie rozumiemy / a wypowiadamy w odpowiednich momentach”; jest coś więcej w wyborach wierszy, co dopiero w nich dochodzi do głosu.
O wyborach wierszy myśli się zwykle jak o swego rodzaju namiastce – poszczególnych tomów, wierszy zebranych (jeśli w ogóle jest co zbierać) albo jeszcze innych mitycznych całości; jak o zapowiedzi czegoś większego, co wykracza poza nie zawsze wygodne ramy wyboru. Czasami to od wyboru wierszy zaczyna się czytać poetę, którego dotąd się nie znało; bywa, że na wyborze (niedoczytanym) się poprzestaje.
Wybór wierszy jest obietnicą: zobacz, tak wyglądają tylko niektóre spośród jej/jego tekstów, a to dopiero początek. Rzecz jasna obietnice często okazują się niespełnione, a nadzieje zawiedzione. Ale w najszczęśliwszych przypadkach – a na dłuższą metę chyba to one przejmują nas najbardziej i odmieniają – dobry wybór wierszy potrafi być początkiem lekturowej namiętności; przypominają mi się wybory wierszy Leśmiana i Gałczyńskiego; Barańczaka i Dickinson, czytane gdzieś u zarania. Po pewnym czasie, gdy już czas inicjacji dobiegnie końca, lektury te stają się rodzajem zaskakująco osobistego śladu, jaki sami dla siebie zostawiliśmy.
Sprawa komplikuje się trochę (ale któż nie lubi takich komplikacji?), kiedy autorką wyboru wierszy – liczącego, dajmy na to, dwadzieścia pięć tekstów, a więc zbliżonego rozmiarami do tomu poetyckiego – jest sama poetka, a już zwłaszcza gdy jest nią poetka, której książki-źródła znamy. Rzadkie to święto, ale gdy już się zdarzy, świętowanie trwa dłużej niż jedno letnie popołudnie („tymczasem to lipiec / jakże (okrutnie) piękny”). Autorski gest wyboru ma niepodrabialny, osobny ciężar gatunkowy. I jest zaproszeniem, ale i wyzwaniem: zobacz, co powstało z mikroświatów, które – jak ci się wydawało – tak dobrze znasz.
Przepowieść w ścinkach Marty Podgórnik zaczyna się tam, gdzie wszystko w tej poezji się zaczęło (przynajmniej dla nas, jej czytelników), i gdzie w ogóle tak wiele w życiu się zaczyna: w hotelu. Jest w tymczasowości miejsca, otwierającej tę książkę, zapowiedź jakiejś zasadniczej przejściowości, która od samego początku określa charakter tytułowej „przepowieści”, mającej w sobie i coś z przypowieści (nieortodoksyjnej rzecz jasna), i starej poczciwej powieści (oczywiście tej w łatwiej przyswajalnych odcinkach, a raczej „ścinkach” – choć ich „ścinkowy” charakter nie powinien nas zwieść, to w nich zawiera się esencja doświadczenia), a także przepowiedni (o tym trochę dalej). Hotel jako punkt orientacyjny nieraz zresztą powraca w tych wierszach, podobnie jak dworce, które dopełniają obrazu rzeczywistości w ruchu, rzeczywistości – podszytej, jak się wydaje, pustką – która w każdym momencie dopiero się staje („Nic właśnie się zdarza”). To ona jest dla poetki zasadniczym punktem odniesienia, czy wręcz muzą („liczy się rytm a rzeczywistość jest / muzą i faktycznie ładna”), choć tym, co najważniejsze na planie najbardziej osobistym, jest „rytm” (w poruszającym wierszu „Piąta nad ranem”, nieco tylko późniejszym – jeśli wierzyć chronologii ukazywania się tomów – możemy przeczytać: „Liczy się rytm i rym”).
Z krótkiej noty autorki, dołączonej do wierszy składających się na Przepowieść, dowiemy się, że stanowią one „dwadzieścia pięć pocztówek z napisanego życia”. We wspomnianym, otwierającym tom „prequelu” (opatrzonym datą 7 grudnia 1996) możemy przeczytać: „Stoję jak reklama O czym / piszesz pod neonem Dworzec Łódź Fabryczna”, podczas gdy w zamykających książkę „Pomagierach Nosferatu”, których od „prequelu” dzieli ledwie dwadzieścia kilka stron, padają znamienne słowa, rodzaj (ponowionej) deklaracji: „Tak teraz będziesz pisać? Tak. Tak będę pisać”. W świecie Przepowieści życie zaprawdę jest życiem (na)pisanym i doświadczanym przez pryzmat języka na każdym właściwie kroku („płynna puenta wieczoru, zdania przychodzą do / wanny”), ale pisanie nie jest jego warunkiem, a raczej strategią radzenia sobie z nim, łapania go na gorącym uczynku. Bo świat nienapisany, i życie nienapisane – owa niejasna rzeczywistość – gdzieś tam jednak jest, niekoniecznie miła i przyjazna, i w ostatecznym rozrachunku zjawi się w końcu jej najbardziej nieustępliwa wysłanniczka, „ta mała śmierć”. Siłą Przepowieści w ścinkach są rozliczne klamry, które w nieoczywisty sposób spinają te teksty o tak różnej genealogii – jak ta, o której przed chwilą wspomniałem, dotykająca samej istoty pisania; klamry, których istnienie w tej poezji mogliśmy przeczuwać, ale które dopiero tu, na prawach, jakimi rządzi się wybór wierszy, objawiły się z pełną siłą.
Ale obok wspomnianego pisania, które leży u podstaw świata Przepowieści w ścinkach, i które często okazuje się najbardziej intymnym wymiarem istnienia (momentami odsłania się jego niemal somatyczny charakter), drugim jego filarem jest miłość – dodajmy od razu: miłość niespełniona (w pewnym sensie, jak się wydaje, z konieczności – „miłość niespełniona pisze świetnie wiersze”), ale i niemożliwa („Lecz Ty, złamanoserca, nie umiałaś kochać”). Miłość od samego początku stanowiła jeden z kluczowych tematów tej poezji, często splatając się z pisaniem w ciasnym uścisku, jak w pięknym wierszu „Carnet à pages blanches”, który ukazał się oryginalnie w Zimnej książce z 2017 roku, a który w Przepowieści, umieszczony w sąsiedztwie innych, zarówno wcześniejszych, jak i późniejszych wierszy, staje się rodzajem manifestu, swoistą sztuką poetycką objaśniającą reguły rządzące tą poezją:
Jeżeli śmiałam tęsknić do innego ciała, innych płynów
I struktur, zastrzyków, krwi, limfy.
Jeżeli się przez to latami stawałam kimś innym.
Tamtej nocy na plaży, nad ranem w hotelu, trzygwiazd
kowym, i kto by śmiał mnie podejrzewać o
Uczucie jak miłość? Bo zachciałam
Podzielić ten wyraz. Bo wziął mnie pod ramię, gdy nikt
Inny nie zechciał się nawet pochylić.
Bo mogę dzielić wyrazy brutalnie jak lepkie truchło żaby
Na lekcji biologii, bo gówno Cię obchodzi,
Że On też się myli.
Trudno o bardziej, nomen omen, ujmujący obraz pracy poetyckiej niż ten, w którym wyraz – słowo – z czułością bierze poetkę pod ramię; wyraz, z którym może ona zrobić wszystko, na co ma ochotę. Czy można sobie wyobrazić większą zażyłość i większe zaufanie? Większe oddanie sprawom języka?
Jak wspomniałem, Przepowieść to także swoista (samospełniająca się) przepowiednia. Jest coś niezwykle poruszającego – i poruszająco oszałamiającego – w konsekwencji, z jaką Marta Podgórnik dokonuje zapisu świata – konsekwencji, którą ten niewielki, ale bardzo treściwy wybór wierszy ukazuje z całą ostrością. Tak jakby dla poetki od samego początku wszystko było jasne, choć przecież wcale takie nie było (a może jednak?). Wspomniany już „prequel” był/jest rodzajem gry z konwencją przepowiedni (i – à rebours – konwencją prequelu), rodzajem wieszczej fantazji na temat własnego życia. W jego zakończeniu padają pamiętne słowa: „Mam jeszcze 17 lat i jestem, nie wiem jak napisać”. Napisany wiele lat później „Carnet à pages blanches” potwierdza nieodwołalność dawnych wyborów, ufundowanych na zasadniczej niepewności, co do natury własnego istnienia („latami stawałam się kimś innym”). Przepowieść w ścinkach to rodzaj notesu, na którego czystych kartach raz jeszcze – trochę inaczej i jakby na nowo – objawia się ta jedyna w swoim rodzaju historia pewnego „napisanego życia”.
Zasugerowałem na wstępie, że jest, a przynajmniej może być w wyborach wierszy „coś więcej”, jakiś naddatek, obecny – potencjalnie – zapewne już w samych tekstach, z ich oryginalnymi kontekstami, który jednak dopiero w nowych dekoracjach ujawnia się w z całą mocą; coś, co sprawia, że niektóre wybory wierszy stają się więcej niż tylko sumą pomieszczonych w nich tekstów. Przepowieść w ścinkach jest wyborem autorskim, a każdy autorski wybór wierszy jest (przynajmniej potencjalnie) kolejnym tomem – apokryficznym i nieoczywistym, odkrytym tam, gdzie wszystko wydawało się już dawno odkryte. Ale właśnie wtedy, gdy dawne wiersze mieliśmy już tylko za cień rzucany przez przeszłość, odsłaniają się nowe wzory, zauważalne dopiero z dystansu – w przypadku Przepowieści w ścinkach dystansu niemałego, bo obejmującego ćwierćwiecze pisania (w tym miejscu warto dodać, że wybory wierszy są zasadniczo przywilejem klasyków; co prawda nigdy nie wiadomo, kiedy dokładnie ktoś staje się klasykiem, ale wybór wierszy może być rodzajem wskazówki, że to już).
Lekcja wyboru, lekcja ścinków. Ale ostatecznie (jak w pewnej rozmowie zdradziła sama poetka) nic innego na co dzień nie robimy: każdego dnia wybieramy wiersze – jakie czytamy, o jakich myślimy; wybieramy spośród tych, jakie sami napisaliśmy, oraz tych, jakie inni napisali za (dla) nas. Przysługa wyświadczana polszczyźnie – zawsze naszej i nie naszej. Przepowieść w ścinkach, jak każdy wybór, jest rodzajem medytacji nad samym procesem wybierania – bo decyzja (a właściwie dwadzieścia pięć decyzji), by uwzględnić te, a nie inne wiersze, nie jest niewinna ani przypadkowa. Nowa całość, zebrana pod wspólnym tytułem, otrzymuje nowe życie, i musi być zdolna tę tekstową egzystencję, alternatywną i samodzielną, udźwignąć (a my razem z nią). Nie muszę chyba dodawać, że Przepowieść w ścinkach to wybór znakomity, który jest jak kolejny pasjans, jaki autorka postawiła sobie – i nam – przy pomocy „swojej wyśmiganej, znaczonej, przetłuszczonej i wytarganej talii”. Ale, w pewnym sensie, każdy tom poezji to zawsze jedynie jeszcze jeden wybór wierszy – wybór tonacji i tematów; wybór języka. Aż uzbiera się odpowiednio obszerna kolekcja takich wyborów, z której, gdy nadejdzie czas, wybiera się ponownie; i tak bez końca, a raczej do samego końca, nieubłaganie i cierpliwie. Ale chyba nawet nas to nie dziwi, nie od dziś wiemy, że „literatura piękna jest, oraz powolna”.