Pytam się siebie z zaciekawieniem, jak też świat wygląda w oczach kobiet – czy ma kształt i treść, która nam jest znana, czy ma powietrze, którym my oddychamy! Wydaje mi się niekiedy, że to musi być kraina nierozsądnych wzniosłości, kipiąca od uniesień dusz ważących się na wszystko, opromieniona chwałą wszelkich możliwych hazardów i uniesień. [Joseph Conrad – Lord Jim]
W interesującym szkicu Julii Fiedorczuk na temat czasu i ironii w poezji Johna Ashbery’ego („Studium” 2–3/2000) mowa jest m. in. o fikcjach jako naszym ludzkim sposobie na przetrwanie, nawet jeśli nie do końca w nie wierzymy. Fikcją taką jest na przykład traktowanie języka jako komunikatu, w którym możemy przedstawić dowolne, pożądane przez nas pozajęzykowe treści w sposób jednoznaczny, dokładnie odpowiadający naszym zamierzeniom. Tę jedność, niewinność w sposobie odnoszenia się do języka rozbija świadomość ironiczna, która dokonuje podziału znaku językowego na tę jego część, która wybiega ku znaczeniu i tę, która zrywa z wszelkim pozajęzykowym istnieniem. Innymi słowy, mówiąc „stół” odwołujemy się zarówno do konkretnego przedmiotu, jak i do znaku, słowa jako takiego, które odsyła nas jak słownikowe hasło do innych słów, innych skojarzeń, i tak bez końca. Zachodzi tu proces demistyfikacji języka, a ten z kolei pociąga za sobą demistyfikację czasu. Nie odczytujemy już bowiem tekstu w sposób wyłącznie linearny, śledząc narastający sukcesywnie wokół słów sens, którego wyrażenie umożliwia właśnie czas. Świadomość ironiczna ujawnia także istnienie innego rodzaju czasu – jest to czas ahistoryczny, momentalny; czas, który przenika całą rzeczywistość w każdej chwili zaburzając spójność świata i jednoznaczność słów. Tkwi on w każdej rzeczy jak wirus, perspektywa nieuniknionej śmierci. Podkreślmy: w każdej rzeczy – a zatem w każdym słowie.
Demistyfikacje te niewątpliwie prowadzą do osiągnięcia „wyższego” poziomu świadomości (samoświadomości), lecz odbywa się to kosztem utraty niewinności, a nawet – zdaniem M. Foucaulta – niebezpieczeństwem utraty tożsamości podmiotu:
Z chwilą, kiedy niewinność czy autentyczność naszego bycia w świecie staje pod znakiem zapytania, rusza proces, który z nieszkodliwością nie ma nic wspólnego. Na początek wystarczy byle błahostka zabawy nitką, zwisającą pojedynczo na skraju materiału a tkanina ja rozsnuje się zupełnie i całość pójdzie w rozsypkę.
Przywoływany w cytowanym eseju Paul De Man ujmuje tę kwestię bardziej dobitnie: zdrowie umysłowe może istnieć jedynie dlatego, że zgadzamy się funkcjonować w konwencjach dwulicowości i obłudy. Aż ciarki przechodzą. Julia Fiedorczuk wypowiada się bardziej powściągliwie: Udajemy w ten sposób, że czas to linia ciągła, wzdłuż której konstytuuje się znaczenie zdań i narracja naszego doświadczenia. I choć myślenie takie jest fikcją, jesteśmy na nie skazani. I tu wracamy do punktu wyjścia: fikcje są naszym ludzkim sposobie na przetrwanie, nawet jeśli nie do końca w nie wierzymy. Wygląda więc na to, że konstruując wszelkie porządkujące struktury, musimy mieć zarazem świadomość ich fikcyjności (czyli świadomość ironiczną) i jednocześnie w nie wierzyć – a raczej skutecznie sobie tę wiarę wmówić (ironia to z greckiego „udawanie głupiego”). Wygląda to na kwadraturę koła, lecz w rzeczywistości wcale być nią nie musi. Bo czyż nie taka jest właśnie rzeczywistość: wymagająca kompromisów, wyważania relacji, szukania „złotego środka”, ciągłego podtrzymywania własnej tożsamości, dbałości o higienę psychiczną? Słowem – zawsze „coś za coś”.
Cały ten cokolwiek skomplikowany wywód (upraszczałem, jak mogłem) ma tutaj posłużyć do objaśnienia kilku zdań, jakie wypowiedziała poetka podczas rozmowy zamieszczonej w pierwszym numerze „Dziennika Portowego” – a objaśnienie to, mam nadzieję, rzuci nieco światła na sposób konstruowania świata przedstawionego w jej debiutanckim tomie „Listopad nad Narwią”. Julia Fiedorczuk:
Na pewno mitologizuję rzeczywistość. Dopatruję się we wszystkim rytuału, a rytuał z definicji oznacza powtarzalność. Ta powtarzalność jest tym, co zapewnia bezpieczeństwo, poczucie tożsamości i ładu. Wiem, kim jestem, bo codziennie podlewam paprotki.
W ostatnim zdaniu przejawia się właśnie owa wspomniana wyżej świadomość ironiczna. Świadomość ta ujawnia fikcyjność, wręcz absurdalność stwierdzenia Wiem, kim jestem, bo codziennie podlewam paprotki, a jednocześnie na nie z konieczności przystaje. Potrzeba bezpieczeństwa, poczucia tożsamości i ładu realizuje się poprzez świadomość umowności, funkcjonowanie w konwencjach, mistyfikację (mitologizację) rzeczywistości. Zdawać sobie z tego sprawę to zarówno „wiedzieć więcej”, jak i stawać przed trudniejszymi wyborami. Jak widać, znów napotykamy się na wszechobecną tutaj dwudzielność (stąd tyle tych „zarówno”, „zarazem” i „jednocześnie”) – najpierw rozpad języka, potem czasu, Ja, a w konsekwencji rozpad wszelkich aspektów rzeczywistości.
Cel zbliżał się do nas jak kamień. Na miejscu
dni podzielą się znowu,
po kilku dniach miejsce stanie się domem.
Podróż – istotny element konstrukcji Listopada nad Narwią – wytrąca z równowagi, zakłóca porządek, burzy mozolnie wypracowany ład. Na miejscu trzeba niejako zaczynać wszystko od początku. „Udomawiać” przestrzeń, czas i własną tożsamość. Odbudowywać podzieloną jedność. Rzecz jasna poprzez wypróbowane fikcyjne struktury. Ale podróż to także spokojna tymczasowość z głową na twoich kolanach – czas w zawieszeniu, wolny od konieczności podejmowania wyborów, zbawienna prowizorka, która wprawdzie nie może trwać wieczne, ale przynosi wytchnienie po uciążliwych zmaganiach, odpoczynek pomiędzy nimi. Podróż to naruszenie porządku, który wydłużany w czasie doskwiera monotonią. Poza tym, że jest katastrofą, momentem kiedy objawia się nam to najbardziej destrukcyjne działanie czasu – jest również doświadczeniem, wobec którego Ja ma okazję się sprawdzić, potwierdzić swoją zdolność do zachowania tożsamości w warunkach temu nie sprzyjających. Kim byśmy byli, gdyby nie nasze „katastrofy”? Zupełnie nie tymi.
Utrata jedności, na jaką wciąż narażony jest człowiek, to cena za odejście od Natury (albo tego odejścia – wygnania z raju – skutek) i życia w Kulturze. O tym m. in. mówi motto do pierwszego wiersza tomu, które w tłumaczeniu z angielskiego na nasze brzmi: Ryba nie myśli/ ponieważ ryba wie/ wszystko. Tego, co rybie jest dane w sposób naturalny i oczywisty, człowiekowi nie udaje się zdobyć mimo wciąż podejmowanych w tym celu desperackich niekiedy działań. Syzyfowe prace, po prostu. Boże Narodzenia pod choinką ukradzioną z lasu to także żałosne próby wydarcia Naturze utraconych włości. Próby „żałosne”, bo z góry skazane na niepowodzenie. Kradzione, jak wiemy, nie tuczy. Powrót do natury jest możliwy wyłącznie w krótkich momentach utraty samokontroli, momentach, których wyreżyserować nie sposób, które albo przychodzą same z siebie, albo nie przychodzą wcale:
Myśli rozpełzają się po polach
przełażą przez płoty i odjeżdżają tą szosą
naprzeciwko domu. Nam pozostaje
niedorzeczna radość (…)
Bo jeżeli radość ma być nie skażona Kulturą, nieskazitelna, czysta – to musi być niedorzeczna. Ale skąd ją brać?
Ważne miejsce w świecie Listopada nad Narwią zajmuje sen. Sen jest metaforą podróży najdalszej (bądź podróż jest metaforą snu) – podróży do innego świata, innej rzeczywistości, w której Ja nie tyle traci własną tożsamość, ile zmienia się w Ja o tożsamości zupełnie innej. To inne Ja wydaje się pełni samodzielne, nie poddane żadnym zabiegom organizującym, nie podlegające racjonalizacji, funkcjonujące na prawach zupełnie nam obcych, niedostępnych naszemu poznaniu. Ale działalność naszego drugiego Ja nie jest dla nas obojętna, albo to raczej nasza działalność nie jest obojętna na nasze drugie Ja. Sen to świadectwo, skutek, odzwierciedlenie i nie wiadomo co jeszcze. I długo jeszcze wiadomo nie będzie:
a wiatr
zamiótł nasze ślady i deszcz
zrobiło się ciemno twój
nieważki uśmiech sygnał
do startu na pokładzie
nocy potykam się o stare
rzeczy i chociaż
wreszcie opadnie mgłą okaże się że żyliśmy
na skraju przepaści czemuś
to ciało
znaczy
(…)
Ale głównym bohaterem tomu jest czas. I próby zaklinania czasu w rytuał, cykliczność. Próby skazane na tworzenie fikcji. Czym jest bowiem „listopad”? To czas zorganizowany w fikcję – sztucznie wydzielony odcinek trzydziestu dni ze sztucznie podzielonego na miesiące kalendarza. Kalendarz wymyślono nieledwie wczoraj – od kiedy płynie Narew?