recenzje / KOMENTARZE

LXXXVII., XCV., XCVI., IX., LXXXII. Manifestacja

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki

Autorskie komentarze Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego opublikowane w cyklu prezentacji najciekawszych archiwalnych tekstów z dwudziestopięciolecia festiwalu Stacja Literatura.

LXXXVII.

moi przy­ja­cie­le Zby­chu i Andrzej
od dawien daw­na piszą wier­sze
zno­wu więc nie zro­zu­mie­li­śmy Pana Boga
któ­ry się do tych wier­szy przy­kła­da

(i to jesz­cze jak) moi przy­ja­cie­le
Zby­chu i Andrzej popra­wia­ją skó­rę słoń­ca
księ­ży­ca i desz­czu co się mie­ni
na wiecz­nie nie­do­sko­na­łym wężu w ich

ustach któ­re­go im zazdrosz­czę przy poca­łun­ku
bo ich język znacz­nie wię­cej wypo­wia­da
ani­że­li mój zawsze zaśli­nio­ny i zado­wo­lo­ny
z sie­bie gdy go wpy­cham do nie swo­ich ust


Zgo­dzi­łem się, by do wier­sza dołą­czyć komen­tarz, toteż nie wol­no mi teraz wyko­nać uni­ku, zwłasz­cza że unik był­by nie na rękę panu Artu­ro­wi Bursz­cie. A zatem w wier­szu poja­wia­ją się poeci Zby­chu i Andrzej, z któ­rych pierw­szy, zanim przy­wę­dro­wał na stu­dia do Lubli­na, pobie­rał poma­tu­ral­ne nauki w Legni­cy. Z Lubli­na zaś pocią­gnął na polo­ni­sty­kę do Wro­cła­wia, usi­łu­jąc po dro­dze zacze­pić się o KUL, ale to już zupeł­nie inna histo­ria, nie będę jej tutaj roz­wi­jał. Ostat­nie jego wier­sze czy­ta­łem w Kre­sach lub w Akcen­cie, nie pamię­tam, nie pro­wa­dzę prze­cież dzien­ni­ka lek­tur, póź­niej Zbi­gniew umilkł z wiel­ką stra­tą dla poezji pol­skiej, że tak powiem nie­co gór­no­lot­nie.


XCV.

sie­dzi­my trzy­ma­jąc się za ręce
o tak trze­ba odejść i trze­ba zostać
będę ją jesz­cze widział
dłu­go w zakra­to­wa­nym oknie

z uli­cy dam jej znak by odpo­czę­ła
ode mnie nie mówiąc o tym leka­rzo­wi
powie­dzia­łem jej że przyj­dę jutro
i pój­dzie­my na boisko będziesz nio­sła

swój garb niczym pił­kę i naśmie­wać się
z moje­go nie mówiąc o tym leka­rzo­wi i słoń­cu
gdyż kopią prze­ciw­ko nam jed­ną i tę
samą kulę ogni­stą ze szpi­tal­nych szmat


Wiersz uka­zał się w „Twór­czo­ści” pod tytu­łem „Szma­cia­na kula ogni­sta”, w wyda­niu książ­ko­wym poszedł bez tytu­łu i dzi­siaj jest mi w związ­ku z tym tro­chę nostal­gicz­nie. Tęsk­nię za utra­co­nym i zaprze­pasz­czo­nym tytu­łem, ale nie ma wyj­ścia z sytu­acji, w któ­rą się sam wła­sno­ręcz­nie wpu­ści­łem. A więc Szma­cia­ną kulę ogni­stą napi­sa­łem pod koniec lat 80-tych, z moją mat­ką była wów­czas na lecze­niu pani Matyl­da, rów­nież z Luba­czo­wa i rów­nież bez kon­tak­tu, a nawet o nie­bo gorzej kon­tak­tu­ją­ca ani­że­li moja mat­ka, któ­rą dotąd widzę w owym zakra­to­wa­nym oknie na ul. Kościusz­ki w Jaro­sław­cu.


XCVI.

codzien­nie umie­ra ponad 1000 cho­rych
i jutro dru­gie tyle pój­dzie w dym
Ty jesteś Panie w gnie­wie swym nie­sko­ry
i powścią­gli­wy jest Twój gniew

Ty jesteś Panie nasza łódź odwiecz­na
co nas wyba­wi od mar­twe­go brze­gu
i na wodach mor­skich wzy­wasz nas na jesz­cze
więk­szą głę­bię wciąż bli­żej sie­bie

codzien­nie umie­ra ponad 1000 cho­rych
i jutro na dru­gie dwa tysią­ce spad­nie
Twój wszy­stek deszcz ognia a to
nie to samo co deszcz i ogień z osob­na


Wiersz miał być modli­twą. Pisa­łem go pod koniec płod­nych dla mnie lat 80-tych, zaczerp­nąw­szy z jakiejś gaze­ty pierw­sze dra­ma­tycz­ne zda­nie (codzien­nie umie­ra ponad 1000 cho­rych), rów­nie dra­ma­tycz­nych donie­sień o zacho­ro­wal­no­ści na AIDS było wte­dy peł­no. Z dru­giej modli­twy pozo­stał mi ten oto frag­ment, resz­tę trzy­mam w papie­rach, może się jesz­cze przy­dać. Pamię­tam, że modli­twę ukła­da­łem z myślą o publi­ka­cji w Tygo­dni­ku Powszech­nym, do dru­ku wszak­że nie doszło. Nie zdo­by­łem się na odwa­gę debiu­tan­ta, by nacho­dzić jed­ną lub dru­gą redak­cję, przede wszyst­kim zaś redak­cję „Tygo­dni­ka Powszech­ne­go”, lęka­jąc się odrzu­ce­nia. Skąd­inąd cał­kiem słusz­nie.


IX.

pia­sek to syp­kie ssą­ce usta śmier­ci
ustom tym nie wymkniesz się choć­byś z desz­czem spa­dał
choć­byś z desz­czem w głąb innych ust
obsu­wał się szczę­śli­wy że pia­sek nie ist­nie­je

powia­dam wszak­że pia­sek to usta
śmier­ci nie zacie­śnio­ne na deszcz i kamień
szczę­śli­wy kto uwie­rzy w pia­sek i usta
napeł­nił swe a potem jesz­cze raz zapra­gnął

pia­sek to syp­kie ssą­ce usta śmier­ci
któ­re wcią­ga­ją w drże­nie mar­twych
powia­dam wszak­że ani deszcz ani kamień
nie spo­czął­by w nas wąt­pią­cych w samot­ność


Polu­bi­łem ów wiersz, odkąd zaśpie­wa­ła go Ewa Cha­miec, do któ­rej mogę mieć jed­ną jedy­ną pre­ten­sję. Tę mia­no­wi­cie, iż zaśpie­wa­ła kil­ka­na­ście wier­szy z książ­ki debiu­tanc­kiej, za co jej ser­decz­nie dzię­ku­ję, lecz już nigdy nie oto­czy­ła podob­nym zain­te­re­so­wa­niem wier­szy póź­niej­szych, nad czym bar­dzo bia­dam. Bez jej inter­pre­ta­cji nie potra­fię prze­czy­tać wie­lu swo­ich kawał­ków z tomu Nenia i inne wier­sze. Nie wiem, skąd się to bie­rze, ale jest wła­śnie tak, że po dziś dzień nie czu­ję poszcze­gól­nych tek­stów, bo nie czu­ła ich Ewa Cha­miec.


LXXXII. Manifestacja

na dzie­dziń­cu uni­wer­sy­tec­kim
mok­ną niko­mu już nie­po­trzeb­ne ulot­ki
choć nie dalej jak godzi­nę temu
stu­den­ci wzno­si­li nie­przy­ja­zne okrzy­ki

albo­wiem pań­stwo jest nie­for­tun­ne i grze­szy
czymś na kształt posłu­chy mając tyle
kości przod­ków i wiąz­kę kości pro­fe­sor­skich
któ­rzy rów­nież wzno­si­li nie­przy­ja­zne okrzy­ki

kto wie czy nie naj­gło­śniej albo­wiem nasze pań­stwo
jest sprze­daj­ne mając tyle kości przod­ków
a przede wszyst­kim wiąz­kę owych pro­fe­sor­skich
któ­re codzien­nie zabie­ram z wykła­dów

i wyrzu­cam za sie­bie


Lubię też „Mani­fe­sta­cję”, mimo że tego wier­sza nie zaśpie­wa­ła Ewa Cha­miec, któ­rej już raz wytkną­łem zanie­dba­nia wzglę­dem moich póź­niej­szych ksią­żek, nie będę więc pre­ten­sji pona­wiał. Mani­fe­sta­cję napi­sa­łem jesie­nią 1988 roku, dobrze to pamię­tam, na dzie­dziń­cu Uni­wer­sy­te­tu Marii Curie-Skło­dow­skiej, mojej macie­rzy­stej uczel­ni, mia­ła miej­sce stu­denc­ka zady­ma, chcia­łem się zała­pać, wie­dzia­łem prze­cież, że pośród pro­te­stu­ją­cych będzie poeta Andrzej (patrz wiersz: moi przy­ja­cie­le Zby­chu i Andrzej), przy­je­cha­łem jed­nak gru­bo ponie­wcza­sie z pod­lu­bel­skie­go Jasz­czo­wa, padał deszcz. Było mokro, wietrz­nie i pusto. Nie ura­to­wa­łem od desz­czu i nie prze­cho­wa­łem ani jed­nej anty­rzą­do­wej ulot­ki, choć tak bar­dzo pra­gną­łem przy­słu­żyć się spra­wie.

O autorze

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki

Ur. w 1962 r. w Wólce Krowickiej koło Lubaczowa. Poeta. Laureat m.in. Nagrody Literackiej im. Barbary Sadowskiej (1995), Nagrody Niemiecko-Polskich Dni Literatury w Dreźnie (1998), Huberta Burdy (2007), dwukrotnie Nagrody Literackiej Gdynia (2006 i 2009), Nagrody Literackiej Nike (2009) oraz Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius” (2012), którą otrzymał ponownie w 2020 r. za całokształt twórczości. Członek kapituły Poznańskiej Nagrody Literackiej. Mieszka w Warszawie.

Powiązania