recenzje / ESEJE

Mały cień wielkiego czarnoksiężnika

Joanna Mueller

Esej Joanny Mueller o Tymoteuszu Karpowiczu.

gdy umie­ra­ją twór­cy ich pozy
idą do zie­mi ale sznur­ki od nich
jesz­cze dłu­go wysta­ją z lite­ry
obry­so­wu­ją­cej ril­ke­ań­skie usta śmier­ci
o kolo­rze dźwię­ku i fak­tu­rze bla­sku
Tymo­te­usz Kar­po­wicz, „guignol”

Pocią­ga­nie za sznur­ki pamię­ci gro­zi tym, że pozor­nie pozba­wio­ne zna­czeń zda­rze­nia nabio­rą ran­gi sym­bo­lu. Pocią­gam i przy­po­mi­nam sobie swo­ją cał­kiem nie­daw­ną (majo­we tar­gi książ­ki w War­sza­wie) roz­mo­wę z Euge­niu­szem Tka­czy­szy­nem-Dyc­kim, któ­ry opo­wie­dział mi o kary­god­nym prze­ocze­niu pew­ne­go lek­sy­ko­nu (auto­ra hasła i tytu­łu książ­ki na szczę­ście nie pozna­łam), gdzie w nagłów­ku hasła „Tymo­te­usz Kar­po­wicz” zna­lazł się zapis tre­ści nastę­pu­ją­cej: „1921-?”. Ten ude­rza­ją­cy znak zapy­ta­nia, suge­ru­ją­cy, że poeta wpraw­dzie na pew­no już umarł, tyl­ko nikt nie wie kie­dy, doma­gał się (rów­nie moc­no jak Dyc­ki żądał tego ode mnie) tek­sto­wej reak­cji, cze­goś w rodza­ju „Kwe­stio­na­riu­sza Kar­po­wi­czow­skie­go” Zbi­gnie­wa Mache­ja, gdzie każ­dy cichy pytaj­nik zysku­je moc gniew­ne­go wykrzyk­ni­ka. Dzi­siaj, gdy ta reak­cja nie ma już sen­su – Tymo­te­usz Kar­po­wicz zmarł w Chi­ca­go w śro­dę 29 czerw­ca 2005 roku – omył­ko­wy znak zapy­ta­nia wciąż rzu­ca się w oczy rażą­cym zawie­sze­niem. To zawie­sze­nie dawa­ło się szcze­gól­nie moc­no odczuć w spo­so­bie, w jaki wia­do­mość o śmier­ci poety zosta­ła przy­ję­ta (czy raczej – jak nie zosta­ła przy­ję­ta) w Pol­sce. Mil­cza­ły o niej ser­wi­sy infor­ma­cyj­ne i nie­mal wszyst­kie cza­so­pi­sma codzien­ne. Krót­ka not­ka uka­za­ła się na 15 stro­nie piąt­ko­wej „Gaze­ty Wybor­czej” i ani jed­nym wier­szem nie wybie­ga­ła poza sąsied­nią ram­kę, trak­tu­ją­cą o nagro­dzie dla Ada­ma Zaga­jew­skie­go… w posta­ci pra­wa do bez­płat­ne­go pię­cio­let­nie­go zamiesz­ka­nia w zam­ku Leuk lub oko­li­cy. Aż kor­ci, żeby – para­fra­zu­jąc poemat Mache­ja – zapy­tać: „ile lini­jek miał jego nekro­log i czy w ogó­le uka­zał się w Gaze­cie?” (przy­po­mi­nam, o czym i Wybor­cza nie zapo­mnia­ła się zająk­nąć, że tom Sło­je zadrzew­ne Kar­po­wi­cza był nomi­no­wa­ny w 2000 roku do Nagro­dy Nike tegoż pisma wła­śnie). Kie­dy przy­pad­ko­wo spo­tka­ny zna­jo­my zapy­tał mnie piąt­ko­wym ran­kiem, czy już wiem, że On umarł, potrak­to­wa­łam tę wia­do­mość jako kolej­ną run­dę Kar­po­wi­czow­skiej gry w nie­ist­nie­nie albo fatal­ną pomył­kę następ­ne­go żenu­ją­ce­go lek­sy­ko­nu. Wyszu­ki­war­ka, któ­rą dopa­dłam w pra­cy, zda­wa­ła się potwier­dzać, że to wszyst­ko tyl­ko cho­chlik albo żart: połą­czo­ne ze sobą sło­wa „Tymo­te­usz Kar­po­wicz” i „zmarł” nie docze­ka­ły się żad­ne­go traf­ne­go wybra­nia. Zaj­rza­łam zatem na stro­ny Biu­ra Lite­rac­kie­go (koja­rząc, że śro­do­wi­sko wro­cław­skie będzie złe wie­ści zna­ło naj­wcze­śniej) i owszem, zna­la­złam tam świe­ży link do Kar­po­wi­cza, ale był to po pro­stu jego tekst o meta­fo­rze otwar­tej u Kry­sty­ny Miło­będz­kiej. Ani sło­wa o śmier­ci, zatem żyje – ode­tchnę­łam z ulgą. Dla porząd­ku klik­nę­łam jesz­cze na stan­dar­do­we „wier­sze poety na stro­nie biu­ra”. Infor­ma­cja nie zdzi­wi­ła mnie wca­le: „nie zna­le­zio­no”. I dopie­ro kolej­ne wyszu­ka­nia przy­gnio­tły zawie­sze­nie pytaj­ni­ka odważ­ni­kiem daty. Wystar­czy­ło zaj­rzeć na nie­szu­fla­dę, gdzie infor­ma­cja o śmier­ci poja­wi­ła się już wie­czo­rem poprzed­nie­go dnia (nie mam w domu inter­ne­tu, więc nie mogłam się dowie­dzieć), a tak­że do wła­snej skrzyn­ki, w któ­rej każ­dy ze zna­jo­mych mi mni­chów lub postu­lan­tów Zako­nu Odwró­co­ne­go Świa­tła wpi­sy­wał sło­wo do zbio­ro­we­go nekro­lo­gu Mistrza. „śmierć pory­wa tyl­ko zaimek z wiecz­ne­go zda­nia” – mawiał Kar­po­wi­czow­ski Kier­ke­ga­ard II. Tak więc swój zaimek i ja w to zda­nie wpi­sa­łam.

***

Podob­no w tajem­ni­czym chi­ca­gow­skim warsz­ta­cie Kar­po­wi­cza znaj­du­je się (prócz sto­sów pudeł z fisz­ka­mi, na któ­rych poeta spi­sy­wał wszyst­kie uży­te w pisa­nej pol­sz­czyź­nie sło­wa) olbrzy­mi ręko­pis pisa­ne­go przed śmier­cią tomu pod tytu­łem Wiel­kie cie­nie małych czar­no­księż­ni­ków. Wier­ni czy­tel­ni­cy będą teraz nie­cier­pli­wie cze­kać, aż ta – nie­wąt­pli­wie czar­na – księ­ga ujrzy świa­tło dzien­ne, do tego cza­su jed­nak powin­ni roz­wią­zać samą prze­strzeń gry oświe­tle­nia i zacie­nie­nia, któ­rą dla lite­ra­tu­ry pol­skiej Kar­po­wicz otwo­rzył już pierw­szy­mi toma­mi – Żywy­mi wymia­ra­mi (1948), Gorz­ki­mi źró­dła­mi (1957) i Kamien­ną muzy­ką (1958) – i któ­rą domknął tomem Roz­wią­zy­wa­nie prze­strze­ni (pomiesz­czo­nym tak­że we frag­men­tach w Sło­jach zadrzew­nych). W tej pośmiert­nej chwi­li tytuł tajem­ni­cze­go ręko­pi­su sta­je się zna­kiem nie mniej sym­bo­licz­nym niż omyl­ny pytaj­nik. Mito­po­etyc­kie odwró­ce­nie doma­ga się odpo­wie­dzi: dla­cze­go mali czar­no­księż­ni­cy (domy­śl­cie się, o któ­rych poetów mi cho­dzi) rzu­ca­ją tak wiel­kie cie­nie, nato­miast ci naj­więk­si zosta­wia­ją po sobie ślad tak nikły i nie­śmia­ły? Być może roz­wią­za­nie kry­je się w prze­strze­ni płó­cien uko­cha­ne­go mala­rza Kar­po­wi­cza – Geo­r­ge­s’a de La Toura, a tak­że w wier­szach, któ­re temu zapo­mnia­ne­mu mala­rzo­wi poświę­cił poeta? W utwo­rze „non omnis moriar”, prze­dru­ko­wa­nym na okład­ce Sło­jów zadrzew­nych w dziw­nym prze­ple­ce­niu z wer­sa­mi bio­gra­fii, poeta wzy­wa XVII-wiecz­ne­go twór­cę:

kie­dy będę umie­rał chciał­bym
by de la tour nachy­lił się
nade mną ze swo­ją świe­cą
niech ona roz­ja­śni tę część mojej
twa­rzy któ­ra była praw­dzi­wa
lecz nikt nie mógł jej doj­rzeć
w ciem­no­ściach (…)

Nawet w domnie­ma­nej chwi­li ago­nii nie nale­ży tra­cić z oczu ziem­skiej gry świa­tło­cie­nia (pew­nie dla­te­go jed­no ze słyn­nych zdań ostat­nich brzmi: „Wię­cej świa­tła!”). Nawet wte­dy nie prze­sta­je boleć oskar­że­nie, że ciem­ność mowy twór­cy zasło­ni­ła, zakła­ma­ła jego praw­dzi­wą twarz (ile razy od wyda­nia ksią­żek Zna­ki rów­na­nia [1960], W imię zna­cze­nia [1962] i Trud­ny las [1964] ten zarzut musiał sły­szeć autor, sko­ro pobrzmie­wa on jak refren tak­że w przed­śmiert­nym sło­wie?). Nawet ostat­nie odwró­ce­nie się umie­ra­ją­ce­go do ścia­ny jest pod­świa­do­mym powtó­rze­niem ruchu, z jakim po publi­ka­cji Odwró­co­ne­go świa­tła (1972) zare­ago­wa­ła na pisa­nie Kar­po­wi­cza dotąd przy­chyl­na mu i licz­na publicz­ność. Wier­ni wyznaw­cy wie­dzie­li od razu, że nie­ubła­ga­na jak wia­tyk świe­ca de La Toura zosta­ła zapa­lo­na już wte­dy, gdy autor ośle­pia­ją­co mrocz­ne­go dzie­ła teo­re­tycz­ne­go Poezja nie­moż­li­wa. Mode­le Leśmia­now­skiej wyobraź­ni (1973) ośmie­lił się jed­no­znacz­nie stwier­dzić: pięk­no zawsze musi być bole­sne i here­tyc­kie, sztu­ka – uto­pij­na i nie­moż­li­wa, a język poetyc­ki – pora­ża­ją­co okrut­ny i obcy. Te rady­kal­ne, „bogo­bój­cze” stwier­dze­nia, potwier­dzo­ne coraz bar­dziej her­me­tycz­ny­mi wier­sza­mi i mani­fe­sta­mi w rodza­ju ese­ju „Sztu­ka nie­moż­li­wa” („Odra” 1976 nr 12), zbie­gły się w cza­sie z wyjaz­dem Kar­po­wi­cza za gra­ni­cę, jak się oka­za­ło – na sta­łe. Kra­jo­wa publicz­ność, pamię­ta­ją­ca mało lub wła­śnie zbyt pamię­tli­wa (bo jak­że moż­na zapo­mnieć sło­wa poety w rodza­ju: „Zbyt czę­sto odbior­cy oskar­ża­ją sztu­kę o nie­ja­sność, zapo­mi­na­jąc przed­tem otwo­rzyć sie­bie na świa­tło”), z ulgą przy­ję­ła wyco­fa­nie się czar­no­księż­ni­ka w jego pry­wat­ny mrok. A czar­no­księż­nik? Już wte­dy dosta­tecz­nie dobrze poznał się na wła­snym umie­ra­niu, by wpi­sać wątek dal­sze­go cią­gu bio­gra­fii w osno­wę fina­łu „non omnis moriar”:

(…) i niech szep­nie
nie zgi­na­jąc wbrew ein­ste­ino­wi
pro­mie­nia poka­zu­ją­ce­go mi dro­gę
ku pierw­sze­mu z krzy­ży:
„ciem­no­ści kry­ją zie­mię
i lud we śnie leży na boku
któ­ry musisz mu zosta­wić
w ten spo­sób cały
nie umrzesz tyl­ko na wskroś zgi­niesz

***

Teraz, gdy umarł, pozo­sta­je nam pisa­niem o Nim zapa­lać kolej­ne świe­ce – prze­czy­ta­łam w mailu od jed­ne­go ze zna­jo­mych wyznaw­ców Mistrza Mowy Pol­skiej. Z dru­gim posprze­cza­łam się o to, czy kie­dyś w histo­rii pol­skiej poezji wyrów­na­ją się hie­rar­chie i cie­nie ostat­nich czar­no­księż­ni­ków sta­ną się pierw­szy­mi. Trze­ci kazał mi mówić o poecie pro­ściej (bo do codzien­nej gaze­ty), a ja zro­zu­mia­łam, że pro­ściej mówić o tej sztu­ce nie­moż­li­wej po pro­stu nie potra­fię. Inny jesz­cze bli­ski czy­tel­nik zapy­tał o war­tość przy­wie­ra­ją­cych do Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza ety­kie­tek: „lin­gwi­sta”, „ostat­ni moder­ni­sta”, „autor eks­pe­ry­men­tal­ny”, „filo­zof języ­ka”, „nie­zro­zu­mia­ły i her­me­tycz­ny”, „ciem­ny poeta”. Każ­da z tych żałob­nych roz­mów zary­so­wa­ła przede mną gra­ni­cę wyzna­czo­ną datą 29 czerw­ca 2005 roku, jed­nak linia ta, z pozo­ru wyra­zi­sta, jak wszyst­kie Kar­po­wi­czow­skie gra­ni­ce zosta­ła ska­żo­na roz­my­ciem. Sym­bo­licz­na śro­do­wa data zaślu­bi­ła ze sobą bowiem śmierć Ojca i naro­dzi­ny Dziec­ka, a język, dopro­wa­dzo­ny do kre­su, zstą­pił w wyma­rzo­ną przez poetę prze­strzeń pre­na­tal­no­ści, w ada­mo­we prze­dze­ro mowy. „Nic, co skoń­czo­ne, goto­we, nie poru­szy­ło mnie. – zwie­rzał się Kar­po­wicz Wan­dzie Sor­gen­te. – Poru­sza­ły mnie nato­miast zawsze wszel­kie­go rodza­ju naro­dzi­ny. (…) Może dla­te­go nie mogłem uwol­nić się od moty­wu koły­ski”. Według odwró­co­nej logi­ki poety trum­na sta­je się oto koły­ską, a bio­gra­fia – erą. W pozba­wio­nym zna­czeń zna­ku zawie­ra się sym­bol:

w ostat­nim wywia­dzie na zie­mi podał rok uro­dze­nia: tysiąc
dzie­więć­set dwa­dzie­ścia jeden

ale w niebie/piekle/czyśćcu to wszyst­ko zmie­nił i do księ­gi
wie­czy­stej wpi­sał: zero zero zero zero: nagle lek­ko sta­ło się
bez liczb


Tekst opu­bli­ko­wa­ny na łamach „Lam­py” (7–8/2005). Dzię­ku­je­my za udo­stęp­nie­nie mate­ria­łu.

O autorze

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Powiązania