– To wypalmy i chodźmy do roboty.
A potem nastąpiły dwie niespodzianki. Po pierwsze, okazało się, że jeden z dziennikarzy nie doleciał do Londynu i podarowano mi jego czas. Po drugie, Cave, który miał być demonem nienawidzącym dziennikarzy, okazał się mitem. Przede mną stał sympatyczny facet, któremu zależy na nowej powieści. Siedzieliśmy w wielkiej hotelowej bibliotece, dyskutując o manifeście Valerie Solanas (S.C.U.M. Manifesto), który był jedną z najważniejszych inspiracji Cave’a, kiedy nagle zapytał on prosto z mostu:
– Powiedz, ale szczerze, jak czyta się po polsku ostatnią część Bunny’ego…?
Tu należy wam się pewne wyjaśnienie. W ostatniej części powieści mamy motyw wizyjny. W zasadzie cała jest zapisem dziwnych wizji bohatera.
I tu pojawia się problem. Przez chwilę milczę, Cave przygląda mi się uważnie, a po chwili rzuca:
– Czyli w tłumaczeniu to nie brzmi. Wszystko miało swój rytm, ale tłumaczenia… One, stary, zabijają. Zabijają rytm.
Miał rację. I nie chodzi o to, że tłumaczenie Bunny’ego… było złe. Nie było. Po prostu obłęd tekstu Cave’a wyparował. Zastąpiły go polskie słowa, które oddawały treść, ale nie oddawały specyfiki. Wielu tłumaczy doskonale zrozumie, o czym mowa. Czytelników także. Różnice językowe bardzo często są nie do przeskoczenia. Zwłaszcza gdy staje się przed wyborem – być wiernym słowom autora czy jego myślom i koncepcjom.
Kiedy kilka dni temu zadzwonił do mnie Filip Łobodziński z prośbą o napisanie kilka zdań o Cave’ie, jego tekstach i tłumaczeniach Filipa, ta scenka wróciła do mnie niczym bumerang. Wtedy, w hotelowej bibliotece, o tym nie pomyślałem, ale dziś, kiedy znam tłumaczenia Filipa i jego podejście do tekstu – tak, on byłby idealnym tłumaczem Śmierci Bunny’ego Munro. Idealnym, bo tam trzeba dokładnie takiego podejścia do tekstu, jakie ma Filip. Wierność idei, koncepcji autora, ale nie koniecznie słowom. Ale o tym później.
Nigdy chyba do tej pory nie przydarzyło mi się coś takiego. Sytuacja, w której poznałem obu autorów książki, o której piszę.
Z Filipem też wiąże się pewna anegdota. Równo dwadzieścia lat temu przekroczyłem próg warszawskiej redakcji „Przekroju”. My, niedobitki krakowskiej redakcji, próbowaliśmy się znaleźć w warszawskiej rzeczywistości. Ze słabym skutkiem – nie oszukujmy się. Pośród wielu obcych mi twarzy pojawiła się też taka, którą kojarzyłem. Twarz Filipa. Pamiętam, że Paweł Dunin-Wąsowicz zabrał mnie na stronę i powiedział: „Tylko nie mów mu nic o Dudusiu, nienawidzi tego”. Może i dobrze zrobił, bo faktycznie Łobodziński kojarzył mi się z Dudusiem. I pewnie, jako że miałem dwadzieścia trzy-cztery lata, wypaliłbym coś w stylu: „Znam cię z serialu”. Ale nie wypaliłem. Za to w podczas rozdzielania tematów rzuciłem: „Hej, ale wychodzi nowa płyta Elvisa Costello (When I Was Cruel)”. „No to coś napisze o nim Filip”. Cios w twarz. Ej, to ten koleżka z seriali ma się lepiej znać na Costello niż ja? Znał się. A ja byłem ignorantem i gówniarzem. Oczywiście w ramach wściekłości zacząłem szukać informacji o tym Łobodzińskim i nagle spłynęła na mnie świadomość, której z jakiś powodów nie miałem. Raz, że Filip się zna dużo lepiej. Dwa, że poza graniem w młodzieżowych serialach jako dziecko, zrobił rzeczy, o których ja wtedy mogłem śnić. Aaa, no a na końcu odkryłem, że Filip nie tylko jest świetnym dziennikarzem, ale przede wszystkim – tłumaczem. A Klub Dumas Péreza-Revertego, którym się zachwycałem (ale nie zachwycałem się jego ekranizacją) to jego tłumaczenie.
Nigdy tego Filipowi nie mówiłem, ale wtedy, mając te dwadzieścia parę lat, wyleczył mnie z ignorancji. Nie trzeba znać każdego i wiedzieć o wszystkich wszystkiego – ale warto, zanim otworzy się usta i kogoś skrytykuje, wiedzieć coś o tym kimś. Niby oczywiste, ale nie dla wszystkich.
Od tamtej pory, mam wrażenie, jesteśmy z Filipem dobrymi kolegami. Kolegami. Pracowaliśmy w „Newsweeku”, wspieramy się, jak możemy, w trudach twórczych (ja proszę go o konsultacje tłumaczeniowe albo tłumaczenia jakiś piosenek, on zaś czasami prosi mnie o grzebanie w biblioteczce w poszukiwaniu cytatów z książek, o których wie, że je mam).
Pierwszy raz jednak znajduję się w sytuacji, kiedy mam napisać o książce kolegi, który wybrał piosenki i wiersze mojego ukochanego (pamiętacie? „psychofan”) muzyka, sam je przetłumaczył… Rzecz nazywa się Rewolta w niebie, i nie trzeba być geniuszem, żeby domyślić się, że autorski wybór Łobodzińskiego będzie zupełnie inny niż byłby mój. Że pojawią się wątpliwości…
A potem zacząłem czytać.
A potem wszystkie obawy zniknęły.
Jasne jest, że Nick Cave Filipa Łobodzińskiego to zupełnie inny Nick Cave niż mój, niż Twój, fanie Cave’a, który czytasz te słowa. Inny. Każdy z nas ma swoje ulubione piosenki. Każdy z nas ma swoje ulubione teksty. Możemy okopać się w swoich wizjach, swoich emocjonalnych potrzebach i wypowiedzieć Łobodzińskiemu wojnę. Albo… Możemy wywiesić białą flagę i zrobić krok ponad swoje upodobania.
W Rewolcie w niebie Łobodziński stanął przed niezwykle karkołomnym wyzwaniem. Musiał wybrać trzydzieści trzy utwory. Ułożyć je tak, aby nie tylko pokazywały jego upodobania, ale przede wszystkim – pokazywały Cave’a. Jego drogę. Jego percepcję. Wrażliwość. Przemiany. Bo każdy artysta się zmienia. Ale i każdy ma to coś, swój, nazwijmy to, korzeń. Albo lepiej – źródło. Źródło, z którego wypływa rzeka. To, jak ułoży się jej bieg, zależy od wielu, bardzo wielu czynników. Czasami płynie jednostajnie, w tym samym rytmie, aż w końcu wpływa do morza i kończy swój bieg. Czasami (i tak jest w przypadku Cave’a) wybiera drogę pełną zakrętów, zawijasów, zmieniając nie raz i nie dwa swoje koryta.
Rewolta w niebie to próba stworzenia mapy tej rzeki. Opisania jej meandrów, ale bez wdawania się w detale. Filip wybiera po jednej piosence z albumu. Od The Boys Next Door, przez The Birthday Party, Bad Seeds, Grindermana, po solowe nagrania do filmów.
Początek jest prosty i pełen wściekłości. Cave, który wyrastał z punkowej sceny, w swoich pierwszych tekstach głównie krzyczy. W przeciwieństwie jednak do starszych kolegów z brytyjskich punkowych zespołów, jego nie interesowało społeczeństwo, nie interesowała go polityka ani anarchia. Centrum świata Nicka Cave’a był on sam, a wybrane przez Filipa teksty („Klinika”, „Przedmiot kpin” czy „Hamlet Pach, Pach, Pach”) to zapis myśli wściekłego dzieciaka. Na siebie, na to, że nie pasuje do świata, na to, że otaczają go kretyni.
Krąży wiele legend o tym, jak zachowywał się Nick Cave na początku kariery. Nienawidził dziennikarzy (jest kilka anegdot o tym, jak bił dziennikarzy podczas wywiadów), kochał heroinę (podobno to w ogóle cud, że żyje), a jego siłą napędową była wściekłość. I to w tych tekstach widać. To się czuje.
Do tego czuć coś jeszcze. Coś, co dwie dekady później zniknie.
Nick Cave był żywym chaosem.
Mógł zmieniać zespoły. Mógł tworzyć arcydzieła (jakim bezsprzecznie jest album A Firstborn is Dead), ale wszystkim rządził chaos. Czego najlepszym dowodem było odwołanie przez Cave’a jednej z tras koncertowych. Mieszkał wtedy w Berlinie. Mieli jechać bodaj do Londynu. Na lotnisku okazało się, że Cave nie ma paszportu. Najpierw zrobił wielką awanturę o to, że został okradziony, potem interweniował konsul Australii, a na koniec okazało się, że Nick zostawił paszport pod poduszką w pokoju, bo bał się, że inaczej go zgubi.
Oczywiście nie znaczy to, że rzeka płynęła cały czas tak samo. Łobodziński z początkowych lat Cave’a z zespołem Bad Seeds wybrał utwory, które kapitalnie pokazują, jak muzyk powoli zaczynał panować nad swoją nienawiścią i wściekłością. Przed powstaniem Bad Seeds Cave na przykład ciskał kamieniami w Boga. Zresztą tytuł tego zbioru to Rewolta w niebie, od piosenki „Mutiny in Heaven”. W niej Nick staje twarzą w twarz z Bytem/Bogiem i, jak przystało na buntownika, grozi mu pięściami.
Pięć lat później patrzy na Boga z drżeniem, przerażony ogromem jego mrocznej i posępnej mocy. Myślę o „Tupelo”. Ten utwór to jeden z kluczy do twórczości Cave’a gdzieś do roku 2005. Mamy tu nie tylko tekstowe pochylanie się nad Bogiem, ale i muzyczny hołd dla bluesa.
Punkowiec i blues? A czemu nie. Cave nigdy fascynacji tą muzyką nie ukrywał i nawet gdy filtrował swojego bluesa przez postpunkowy jazgot, to zawsze była w tym dusza. Poza tym, przecież siłowanie się, czy to wściekłe, czy to uległe z Bogiem, to też blues.
Tu na chwilę bym się zatrzymał. Filip bowiem dorzucił jeszcze z pierwszej płyty Bad Seeds utwór tytułowy – tu przetłumaczony jako „Z tą do wieczności” („From Her to Eternity”).
Wspominałem punk rocka, wspominałem bluesa, wściekłość, nienawiść. Ale pominąłem jedną rzecz. Rzecz, którą Cave wprowadził do swojej twórczości jakby mimochodem i bocznymi drzwiami. Czułość.
Jasne, że „Z tą do wieczności” to pieśń o chorobliwym podglądaczu. Ale to też pieśń niezwykle czuła. Pokazująca jeszcze jedno oblicze Cave’a, czy raczej jego muzyczną fascynację – liryczne pieśni Leonarda Cohena. Debiutancki album Bad Seeds otwierał zresztą genialny cover Cohena „Avalanche”. „Z tą do wieczności” to także pieśń cohenowa, wyrastająca bezpośrednio z fascynacji Cave’a utworem „Paper-thin Hotel”. Tam podmiot liryczny siedział w pokoju hotelowym, którego ściany były cienkie jak papier, i katował się, słuchając odgłosów seksu, jaki uprawia jego ukochana. U Cave’a podglądacz, czy bardziej podsłuchiwacz jak u Leonarda, wije się z bólu, gdy słyszy, jak dziewczyna chodzi boso po mieszkaniu, a klepki skrzypią…
Cohen, Bóg, blues, wściekłość. Takim korytem płynie rzeka w głowie i sercu Cave’a. Taką pokazuje ją Filip. Nie mógł wybrać lepszego numeru z płyty Your Funeral… My Trial niż „Kuglarz”. „Boży tron”, czyli kontrowersyjne tłumaczenie „Mercy Seat” (dlaczego kontrowersyjne, za chwilę). Aż po „Bar O’Malleya”. Dlaczego? Bo wydanie Murder Ballads zamyka pewien etap w twórczości Cave’a. Podobnie jak i w życiu.
Był rok 1996. Cave przetrwał prawie trzy dekady uzależnienia od heroiny i w końcu stanął na nogi. Kończy się jego burzliwy związek z Viviane Carneiro (burzliwy bardziej dla niej), a Nick niebawem pozna miłość życia – obecną żonę, Susie Bick.
Demony idą spać. Wściekłość ustępuje melancholii. Bunt – ciekawości i zadawaniu pytań.
W tym okresie twórczości Cave’a pojawiają się tzw. caveosceptycy, którzy wątpią w prawdziwość mroku, wściekłości i buntu muzyka. Muzyka, który, dodajmy, jest po czterdziestce i ma łatkę człowieka, który przeżył najwięcej zapaści z wszystkich muzyków rockowych (tak, więcej niż Keith Richards). Nick dojrzewa. Łobodziński celnie wybiera utwory to pokazujące. Delikatne, miłosne „Czarne włosy”, fenomenalne, znów dyskutujące z Bogiem „Śnieg gruby na piętnaście stóp”. Z tym ostatnim wiąże się zresztą ciekawa obserwacja. Piosenka pochodzi z albumu No More Shall We Part. Albumu, o którym powiedzieć, że był genialny, to nie powiedzieć nic. Ale… też i „albumu zdrady”. Albumu, na którym zmiana koryta rzeki wywołała u ortodoksyjnych fanów drgawki. A poszło o rzecz banalną. Naukę śpiewu.
Tak, Nick Cave zapisał się na lekcje śpiewu. Jego głos brzmi czysto. Dźwięcznie. Nie drży. Nie ma śladu po punkowym bałaganie. A co ważniejsze – znika chaos.
Cave gra i śpiewa mniej więcej o tym samym. Zmienia się jego podejście. Roztargnienie (w Polsce nazwalibyśmy to „jakośtobędzizm”) ustępuje miejsca skupieniu. Podczas trasy promującej Tender Prey nawalony jak stodoła Cave spadał ze scen. Podczas tras promujących No More… czy Nocturamę Cave szalał na scenie, ale i niesamowicie panował nad wszystkim dookoła.
Kontynuuje romans z muzyką filmową. Pisze scenariusze. Koryto rozchodzi się na wiele minikorytek. I Łobodziński to pokazuje. Pokazuje też, jak zmieniają się teksty Cave’a. Powoli kończy się etap gawędziarstwa. Etap snucia. Pojawia się coraz więcej żonglerki słowami. Odejście od konkretu w stronę abstrakcji. To wciąż są genialne, pełne uczuć i emocji teksty, ale troszkę inne. Piękne widać to w wybranej ze ścieżki dźwiękowej do filmu Propozycja dylogii „Jeździec”.
Na boku Cave szaleje z punkowo-psychodeliczno-bluesowym Grindermanem, ale i tam, mimo zadziornej estetyki, teksty zmierzają w stronę punktowej wizyjnej abstrakcji.
I tu zataczamy koło. Pamiętacie, w moim lekko megalomańskim wstępie pisałem o wywiadzie i pytaniu Cave’a o tłumaczenie. Z tego okresu pochodzi też powieść Śmierć Bunny’ego Munro. Ta feralna część wizyjna ma wiele wspólnego tak z testami Grindermana („Bez cipki mam dół”), jak pieśnią „Skarbie, ja płonę”. I tu wielki ukłon dla Filipa. To jest ten język. To jest ten nerw. Jak oddać słowotok Cave’a, jego ciąg skojarzeń, dziwnych metafor? Popatrzcie, jak zrobił to Łobodziński. Cave byłby dumny.
Filip też może. Czuje Cave’a. Potrafi wejść w każde koryto jego myśli i nadać mu kształt po polsku.
I nawet – tu wracam do kontrowersyjnego „Bożego tronu” – gdy nie zgadzamy się z ideą Łobodzińskiego, trudno nie przyznać mu racji. Bóg jest miłosierdziem. Dzięki tej zmianie tekst brzmi jeszcze bardziej złowieszczo. A za prosty myk, żeby tłumaczenie „E.V.I.L/G.O.O.D.” zapisać po hiszpańsku jako „O.D.I.O./A.M.O.R.”, należy się Łobodzińskiemu medal. Choć jako tłumacz trochę już ich ma.
A wracając do Cave’a. W 2015 roku jego świat i mała stabilizacja, jaką zbudował na przestrzeni lat 1996–2015, nagle się rozpada. Czternastego lipca z klifu pod domem spada syn Nicka, Arthur. Miał piętnaście lat. Testował, jak działa LSD. Zmarł.
Cave pęka. Rozpada się.
Śmierć dziecka traktuje jako karę za własne grzechy (lata uzależnień).
A potem rzuca się w wir pracy.
Piosenki, które wtedy powstają, są jeszcze bardziej zdyscyplinowane. Jeszcze bardziej abstrakcyjne i jeszcze bardziej czułe.
Nie ma innej osoby w Polsce, która mogłaby je przetłumaczyć. Tylko Łobodziński, bo tylko on może wiarygodnie wejść w skórę ojca, który stracił dziecko. Tylko on może oddać ten ból, bo on go zna. I to w ostatnich tekstach w Rewolcie w niebie się czuje. Jest niemal namacalne.
Bałem się Rewolty w niebie. Zgodziłem się pisać o niej trochę z kurtuazji, a trochę z sympatii. Kiedy skończyłem czytać ten tomik i zacząłem o nim pisać, wiedziałem, że nie będzie w tym, co napiszę, ani słowa kurtuazji. Dużo sympatii, bo obu panów niezwykle cenię. Ale przede wszystkim: będą te zdania. Rewoltą w niebie Łobodziński dokonał czegoś niezwykłego – stworzył mapę podróży przez światy Nicka Cave’a. Pokazał, jak z niepozornego źródełka, które wypluwa z siebie wściekle wodę, powstała niezwykle piękna, ogromna rzeka. Ma swoje zakręty, kilka razy zmienia bieg, ale podróż nią to podróż do niezwykłego, mrocznego, rozdzierającego serca, ale i pięknego świata. Każdy, kto będzie zaczynał swoją przygodę z rzeką zwaną „Nick Cave”, dzięki pracy Filipa nie utonie i się nie zagubi. Będzie szedł wzdłuż brzegów, podziwiając niezwykle widoki.
I tego Wam zazdroszczę. Tej pierwszej, dziewiczej przechadzki.