recenzje / ESEJE

Maria przez Martę odzyskana

Joanna Mueller

Recenzja Joanna Mueller z książki Seans na dnie morza Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej w wyborze Marty Podgórnik.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Do Sean­su na dnie morza – wybo­ru wier­szy Marii Paw­li­kow­skiej-Jasno­rzew­skiej doko­na­ne­go przez Mar­tę Pod­gór­nik – zosta­łam zapro­szo­na na eta­pie ostat­nich prac edy­tor­skich. Mia­łam dla spo­ko­ju przej­rzeć jesz­cze raz wier­sze, wyśle­dzić ewen­tu­al­ne lite­rów­ki, spraw­dzić, czy żad­na ze strof – „por­ce­la­no­wych figu­ry­nek z eta­żer­ki” – nie wyszczer­bi­ła się w wir­tu­al­nym trans­fe­rze przez wie­ki. Wypo­ży­czy­łam sobie zatem jed­no ze star­szych wydań wier­szy poet­ki, żeby mieć z czym porów­ny­wać utwo­ry zebra­ne w tomik pod szyl­dem „44. Poezja pol­ska od nowa”. Jakoś nie zwró­ci­łam uwa­gi, że wca­le nie muszę nicze­go wypo­ży­czać, bo Paw­li­kow­ska, „opraw­na we wstąż­ki”, stoi cier­pli­wie na rega­le z poezją, w jakimś minia­tu­ro­wym, kie­szon­ko­wym wyda­niu z żenu­ją­co krwi­stą różą na okład­ce, zaku­rzo­na, zapo­mnia­na i nie­czy­ta­na chy­ba od cza­sów liceum.

Otwo­rzy­łam egzem­plarz Czy­tel­ni­ka z lat osiem­dzie­sią­tych, otwo­rzy­łam pdf z wybo­rem doko­na­nym przez Mar­tę Pod­gór­nik – a potem pozo­sta­ło mi tyl­ko coraz sze­rzej otwie­rać oczy ze zdu­mie­nia. „To – to – TO jest ta Paw­li­kow­ska-Jasno­rzew­ska, któ­rej ckli­we czte­ro­wer­sy zdo­bi­ły moje pen­sjo­nar­skie pamięt­nicz­ki?!!!” „To – to – TO jest ta poet­ka, któ­rej fioł­ko­we stro­fy wdy­cha­łam do omdle­nia w cza­sie pierw­szych miło­snych zako­chań?!!!” „To – to – TO jej utwo­ra­mi kato­wa­łam co roku w poło­wie lute­go moich Bogu ducha win­nych walen­tyn­ko­wych wybran­ków??!!”

Im mniej „fioł­ko­wa” i „omdle­wa­ją­co słod­ka” sta­wa­ła się dla mnie – w trak­cie tej lek­tu­ry po latach – Maria Paw­li­kow­ska-Jasno­rzew­ska, tym bar­dziej pąso­wia­łam ja sama: tro­chę ze stra­chu przed wid­mem sie­bie sprzed lat, ale bar­dziej ze wsty­du, że podob­nie jak lek­ko i bez­re­flek­syj­nie ją kie­dyś czy­ta­łam, tak samo łatwo porzu­ci­łam – gdzieś pod koniec liceum – poet­kę mojej egzal­to­wa­nej mło­do­ści, zanim dowie­dzia­łam się, jaką napraw­dę była poet­ką.

A była – jak poka­zu­je świet­ny wybór Mar­ty Pod­gór­nik – poet­ką dystan­su i dyso­nan­su, wca­le nie ckli­wą „Dzi­dzi Colom­bi­ną w różo­wym domi­nie”, lecz gorz­ką, nad­świa­do­mą, peł­ną roz­cza­ro­wa­nia świa­tem karia­ty­dą, któ­ra wie, że jej sło­wa muszą unieść zbyt wie­le, by powie­rzać ich sen­sy pro­stym rymom, „mistrzow­sko-dzie­cin­nym aso­nan­som”. Jeże­li nawet Paw­li­kow­ska-Jasno­rzew­ska była poetyc­ką kolo­ryst­ką, to wca­le nie wybie­ra­ła z pale­ty samych magicz­nych różów i paste­lo­wych fio­le­tów. Prze­ciw­nie, wier­sze takie jak „Sen opacz­ny” czy „Kró­lo­wa Mro­zu” poka­zu­ją, jak sro­ga wal­ka roz­gry­wa się mię­dzy czer­nią i bie­lą świa­ta – a tak­że mię­dzy czer­nią i bie­lą zapi­sy­wa­ne­go papie­ru.

Mar­ta Pod­gór­nik cytu­je w posło­wiu listę zarzu­tów, jakie kie­ro­wa­li pod adre­sem Paw­li­kow­skiej-Jasno­rzew­skiej zło­śli­wi kry­ty­cy. Sam zaś skom­po­no­wa­ny przez redak­tor­kę tomik, gdzie – jak wyja­śnia – ani tek­stów sztan­da­ro­wych dla poet­ki nie znaj­dziesz, ani też para­dok­sal­nych, był­by świet­nym anti­do­tum na tru­ją­cy jad „nie­do­in­ter­pre­ta­cji”, któ­ry przez lata ska­py­wał z piór zoili pro­sto w chłon­ne kar­ty histo­rii lite­ra­tu­ry.

I tak na przy­kład ten z mało­dusz­nych kry­ty­ków, któ­ry napi­sał, że utwo­ry Paw­li­kow­skiej-Jasno­rzew­skiej to „cac­ka bły­sko­tli­we, świe­ci­deł­ka z Boże­go drzew­ka”, powi­nien uważ­niej doczy­tać cho­ciaż­by „Ślub”, gdzie uro­czy­sta cere­mo­nia zosta­je iro­nicz­nie ude­ko­ro­wa­na grom­ni­ca­mi i żałob­ny­mi wień­ca­mi, a zamiast nie­win­nych pacho­ląt nio­są­cych nie­ska­la­ny tren pan­ny mło­dej poja­wia­ją się „skrzy­dla­te embrio­ny, czer­wo­ne dzie­ciąt­ka” i „odpę­dza­ją z gnie­wem raka, nowotwora,/ któ­ry tu zajął miej­sce jesz­cze wczo­raj z wie­czo­ra” (maka­brycz­ny i bez­li­to­sny chi­chot tego wier­sza zosta­je spo­tę­go­wa­ny przez fakt, że sama poet­ka umar­ła w 1945 roku wła­śnie na raka).

Takich tur­pi­stycz­nych zwich­nięć jest w twór­czo­ści Paw­li­kow­skiej zaska­ku­ją­co dużo. Dla­te­go zoila, według któ­re­go wier­sze poet­ki nada­ją się jedy­nie „do zawi­ja­nia kar­mel­ków”, chęt­nie poczę­sto­wa­ła­bym gorz­ką tru­ci­zną ukry­tą tuż pod gład­ką sło­dy­czą owych lirycz­nych cukier­ków. Z kolei ten nie­li­to­ści­wy pismak, któ­ry napi­sał, że poet­ka two­rzy wier­sze „z wyra­zów skła­da­nych doryw­czo i czę­sto zupeł­nie do sie­bie nie pasu­ją­cych”, a robi to byle jak, bez żad­ne­go wysił­ku czy opra­co­wa­nia, powi­nien dla wła­sne­go pomy­ślun­ku zatań­czyć do ryt­mu nie­po­wstrzy­ma­nych, rygo­ry­stycz­nie cię­tych i przy­bi­ja­ją­cych syla­bo­to­ni­ków zgro­ma­dzo­nych w naj­bar­dziej awan­gar­do­wym tomie poet­ki – Dan­sin­gu.

To zapew­ne Dan­sing z 1927 roku, gdzie nie­ubła­gal­ność obłęd­ne­go ryt­mu łączy się z asce­tycz­ną – a przez to tym bar­dziej w tam­tym okre­sie wyzy­wa­ją­cą – wizu­al­no­ścią (kon­se­kwent­ny brak inter­punk­cji i wiel­kich liter, zna­czą­ce roz­strze­le­nia dru­ku), musiał spodo­bać się awan­gar­dzi­stom – Peipe­ro­wi i Przy­bo­sio­wi – sko­ro doce­ni­li Paw­li­kow­ską-Jasno­rzew­ską jako jedy­ną z pla­ne­to­id krą­żą­cych w orbi­cie Ska­man­dra.

Autor­ka, zapa­mię­ta­na przez więk­szość odbior­ców jako zwiew­na i lek­ka „zalot­ni­ca nie­bie­ska”, była tak napraw­dę – jak poka­zu­je auto­te­ma­tycz­ny wiersz „Rymy” – poet­ką warsz­ta­to­we­go tru­du i for­mal­nej nad­świa­do­mo­ści. Jak­że więc myli­li się recen­zen­ci, któ­rzy okre­śli­li jej spo­sób pisa­nia jako „prze­sie­wa­nie zło­te­go pia­sku” oraz „dyle­tanc­kie haf­ciar­stwo rymów”! Czyż­by nie zauwa­ży­li syne­ste­zyj­ne­go kon­cep­tu­ali­zmu „Snu opacz­ne­go” lub tek­stu „[Bogac­two świa­ta jest wiel­kie]”, mister­nej dia­lo­go­wo­ści roz­gry­wa­ją­cej się na sce­nie nie­mal każ­de­go z wier­szy, cel­nej femi­ni­stycz­nej iro­nii prze­kłu­wa­ją­cej balon męskie­go pato­su i ego­ty­zmu w wier­szach „Szma­rag­dy” (o Lwie Toł­sto­ju i jego żonie Zofii) albo „Do cho­re­go”, wresz­cie egzal­to­wa­nej kobie­cej uzur­pa­cji gniew­nie ukró­co­nej reto­rycz­ną wyli­czan­ką w utwo­rze „Stwór­ca”?

Głę­bo­ka, pozba­wio­na uprze­dzeń lek­tu­ra Sean­su na dnie morza poka­zu­je czy­tel­ni­ko­wi, jak nie­spra­wie­dli­we jest spy­cha­nie Marii Paw­li­kow­skiej-Jasno­rzew­skiej do pozio­mu „poet­ki z toa­let­ki” („pisze wier­sze do krę­ce­nia papi­lo­tów przy ran­nej toa­le­cie” – stwier­dził któ­ryś roz­hi­ste­ry­zo­wa­ny mędrzec). Oka­zu­je się, że owa pozor­nie indy­fe­rent­na spo­łecz­nie „budu­aro­wa hury­ska” była tak napraw­dę nie­zwy­kle wraż­li­wa na ota­cza­ją­cą ją rze­czy­wi­stość. W swo­ich wier­szach poru­sza­ła, nie­kie­dy bar­dzo wprost (choć wciąż poetyc­ko, bez brzyd­kiej cysty publi­cy­sty­ki), drę­czą­ce ją kwe­stie spo­łecz­ne. W wybo­rze skom­po­no­wa­nym przez Mar­tę Pod­gór­nik szcze­gól­nie ostro widać to w „Topie­li­cach”, czy­li roz­pacz­li­wym dia­lo­gu toną­cej kot­ki i kobie­ty. Oka­zu­je się, że obie zosta­ły wtrą­co­ne w odmę­ty przez dzie­ci – zwie­rzę przez okrut­nych urwi­sów bawią­cych się z zabi­ja­nie, kobie­ta zaś przez zagnież­dżo­ny w jej brzu­chu płód, któ­re­go nie chcia­ła uro­dzić. (Jesz­cze ostrzej­szym gło­sem doty­czą­cym abor­cji jest „Pra­wo nie­uro­dzo­nych”, któ­ry jed­nak nie zna­lazł się w oma­wia­nym tomie.)

Dłu­go mogła­bym roz­pra­wiać o serii zdu­mień, jakie zafun­do­wa­ła mi poet­ka Maria tak pięk­nie spro­wa­dzo­na w mój czy­tel­ni­czy zaścia­nek przez poet­kę Mar­tę. Co cie­ka­we, rela­cja obu twór­czyń wyda­je się gościn­no­ścią wza­jem­ną, bo doko­na­ny przez Pod­gór­nik wybór wier­szy Paw­li­kow­skiej-Jasno­rzew­skiej – jak sama mówi: naj­waż­niej­szej dla niej obec­nie poet­ki – rzu­ca cie­ka­we świa­tło rów­nież na poetyc­ki świat autor­ki Dłu­gie­go maja.

Redak­tor­ka nazwa­ła tom, za tytu­łem jed­ne­go z utwo­rów, Sean­sem na dnie morza. I rze­czy­wi­ście, po lek­tu­rze tej cien­kiej książ­ki moż­na się poczuć tak jak po sean­sie spi­ry­ty­stycz­nym, w trak­cie któ­re­go dosko­na­łe medium – Mar­ta Pod­gór­nik – dopro­wa­dzi­ła do uka­za­nia się zgro­ma­dzo­nym czy­tel­ni­kom, w całej prze­pysz­nej oka­za­ło­ści, wyraź­ne­go wid­ma Marii Paw­li­kow­skiej-Jasno­rzew­skiej. Dzię­ki temu współ­cze­sne­mu gesto­wi poet­ce sprzed wie­ku uda­ło się prze­sko­czyć dystans wie­lo­let­nich ste­reo­ty­pów, uchy­bień inter­pre­ta­cyj­nych i krót­ko­wi­dzą­cych nie­do­czy­tań. La Précieu­se nie musi się już mar­twić tym, jak­żeż zdo­ła zro­bić „krok w nie­skoń­czo­ność”. Ten krok – skok przez kału­żę stu­le­cia – wła­śnie się doko­nał. Odkry­cie dla nas, czy­tel­ni­ków, Marii przez Mar­tę cie­szy mnie (tak po ludz­ku, a niech będzie, że „po kobie­ce­mu”) rów­nie moc­no jak odkry­cie 30 lat temu przez cze­ską astro­nom­kę Zde­ňkę Vávro­vą pla­ne­to­idy, któ­ra na cześć pol­skiej poet­ki zosta­ła nazwa­na 4114 Jasno­rzew­ska. Jaśniej zatem, pla­ne­to­ido Jasno­rzew­ska, i – wbrew ciem­nym pomru­kom oświe­co­nych zoli – uka­zuj bogac­two swe­go wid­ma oczom czy­tel­ni­ków-luna­ty­ków. „Zastrzy­kiem srebr­nej rtęci,/ w obłocz­nych sanatoriach,/ ulecz sło­necz­ną cho­ro­bę”.

O autorze

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Powiązania