
Demoniczna, zasapana
debaty / ankiety i podsumowania Marta KoronkiewiczGłos Marty Koronkiewicz w debacie „Nowe języki poezji”.
WięcejSzkic Marty Koronkiewicz o poezji Piotra Przybyły. Prezentacja w ramach cyklu tekstów zapowiadających antologię Zebrało się śliny. Nowe głosy z Polski, która ukaże się w Biurze Literackim.
Debiut Piotra Przybyły dokonał już na wstępie rzeczy rzadkiej – stał się głośny, czytany, polecany znajomym, czasem z pełnym przekonania uzasadnieniem: „objawił się talent”.
Najciekawsze, że w pierwszym odruchu można by pomyśleć, że stało się to mimo przyjętej przez autora poetyki: wierszy, uprzedźmy nieco fakty, porywających w swój nurt słowa nijak do siebie nie pasujące, wierszy raz po raz gubiących sens, bełkotliwych, zdradzających skłonność do glosolalii i purnonsensu.
Fajerwerk – powiedział Karol Maliszewski, entuzjastycznie uzasadniając przyznanie Przybyle nagrody WARTO. Sam jednak potem przyznał, że to metafora nieco zastępcza, oddająca wrażenie, ale niekoniecznie – sprawiedliwość książce. Apokalipsa. After party zachwyciła wielu, pojawiły się już też pierwsze propozycje ulokowania młodego twórcy na mapie polskiej sceny poetyckiej. To ciekawe, jak bardzo się pod tym względem – jako czytelnicy poezji – zmieniliśmy na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat; niezrozumiałość tej poezji nie okazała się (a przecież mogło się tak stać) barierą, tematem samym w sobie. Piotr Przybyła wchodzi zatem na scenę w dobrym momencie – mając za publiczność czytelników, którzy pogodzili się już, że nie zawsze muszą dobiec (żeby sparafrazować wielokrotnie parafrazowany już tytuł książki Bohdana Zadury), że nie o bieganie tu w ogóle chodzi. Czytelników, których uwiodły groźne obrazy Justyny Bargielskiej, którzy nie odrzucili momentów bełkotliwych u Tomka Pułki (dostrzegając ich rolę w budowaniu tła dla myśli o czystości aforyzmu), których cieszył Kaczanowski, Szpindler, Rybicki. Tak, to okolica tego poety, jego tradycje. W żadnym jednak razie Przybyła nie jest epigonem.
Przybyła zdaje się jawnie nie tyle dialogować z innymi poetami, co po prostu – na różne sposoby – przywoływać ich w wierszach. Myślę tu przekształconych frazach z Justyny Bargielskiej („w niej są groby”, „pies co pożre miasto”; Bargielska pojawia się zresztą z nazwiska), porzeczka to przecież owoc Tomka Pułki („byłabyś porzeczką?” z tomu Mixtape), zamiłowanie do prowincjonalnych nazw geograficznych (w tym określeń województw) przywołuje ducha Tkaczyszyna-Dyckiego, etc.
Apokalipsa. After party to – jak podkreślali liczni recenzenci – bardziej poemat niż zbiór osobnych wierszy; czy może jeszcze inaczej: to poemat i afterpoemat, dwa nawiązujące do siebie, związane ze sobą poematy.
Pierwszy – Apokalipsa – wydaje się bardziej zwarty, spójny, a przynajmniej nieco wyraźniej spajany wracającymi tu ze sporą częstotliwością motywami ojcostwa, macierzyństwa, dziecka i jego utraty. To część mająca ewidentnie charakter żałobny, równocześnie jednak wskazuje na pewną niemożność żałoby – brak środków, brak rejestrów, brak językowych sposobów przepracowywania utraty.
After party z kolei pracuje na samym traceniu spójności, rozprzęganiu i dodawaniu do tekstu coraz to nowych elementów.
Przybyła podkreśla, że poezja łączy mu się bardziej ze słuchem niż lekturą, nad tekstami pracuje powtarzając je na głos, innych poetów wyszukuje głównie na Youtubie. Tę dźwiękową wrażliwość widać nie tylko w ewidentnie dopracowanej i przemyślanej warstwie rytmicznej wierszy, ale także w niezwykłym materiale, który Przybyła poetycko eksploruje, czyli czymś, co może można by nazwać fonosferą małego miasta, z jednej strony dźwiękowym wymiarem polskiej przaśności, z drugiej – językowym elementem życia gdzieś w połowie drogi między prywatnym a publicznym, tego życia między oknem a podwórkiem, sklepem a ławką. Stąd: cytaty z zagranicznych piosenek będących kwintesencją tandety lat 90. („koko dżambo”, „baja bongo”), ale też frazy z piosenek polskich, puszczanych w specyficznych stacjach radiowych i śpiewanych na festiwalach transmitowanych przez telewizję polską („ore ore szabada amore”, „siabada ty i ja”, „powrócisz tu”), pokraczne wypowiedzi prezenterów medialnych; to rejestr, w którym wszyscy chcą mieć na imię Jessica, gdzie wesele i dansing, gdzie didżej z Giżycka.
Sam zapis anglicyzmów wiele mówi, nie dość że fonetyczny, to ta fonetyka taka połamana, z kluską między zębami a policzkiem, którą nieodmiennie, jakby nieco kurcząc się w sobie, rozpoznajemy za granicą („heloł maj frenc”, „czipendejsi”). A do tego autor dorzuca jeszcze infantylnie brzmiące onomatopeje: „auć”, „nu, nu, nu”, „ble, ble, ble”, „fli, fla, fle”, „fifarafa, jazz”. Przybyła unika jednak – co dość niezwykłe – gestu paternalistycznego, zbiera te szkaradztwa bez czułości i bez pogardy, ironicznie, ale z naturalnością twórcy naiwnego.
Udaje mu się tego efektu uniknąć, ponieważ główną siłą pchającą tekst jest jednak jego forma. Jak zauważył Dawid Kujawa, oba poematy mają strukturę wielkiego polisyndetonu: niemal każda cząstka zaczyna się się od spójnika i, w środkowej części książki zaś po tym spójniku będą następować czasowniki w pierwszej osobie liczby pojedynczej (po jednym na stronę/wiersz). Ta konstrukcja – oparta na wyliczeniu, addytywności – działa na wiele sposobów. Po pierwsze, jak podkreślił Kujawa, eliminuje kategorię pierwotności i rodowodu, ignoruje kwestię każdorazowej „praprzyczyny” pierwszego słowa, całego wiersza. Po drugie – w sposób oczywisty odwołuje się do retoryki biblijnej, psalmowej, nadając całości ciężar, który zderza się z „nieznośną lekkością” szumu, na którym pracuje poeta. Po trzecie – tautologicznie nieco – i dość paradoksalnie – strukturyzuje flow, który bez tego porządku okazałby się może niepochwytny. Po czwarte wreszcie – podkreślając ten cały katalog czasowników, Przybyła buduje obraz bohatera czynnie uczestniczącego w przedstawianym świecie, ale też: bohatera, który istnieje przez te właśnie czynności: uobecnia się jako ich wykonawca, uprawiający coś w rodzaju pantomimy na środku rwącej rzeki słów, powtarzający gesty (ten sam czasownik otwiera dwie, trzy cząstki tekstu), dzięki czemu wprowadza element stały, kotwiczy jakoś chaos.
Na koniec pozostaje pytanie o polityczny wymiar tej poezji. Kujawa i Skurtys w swoich recenzjach ostrzegali, by nie dać się zwieść i nie uznać książki Przybyły za żart, kpinę czy wybryk. Podkreślali, że jeśli chcemy kojarzyć jego gest z dadaizmem, to tylko z tym jeszcze nieoswojonym, śmiertelnie poważnym. Paweł Kaczmarski pisał z kolei o Apokalipsie. After party jako świadectwie – dojrzałym literacko i warsztatowo – poszukiwań światopoglądowych, jako dykcji zaangażowanej w procesie stawania się. Anna Kałuża zadała zaś pytanie: „Czy Przybyła «programuje chaos» (alinearność, niehierarchiczność, antycentryczność, radykalną arbitralność znaków), bo chce poluzować sztywne reguły sensu ludzkiego świata, czy – przeciwnie – jego dadaistyczne wesołe miasteczko ma nas przestraszyć i zwrócić ku konserwatywnie pomyślanym kaplicom i kościołom?”. Wydaje mi się, że – na szczęście – nie z taką opozycją mamy tu do czynienia. Przybyła klei dźwiękowe kolaże, konstruuje z nich długą mantrę, wydobywa radosno-rozpaczliwe „szczebiotanie” (określenie Karola Maliszewskiego), w pewnym sensie negując wszystko: bo i „reguły sensu ludzkiego świata” (których – jak pokazuje – nie trzeba bardzo przymuszać, by padły) i „kaplice i kościoły” (z których dawno wyprowadzono dostojność). Tę dostojność Przybyła odnajduje w psalmicznym polisyndetonie: i za jego pomocą jakoś, o dziwo, zbawia panią Czosnek, didżeja z Giżycka, gumoleum i bakłażan.
Urodzona w 1987, krytyczka literacka, asystent w Instytucie Filologii Polskiej UWr. Współredaguje 8. Arkusz „Odry”, „Przerzutnię. Magazyn literatury i badań nad codziennością” (www.przerzutnia.pl) oraz „WIDMA. A Journal of American and Polish Verse”. Mieszka we Wrocławiu.