Rezydencja surykatek*
Recenzja Janusza Kowalczyka z książki Rezydencja surykatek Marty Podgórnik, która ukazała się w lipcu 2012 roku w serwisie Culture.pl.
Rezydencja surykatek Marty Podgórnik, zbiór różnych gatunkowo i stylistycznie wierszy, przedzielanych poetycką prozą, to – w kategorii poezja – książka-laureatka Nagrody Literackiej Gdynia 2012. I siódma pozycja w dorobku jednej z dobrze rozpoznawanych, niespokojnych i niepokornych autorek.
„Wyrazista, ostra, zaczepna, dramatyczna – przenika do głębi najważniejszych ludzkich spraw”, tak swoją decyzję o uhonorowaniu poetki uzasadnił prof. Piotr Śliwiński, przewodniczący Kapituły Nagrody Literackiej Gdynia. „Jest głosem niebywałej wrażliwości, głosem wśród głosów, lecz na wskroś własnym, rozpoznawalnym, przejmującym”.
Nagrodzona książka zawiera utwory, w których przeważa ton mroczny, miejscami dojmująco pesymistyczny. Poetka manifestuje niezgodę na mało kuszącą ofertę, jaką podsuwa jej nieczułość okrutnego świata. Stara się więc utrzymać chwiejną równowagę między autoironiczną adoracją swojej wyjątkowości a przekorną konfrontacją z własnym, niekiedy nazbyt wybujałym ego.
Wiersze Marty Podgórnik stają się w ten sposób rozpoznaniem cywilizacyjnych chorób epoki, na które nikt jeszcze nie przepisał skutecznej recepty. Przebija z tych wersów smutek narratorki – porte-parole autorki – która jawnie kpi z niestałości mniej lub bardziej przypadkowych partnerów, apoteozując tym samym błogostan przelotnych związków. Jak na zdeklarowaną singielkę nazbyt często jednak wspomina (wypomina) swoją pierwszą szaloną, zawiedzioną miłość „królowej poezji” do „gwiazdora rocka”.
Rezydencja surykatek jest kontynuacją predylekcji literackich jej autorki, bodaj najbardziej egotycznej ze współczesnych polskich poetek. W każdym razie tom wyraża jej mocno indywidualistyczne podejście do materii lirycznej, gdzie wiersze i fragmenty prozy poetyckiej stają się rodzajem zapisków intymnego dziennika, bądź też pamiętnika.
Autorka żongluje z przyzwyczajeniami czytelnika, obnażając i deprecjonując tworzywo poetyckie, choćby przez aż nadto swobodne czerpanie z języka ulicy, by nie rzec: rynsztoka. Zbyt często się to dzieje, żeby w tym zabiegu nie dopatrzyć się swoistego manifestu: patrzcie, oto spod słabej, kobiecej ręki, spływają mocne, męskie słowa, jakimi panowie – i coraz częściej panie – posługujecie się na co dzień. Do bólu radykalna zdaje się też być Podgórnik w bezlitosnym ekshibicjonizmie swojej narratorki, czego zapowiedź można odnaleźć już w pierwszym wierszu tomu:
Przeglądy snów w grupie
Tak. Kiedy robiłam skrobankę, chodził w tę i z powrotem.
Podobno po zabiegu straciłam przytomność;
upierał się, że będzie prowadził.
Motyw aborcji będzie w zbiorku kilkakroć powracał niby echo. Obok tej swoistej autorskiej antykampanii, autorka Rezydencji surykatek będzie jednocześnie sugerowała czytelnikowi obraz siebie samej jako jedynej i wyjątkowej. Kobiety dumnej, niegdyś niesłusznie zranionej, przez co też godnej szczególnie troskliwej uwagi, opieki lub przynajmniej pocieszenia.
Podobne momenty, które mogłyby wskazywać na jakiś rodzaj słabości podmiotu lirycznego, równoważy poetka zazwyczaj wersami, w których miłość utożsamiana jest z naiwnością. Jednym słowem point de rêveries – żadnych mrzonek. Rozdygotanie wewnętrzne narratorki przybiera niekiedy postać wściekłości, a żrąca ironia tak dobranych fraz niesie ryzyko posądzenia autorki o cynizm.
Chelsea Hotel No. 5
(…)
Makijaż robiłaś po drodze do drzwi
Płaszcz zmięty włożyłaś, mówiłaś: Chuj z tym,
Mamy serca, więc po cóż nam mody
I poszłaś w pizdu, straciłaś się
Olałaś widownię i świat
I nigdy o Tobie nie powie nikt, że
Go kochasz, go nie kochasz
Czy temu podobnych ple ple
Nie ustępując najbardziej ostrym poetom w szermowaniu dosadnymi zwrotami – że ograniczymy się w tym względzie do prekursora, Rafała Wojaczka – staje się Marta Podgórnik kimś w rodzaju macho à rebours. Wspomaga ją w tym przekonanie o własnej intelektualnej wyższości od całego pocztu okazjonalnych kochanków, z którymi istotne rozmowy o książkach szybko wyczerpują się na poziomie dawno przeczytanych (albo i nie) lektur szkolnych. Przy całej brutalnej szczerości wyrazu i przy nadużywaniu wulgaryzmów jest w tych emocjonalnie gorących wypowiedziach klasyczna rzetelność formy, co poezji Marty Podgórnik nadaje szczególnego uroku.
Trudno orzec, na ile autorka traktuje nas jak strasznych mieszczan, którym – w obcowaniu z tomem jej wierszy – należy się tęga terapia szokowa, a na ile jest to jej pancerz obronny. Jak słusznie zauważył Stanisław Jerzy Lec: „Żółw musi być aż tak twardy, bo jest aż tak miękki”. W przypadku tego zbioru wierszy Marty Podgórnik osąd będzie, oczywiście, zależeć od odczuć każdego z wrażliwych (inni poezją się nie kalają) czytelników.
Artykuł ukazał się w serwisie Culture.pl w lipcu 2012. Dziękujemy Autorowi za wyrażenie zgody na przedruk.