Matki i dzieci
Dzieci marzą o tym, żeby piratować, chcą łupić, wyławiać zatopione skarby, rozbijać orzechy kokosowe na bezludnych wyspach. Chcą pluć za burtę, żuć tytoń i kląć pod nosem. Ich matki za to marzą o spokojnym morzu, o falach, które łagodnie ukołyszą pociechy do snu, o łódkach z papieru płynących po płytkich wodach kałuży. I marzą też o dzieciach, które wyszorują zęby i pokład, zanim pójdą spać. A zatem matki próbują zmienić obraz pirata i tę złagodzoną jego wersję przedstawić dzieciom. Porzuca on złą robotę na rzecz dobrej, już nie raBuje, a raTuje: skarby i złoczyńców. Nikczemników sprowadza na drogę cnoty, proponując wegańską dietę lub psychoterapię. Pocieszy barrakudę, rozplącze ośmiornicę, wyjmie list z butelki i dostarczy adresatowi. O takich matkach Joanna Mueller pisze w tytułowym wierszu tomu.
Są jeszcze inne matki. Nie walczą z piratami. Przeciwnie. Wbrew radom i oburzeniom dobrych ciotek, pozwalają dzieciom wejść na piracki pokład. Tak mądrze zachowała się matka Tommy’ego i Anniki, pozwalając im pożeglować z Pippi.
Tak więc pewnego chłodnego wieczoru na przedwiośniu Tommy i Annika opuścili po raz pierwszy w życiu małe, malutkie miasteczko, aby razem z Pippi wyruszyć w szeroki, dziwny świat. Stali wszyscy troje przy relingu, a świeży, wieczorny wiatr wydymał żagle „Podfruwajki”. (…) Koleżanki i koledzy szkolni Tommy’ego i Anniki, zebrani na nabrzeżu, prawie płakali ze smutku i zazdrości. (…)
– Tommy i Anniko! – zawołała pani Settergren. – Jak już będziecie na Morzu Północnym, to włóżcie d w a podkoszulki i…
Resztę tego, co chciała powiedzieć, zagłuszyły okrzyki pożegnalne zebranych na nabrzeżu ludzi, dzikie rżenie konia, wesołe pokrzykiwania Pippi i potężne trąbienie kapitana Pończochy wycierającego nos. Podróż zaczęła się. „Podfruwajka” płynęła pod rozgwieżdżonym niebem, kawałki kry tańczyły przy dziobie, wiatr śpiewał w żaglach.
– Ach, Pippi – powiedziała Annika. – Tak się dziwnie czuję. Zaczyna mi się wydawać, że też zostanę piratem, jak dorosnę [1].
Joanna Mueller, która do spółki z domową dziecięcą załogą napisała pirackie wiersze, nie należy do żadnej z tych matczynych kategorii – nie wierzy w bezkolizyjne rejsy, choć czasem marzy o nich, gdy „leży na boku jak łódź w suchym doku”. Nie ociera chusteczką łzy, stojąc na brzegu i wpatrując się w znikającą na horyzoncie „Podfruwajkę”, choć nie sposób jej odmówić mądrości pani Settergren. Ale poetka wybiera swoją własną drogę. Joanna Mueller nie jest ani matką nudną, ani rozsądną. To Matka Piratka. Ładuje swoją załogę na łajbę, ale przede wszystkim sama wkracza na pokład, a za nią wsiada cały wierszowany świat: papugi, rekiny, morskie krowy i wieloryby. Wie, że nie chwycić sterów, to narazić się na wieczne pozostanie z manatkami. I chociaż czasem mogłoby się wydawać, że w jakimś sensie z nimi zostaje, bo do wierszy wdzierają się odgłosy świata lądowych szczurów (tatko ogląda mecz, siostra chce bratu wydrapać oczy, zmęczeni rodzice używają krzyków, napomnień i gróźb, a dzieci, które wspinają się po kolejnych lewelach komputerowych gierek, umykają rodzicom), to nawet wtedy, w domowych pieleszach i kłopotach, siedząc na kanapie, Joanna Mueller piratuje.
Obrazek, który rozpoczyna ten tom, ma urok dawnych pocztówek: mama z książką otoczona dziećmi wołającymi: „Czytaj nam!”, a dzięki temu czytaniu wszyscy zbliżają się do siebie i kochają. Ma taka chwila urok, jaki panuje w pokoju, gdy pani Ramsay czyta Jamesowi baśń, żeby złagodzić niemożność wyprawy do latarni morskiej. Ale u Joanny Mueller sentymentalne obrazki nie na długo zajmują wyobraźnię. Zza książeczki podnosi bowiem wzrok poetka, która wie, że czytać to nie znaczy marzyć o pływaniu, czytać, to znaczy pływać.
(…) po to służą okręty słowa
by je od nudy dnia odcumować –
i pożeglować w pełnym zachwycie,
zanim się zrzuci w dno snu kotwicę.
Dzieci wiążą się węzełkami słów, mama jak zakładki rozdaje całusy. Ale to tylko chwilowy spokój wypływania z portu. Ten moment, kiedy zachwycona Annika szepce do Pippi, że marzy o byciu piratem. Przede wszystkim bowiem jest to chwila, kiedy Joanna Mueller, roztoczywszy przed czytelnikami błogi nastrój, chytrze się uśmiecha. Spod grzywki wyskakuje jej „strasznie gadulski Wielkolud Myślny”, a wraz z nim wysypują się pirackie wiersze. Czasem nawet, kiedy je czytam, mam wrażenie, że dzieci już dawno śpią, wtulone w puch kolorowych kołderek, a Joanna Mueller sama wyrusza na swoje poetyckie łupiestwa. Bo, owszem, jest tak, że dziecięce wierszyki Mueller zakładają dziecięcego czytelnika, dostrajają do niego ton, słowny żart i aurę, ale jest w nich także bardzo ważna figura matki. I to matka właśnie piratuje. To ona ma na ramieniu papugę, „na głowie apaszkę, wzrok dziki i w zębach nóż” – jak śpiewali o sobie piraci w słuchowisku dla dzieci o Robinsonie Cruzoe [2].
Wspaniale pomagają jej w tym ilustracje Marianny Sztymy. Wlewają się w wiersze jak woda. Idealnie widać, jak tekst dryfuje po ilustrowanych falach.
Konik morski i Manatka
Najpiękniej widać to w wierszu o koniku morskim. Ilustracja wydobywa kształt tekstu i tym samym podkreśla dumny kształt konikowego ojca z piersią wypiętą niczym do medali (za zasługi na rzecz opieki nad dziećmi). Za chwilę okaże się, że być może to nie pierś, a torba lęgowa, „tam się setka koników przechowa” nim „wystrzelą z taty jak z armaty”. Ale dzięki ilustracjom jeszcze widoczniejszy stał się kształt znaku zapytania, w który konik się ułożył. A zatem mocniej stanęło pytanie z finału wiersza – naprawdę mamy czcić konika, nieuchylającego się od rodzicielskich obowiązków, podczas gdy ta sama praca matek pozostaje bez pochwał? Tym bardziej że tuż obok znajduje się wiersz o manatce, która od lat nie może wyrwać się z Florydy, żeby odwiedzić Bałtyk, bo pochłaniają ją domowe obowiązki, wciąż opiekuje się mężem i powiększającą się gromadką dzieci. „Swej tęsknoty nie liczy latami, lecz ciążami i dzieci sprawami”. Męża łupią korzonki, dzieci dopada koklusz florydzki – wyprawa się oddala w wieczne niespełnienie. „W lepszym świecie ktoś może pomoże / tej manatce co rusza za morze?”.
Może pomógłby konik morski z poprzedniej strony? Ale jest odwrócony, nie wiadomo także, czy manatkowych próśb o pomoc nie zagłuszyłyby wypowiadane pod jego adresem pochwały. Pochwały za to, co w przyrodzie bez pochwał robią dziewczyny. W takich wierszach widać Joannę Mueller piratkę ze Wspólnego Pokoju, która przesłaniając jedno oko czarną piracką klapką, zwraca uwagę na tę niesprawiedliwość płciową, która panuje w morzach i oceanach.
Mieć haka na bojaka
„Są w mamy mówieniu takie słowa-straszaki, / co najlepsze pomysły pakują do paki”. Te słowa to bojaki:
Bojak! – nie zrobisz matmy, nie pójdziesz na rower,
Bojak! – będziesz niegrzeczna, to tata się dowie,
Bojak! – nie sprzątniesz klocków, nie dam ci kolacji,
Bojak! – będziesz tak krzyczał, to koniec atrakcji!
Bojak już w zapisie wygląda złowieszczo. Bojowo. Brzmi groźnie i mama robi się groźna, gdy się bojakami posługuje. Rozpętuje się wtedy niczym huragan i zmiata dzieci z ich pomysłami. Każdy kto miał matkę lub był matką, doskonale zna takie momenty. Ale mama w wierszach Mueller nie do końca się w tej roli odnajduje. I właśnie kiedy nadchodzi wieczór, czyli czas opowiadania bajek, a zatem czas matczynego piratowania, przeobraża się. Budzi się w niej piratka słowna, którą pociągać zaczyna nie własna złość, a złowieszcze brzmienie bojaka, a słowotwórcza przekora każe się mu przeciwstawić i „brojenia rozbroić”. To nie złość matki, która przechodzi. To słowna rebelia, która w poezji Joanny Mueller nie przechodzi nigdy. Najpierw zmienia się pole znaczeniowe:
Bojak! – zbijesz ten wazon, zostaną mi kwiaty,
Bojak! – podrzesz sukienkę, naszyję ci łaty,
Bojak! – się spóźnimy, zyskamy szmat czasu,
Bojak! – ucieknie tramwaj, pójdziemy do lasu.
Mueller uwielbia łupić słowa, puścić za nimi rekina, żeby im odgryzł końcówkę, schwytać w sieć neologizmu. „Zachwile” i „zarazy” (czyli słowa, którymi rodzice i dzieci opędzają się od siebie nawzajem) czyni najpierw złowieszczymi bytami, a potem przemienia. „Zachwile” w zachwyty, a zaraz w teraz. Joanna Mueller stwarza najpierw ze słowa Kapitana Haka, który dźga jej wiersz bojakiem lub zarazą. A potem ona, niczym waleczny Piotruś Pan, rozprawia się z nim, tępi jego hak i kolec i przywraca mu łagodność znaczenia. I tak wieloryb znajdzie w sobie „niedoryba”, odkąd zarejestruje nowe imię w Urzędzie Morskim. I w swoim niedo- łatwiej będzie mu się schować. A „wścibstwo wychuchola” zostanie obnażone, żeby już nic nie mógł wyniuchać. Słowa jak skarby leżą na dnie języka. Lingwistyczne upodobania poetyckie w tym tomie Joanny Mueller znajdują nową przystań, wiersza dla dzieci, jego specyficznego rytmu, rymu i poczucia humoru. Nie dziwne, że żegluje Mueller ze swoją załogą (Marią, Janem, Agnieszką i Józefem), która jak przystało na piratów z dobrego poetyckiego domu już od jakiegoś czasu podrzuca czasem powiedzonko czy słówko do wierszy mamy.
Hiena Irena
Finałowa postać, hiena Irena, wydaje mi się najsympatyczniejszą bohaterką tomu. Wbrew swoim siostrom nie jest Irena „nienażarta żartami”, nie chce chichotać złośliwie ani żerować na padlinie ludzkich (samo mi się napisało, ale przecież hieny w tym wierszu żerują na wielbłądach, alpakach, hipciach i „okapim, co się gapi”) potknięć. Co więcej nie akceptuje śmiechu podle chichoczących sióstr:
Raz Irena spytała od niechcenia
O powody stadnego rozbawienia:
„Czemu wy tak bez przerwy rechoczecie?”
„Jak to czemu? By lepiej wypaść w necie!
Na Hienterze nikt nie lubi postów mruków,
Smutne selfie to jest obciach na Pyskbooku.
Obczaj, Irka!”
Mueller obczaja. Dostaje się w tym tomie wirtualnemu światu na każdym kroku. I bardziej samej sieci niż piractwu w niej. Biedny lewek, który przemierza kolejne lewele gry, zniknąłby w napisie game over, gdyby autorka nie uratowała go szlachetnie w ostatniej strofie. Dużo jest w tych wierszach wspaniałych wirtualnych pomysłów – hieny słyną z umieszczania głupich zdjęć na Pandelku i kompromitujących filmików na Zootubie. I nie ma w tym narzekania rodziców, że dzieci znikają w sieci (no może trochę), ale jest przede wszystkim tęsknota poetki-piratki za prawdziwą przygodą, a nie odegraną w grze, za „radością szczerą, a nie szczerzoną”. Tę tęsknotę dzieli z hieną Ireną. „Cóż, mam wielką słabość do świata, / który nie jest zbyt skory do śmiechu” – powie Irena, tłumacząc się poetce, że nie bawią ją „pyskbookowe” żarty ani ujęcia „bez futerka”. Autorka nie umie szczerze rozbawić swojej bohaterki i ta w końcu wychodzi z jej wiersza. Niesamowity jest ten nastrój zakończenia. Jakby Joanna Mueller wracała z pirackiej wyprawy bez skarbów i niewolników. W tym momencie przypomina już nie piratkę, ale Panią Darling, która czeka z pocałunkiem na tego chłopca, który nie wróci, bo na zawsze zamieszkał na wyspie, a ona sama musi przecież siedzieć na kanapie i być poważną dorosłą. Tego jednego całusa Joanna Mueller nie rozda jak zakładki. On jest przeznaczony dla dziecka, którym jest ona sama. Dziecka, które z wypiekami na policzkach słucha bajek i wierszyków. Ono właśnie tęskni za szczerą radością, wiatrem i solą z uderzających o pokład fal. Dlatego kończy się ten tom Irenim smutkiem i zamyśleniem poetki, której wymyka się bohaterka. Joanna Mueller musi wrócić na kanapę, otulić dzieci, bo już zasnęły. I zgasić nocne lampki przy ich łóżkach. Ostatnia bohaterka opuszcza tom z wierszami. Czytelnik także zamyka ze smutkiem książkę, ponieważ wiersze się skończyły.
Ale na szczęście jutro znów nadejdzie wieczór i znów będzie można wypłynąć i zakrzyknąć:
Ahoj, wszystkiemu, co dobre,
Wszystkiemu co dobre, ahoj!
Przypisy:
[1] Astrid Lindgren, Pippi na Południowym Pacyfiku, przeł. T. Chłapowska, Warszawa 1960, s. 66–67.
[2] Przygody Robinsona Cruzoe: bajka muzyczna, tekst K. Wodnicka wg D. Defoe. Słuchowisko z 1979 roku zostało wznowione w serii Bajki-Grajki.