Miłość – już była. Śmierć – już była. Ktoś je przeżywał, kogoś dotyczyły. A jeśli dotyczyły lub będą dotyczyć niemal wszystkich? Czy miłość staje się mniej ważna przez to, że oprócz „mnie” (czytelnika) doświadczają jej w tej samej sekundzie miliony innych osób? Że dla wielu się skończyła, a dla innych dopiero nadejdzie? I czy lęk przed śmiercią stanie się mniej dojmujący, jeśli założymy, że niemal każdy go doświadcza? A ból straty?
Kiedy w żywym organizmie dochodzi do zamknięcia światła naczynia krwionośnego, wytwarza się tzw. krążenie oboczne, którego głównym zadaniem jest uratowanie niedokrwionego narządu przed obumarciem. Stopień pokrewieństwa, nowa książka Łukasza Jarosza, mogłaby być metaforą takiego „drugiego obiegu”: oto wszystkie główne światła naczyń zamknęły się, coś, co pozwalało żyć, już nie istnieje. Ale ciało – nośnik krwi, wciąż ją pompuje, a ona uchodzi tam, gdzie tylko to możliwe.
Kolejny tom Jarosza rodzi wiele pytań, a każdy zawarty w nim wiersz może otworzyć nową drogę interpretacyjną. Ciało jest wyjątkowe czy „wspólne”? Wszak być może odczuwa taki sam ból i przyjemność, jakie były już doświadczane przez inne ciała („Nasze ciało już ktoś przeżywał”, pisze poeta w „Nowej baśni”). Z punktu widzenia statystyki „ja” nie jest niczym wyjątkowym (ludzie to „małe, zziębnięte postacie z krwią, / która pragnie wydostać się z ciała” – „Piosenka noworoczna”). „Ja”, któremu zresztą brakuje definicji, ukryte jest w jakimś ciele podobnym do miliardów innych ciał, odczuwając to samo co one. Niesie w sobie pamięć, ale nie tylko prywatną, osobniczą, wyjątkową – również pamięć innych ludzi, która została mu przekazana, wspomnienie historii innych ludzkich istnień – ich świętości i bezduszności czy też nieludzkości (jak Niemiec „skaczący po głowie nastolatka” w „Bajce”), która może oznaczać dominację zwierzęcych instynktów. Czy możemy wyrzec się tego pokrewieństwa ze światem? Ludzkim i bestialskim? Zapewne tak. Wystarczy skupić się na naszych – ludzkich – najlepszych cechach. Patrzeć nie pod stopy, ale w niebo. Ale jeśli w górze są tylko kamienie, a nie Norwidowskie „łagodne oko błękitu”? U Jarosza to „wapienne, nieobecne oko” w wierszu „Jednym tchem”, „najeżone gwiazdami” (w „Widzeniu”) niebo i „jego nieludzkie gesty, spojrzenia” (w „Wierszu na piąte urodziny mojej córki”).
Od kiedy podmiot wierszy Jarosza zaczął wyobrażać sobie świat bez Boga (moim zdaniem po raz pierwszy wyraźnie uczynił to w Kardonii i Faberze), wkroczył w świat dezintegracji, ostrych form i kształtów. W Stopniu pokrewieństwa rzeczywistość staje się jeszcze bardziej surrealistyczna – jak w „Widzeniu”, gdzie stykamy się z następującą autoprezentacją: „Jestem krwią, okiem, które szarpie nerwowa nitka”. Wiersze nabierają rozmachu malarskiego, przedmioty nieożywione, ale także emocje otrzymują moc sprawczą i wolę, są poddawane antropomorfizacji lub animizacji (jak miłość, która „zjadła mój język, serce i przyszłość” w „Wejściu”, czy rzeka, która „była / jak matka, jeziora jak siostry” w wierszu „Niebo i cmentarze”). Świat staje się groźny, bo nieprzewidywalny – na przykład w „Pełnym obrazie”, gdzie „Niebo jak falująca blacha udaje burzę”. Nic dziwnego, że Jarosz wybrał na okładkę swojej nowej książki dzieło Zdzisława Beksińskiego; lepszą ilustrację obcości świata i jego dezintegracji trudno byłoby mu zapewne znaleźć. W dodatku podmiot (w sensie dosłownym i metaforycznym) traci panowanie – nad sobą i światem. Człowiek wszak niczym się nie wyróżnia. Nosi ciało, które jest pojemnikiem na krew i nad którym nie ma kontroli – nie może zdecydować, co się z nim stanie („jestem nikłym, słodkim / powietrzem, kością obwieszoną mięśniami” – „Memoiren”), ponieważ to ciało decyduje o wszystkim, poza wolą podmiotu. Wizjonerskie obrazy, które pojawiają się zarówno przed oczyma czytelnika, jak i przed oczyma podmiotu – a jak już wiemy, nie są to zwyczajne oczy – nie przedstawiają jednak świata wynaturzonego, czyli niezgodnego z naturą. Można wręcz uznać, że dzieje się zupełnie inaczej: to natura zaczyna odgrywać główną rolę. Bóg (w tym tomie znów pisany wielką literą) zyskuje wszystkie cechy swoich stworzeń: męczy się, płynie, umiera. W apokryficznej opowieści „Stworzenia świata” łysieje i staje się niewdzięcznym synem. Upodabnia się do stworzeń? Czy tylko po prostu jest – i zawsze był – taki jak one, ale ktoś wreszcie to zauważył, degradując go do roli „tego, / kto stoi na czatach” („Nurt”)?
Stopień pokrewieństwa rozpatrywać można na wielu płaszczyznach: międzyludzkich, w odniesieniu do egzystencji innych stworzeń, także w relacji do Boga. Wydawać by się mogło, że szukanie pokrewieństwa w tak szerokim zakresie jest zarazem bardzo łatwe, skoro wszystko, co sobą reprezentujemy, upodabnia nas do otaczającego nas świata, i bardzo trudne – bo poza pokrewieństwem fizycznym, niejako „po” uzmysłowieniu sobie tej analogii, „poza krwią” – nie łączy nas nic (warto w tym miejscu zwrócić uwagę na zawarty w tytule dialog z jedną z poprzednich książek Jarosza, czyli Pełną krwią). Nikt z nas nie ma nic wspólnego z żadnym innym elementem rzeczywistości, choć zwornikiem między nami i światem jest ciało i pamięć. Ale reszta – nasza samotność – unosi się między tą rzeką fizycznej krwi i kamienną obojętnością nieba. Już w Kardonii… dadaistyczne niebo podmiotu było puste, ale tam nie przynosiło ze sobą pustki metafizycznej. Człowiek okazywał się samotny wobec świata. W Stopniu pokrewieństwa portret wyobcowanej jednostki zostaje wycyzelowany jak detal na obrazie: ten traktat o samotności staje się opowieścią o tym, że spośród rzeczy fizycznych i wyobrażonych nie chroni nas nic: ani świat, ani Bóg, ani nasze obce, nieposłuszne nam ciała, które zdradzają tak samo jak Bóg („krew / biegła niezauważalnie jak wznosząca się / gwiazda, przelatująca kometa” – „Przesilenie”).
Nowy tom Jarosza można czytać intertekstualnie – uznać na przykład, że wiersz „Rondo” („Skoro umrę, nie powinienem kochać. / Skoro kocham, nie powinienem umierać”) czy „Gama” („Nie zabija mnie miłość, / nie przeraża śmierć. / Bo sam nimi jestem”) to dialog z Lechoniem i tezą, że śmierć chroni od miłości, a miłość od śmierci. Z kolei obraz jednostki wyobcowanej z samej siebie (ludzie u Jarosza są „zatrzymani w swoich ciałach, z oczami / które patrzą ich mózgiem” – „Pogrom”, a podmiot liryczny chce „Poznać tego, który we mnie chodzi, oddycha i kuca. / Któremu ustępuję część ognia, by mógł upiec / swój chleb. Który obserwuje i śledzi” – „Zwrot”) koresponduje z twórczością Wojaczka („Kim jest ten, co mi się jawi w lustrze”) i tak dalej. Można szukać pokrewieństwa, ale jak mówi Jarosz – nie wiadomo, czy się je znajdzie. A właściwie z góry można założyć, że żadne pokrewieństwo nie uwolni od ogarniającego nas samotniczego lęku.
Książka Jarosza jest smutna i prawdziwa, a więc piękna. Psychologicznie dotyka problemu dezintegracji, filozoficznie sięga niemal pogrążonego w rozpaczy Ciorana. Ale jeśli ktoś szuka w poezji pocieszenia, znajdzie je z pewnością również tutaj, choćby w następującej konstatacji: nie masz punktu oparcia i żadnej pewności; nie wiesz, kim jesteś i dokąd zmierzasz, ale skoro potrafisz coś odczuwać, rób to. Na przykład kochaj.
Po ukazaniu rzeczywistości bez Boga, co obserwowaliśmy już w Kardonii i Faberze, autor Stopnia pokrewieństwa zaprasza do świata, w którym nie ma człowieka – bo tak zwane kategorie ogólne nie znaczą nic, a podmiot zaczyna przegrywać nawet z samym sobą (o tym, jak próżne są jego wysiłki, świadczy choćby wiersz „Rozstanie”: „Chciałem oddychać mądrze. Dostrzec żyłki /światła, za który pociągany jest świat // […] // Widzę jednak, jak mam nieprawdziwe ręce i oczy, kocham miłością, która mnie pomniejsza i poniża”).
Lęk i przyjemność, jak wiadomo, to niemal bliźniacze siostry. Chętnie więc swoimi nieprawdziwymi oczyma, które zresztą zupełnie do mnie nie należą, zobaczę, jakie obrazy będą czekać za kolejnym zakrętem poezji Łukasza Jarosza.