recenzje / IMPRESJE

Miło było Cię poznać

Michał Czaja

Esej Michała Czai towarzyszący premierze książki Nic o mnie nie wiesz Marty Podgórnik.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

nic poza nazwi­skiem, któ­rym się teraz pod­nie­cam jak gim­na­zja­list­ka
pierw­szą faj­ką, gdy nicze­go, inne­go. Wiesz to? Cóż,
wyglą­da na to, że nie wiesz; nic o mnie i tak
już zosta­nie.

Nic o mnie nie wiesz – zbór wier­szy Mar­ty Pod­gór­nik w wybo­rze Roma­na Hone­ta. Niby prze­wi­dy­wal­ne kon­ste­la­cje, a jed­nak jest w tym zda­rze­niu coś, co doma­ga się zauwa­że­nia i komen­ta­rza. Po pierw­sze, jest to zbiór wier­szy dosyć jesz­cze mło­dej poet­ki, zbiór, któ­ry nic nie zamy­ka, bo jak­że zamknąć usta komuś, kto wyda­je się być w samym epi­cen­trum wła­snej poety­ki. I nie otwie­ra, bo nie są to wier­sze nowe, a ich wybór nie wyda­je się być szcze­gól­nie zaska­ku­ją­cy. Kto zna poezję Mar­ty Pod­gór­nik, będzie czuł się jak w domu. I tu wła­śnie się zawa­ha­łem. W tym momen­cie przy­po­mnia­łem sobie tytuł książ­ki: Nic o mnie nie wiesz. Fak­tycz­nie nic o poet­ce nie wie­my poza przed­są­da­mi, jakie wytwa­rza­ła ona sama lub jej postać sprzę­żo­na z wier­sza­mi i pozo­sta­ją­ca nie­ustan­nie w śro­do­wi­sko­wym klin­czu. To wła­śnie uprze­dza­ją­ce lek­tu­rę sądy idą­ce zawsze o krok przed, zbu­do­wa­ły całą lita­nię przy­mio­tów i łat jakie two­rzą „Pod­gór­nik”, autor­kę obar­czo­ną tą gada­me­row­ską maską klisz i z góry przy­ję­tych inter­pre­ta­cji. Dla­te­go tym razem chciał­bym raczej dać przed­smak niż przed­sąd i zapro­sić do lek­tu­ry.

Wbrew ostrze­że­niom Roma­na Hone­ta, zanim prze­czy­tam pra­wie dzie­więć­dzie­siąt wier­szy poet­ki, o któ­rej nic nie wiem, chciał­bym, kie­ro­wa­ny ludz­kim odru­chem cie­ka­wo­ści i ostroż­no­ści zacząć od posło­wia. I od razu tego poża­ło­wa­łem. Zda­nia ude­rza­ją wręcz z podwój­ną siłą nie­szczę­snych przed­są­dów, któ­rych tak bar­dzo wszy­scy w tym ukła­dzie (poet­ka, redak­tor i czy­tel­nik) chcie­li­by unik­nąć. Gdy Honet zaczy­na tłu­ma­czyć się z wybo­ru i sen­su wyda­wa­nia tego typu książ­ki, zaczy­na wpa­dać w sztam­pę, któ­ra nie tyl­ko jest nie­zno­śna, ale i wręcz szko­dli­wa.

Pod pew­ny­mi wzglę­da­mi nie zawsze bywa mi bli­sko do wier­szy Mar­ty Pod­gór­nik, lecz czy­tam je tak jak wer­sy wiel­kich poetów: wte­dy czy­ta się z podzi­wem i sza­cun­kiem dla talen­tu, nie zni­ża­jąc się do stró­żo­wa­nia przy wła­snych gustach este­tycz­nych.

Jeśli tak wła­śnie jest, to albo nale­ży natych­miast odło­żyć tę książ­kę, albo wyma­zać z pamię­ci powyż­sze zda­nie i wró­cić pokor­nie do wier­szy, któ­re nie zasłu­gu­ją na taki krzyw­dzą­cy kom­ple­ment. Gdy­by­śmy w ten spo­sób czy­ta­li wszyst­kich wiel­kich poetów, któ­rzy poeta­mi wiel­ki­mi są, bo utknę­li samo­zw­rot­nie w błęd­nym her­me­neu­tycz­nym kole, to nic tyl­ko łamać pió­ra a kry­ty­kom milk­nąć. Eks­pe­ry­men­tów z tego typu lek­tu­ra­mi – od listy nazwisk w książ­kach tele­fo­nicz­nych począw­szy, po spis poran­nych zaku­pów, z któ­rych „namasz­czo­na” lek­tu­ra czy­ni­ła wybit­ną poezję – mamy cał­kiem spo­ro. Wystar­czy przy­po­mnieć sobie lek­cję Stan­leya Fisha. Wró­ci­łem więc do wier­szy Mar­ty Pod­gór­nik, jak­bym jej nie znał zupeł­nie, bo prze­cież nic o niej nie wiem, bez poko­ry i uda­wa­ne­go zachwy­tu, jak do czy­stej, ale jak­że gęsto zapi­sa­nej tabli­cy.

Pierw­sze, co ude­rza odbior­cę, któ­ry zaczy­na czy­tać tak dużą ilość wier­szy jed­ne­go auto­ra, to fakt, że po pew­nym cza­sie uka­zu­je się dosyć wyraź­ny zarys pod­mio­tu, pewien „ktoś”, kto jest zupeł­nie obcy, a jed­nak sta­je przed nami i obna­ża nie­zwy­kle intym­ny, pry­wat­ny świat. Ten „ktoś” nie może być jed­nak odbie­ra­ny zbyt dosłow­nie. Nie może­my ule­gać ilu­zji praw­dzi­wo­ści krwi, auten­tycz­no­ści prze­żyć. Nie może­my zapo­mnieć, że wciąż są to jedy­nie lite­ry skła­da­ją­ce się w sło­wa. Sło­wa te nie zbu­du­ją nic poza wra­że­niem zbli­że­nia i pozo­rem pozna­nia. Kim jest ów pod­miot bory­ka­ją­cy się ze świa­tem, w któ­rym i my prze­cież żyje­my? Bo jest to świat, jaki prze­cież po czę­ści zna­my. Roz­po­zna­je­my miej­sca czy nawet kon­kret­ne zda­rze­nia, jed­nak nie nam oce­niać, co jest praw­dą i czym jest praw­da, tak samo jak nie my jeste­śmy od śle­dze­nia i wery­fi­ko­wa­nia śro­do­wi­sko­wych plo­tek i plo­te­czek, któ­rych w tej poezji nie mało, a któ­re przy­naj­mniej poten­cjal­nie mogły­by być czę­ścią naszych przy­gód. Inten­cje auto­ra nie­ko­niecz­nie są toż­sa­me z inten­cja­mi tek­stu, bo myśl kła­mie i język kła­mie, a praw­da to tyl­ko meta­fi­zycz­ny komu­nał. Ktoś kogo pozna­je­my w tym zbio­rze to raczej „Mar­ta Pod­gór­nik” uję­ta w cudzy­słów, cho­ciaż­by nawet miał to potwier­dzać naj­bar­dziej auten­tycz­ny auto­graf.

Dla­te­go w poezji naj­cen­niej­sze jest to, co poza owe lite­rac­kie aneg­do­ty wyra­sta. Pod­gór­nik osa­dza swo­je pisa­nie głów­nie na prze­nie­sie­niu nie­kie­dy bar­dzo intym­nych, kru­chych chwil i impre­sji w to, co uni­wer­sal­ne, two­rząc z wła­sne­go doświad­cze­nia sym­bo­licz­ne pro­jek­cje rze­czy­wi­sto­ści. Gdy tyl­ko rze­czy­wi­stość pod­wi­ja się pod kąśli­we pió­ro poet­ki, zosta­je natych­miast włą­czo­na w tryb kry­tycz­ny i bru­tal­nie zmik­so­wa­na przez nie­zwy­kle zło­żo­ny psy­cho­lo­gicz­nie pod­miot.

Mój uko­cha­ny poszedł zwi­jać kable, i wte­dy nagle napa­dła mnie myśl,
że zawsze się skoń­czy­ło.
(„Rezy­den­cja sury­ka­tek”)

Świat, jaki wyplu­wa­ny jest przez tę „pie­kiel­ną”, jak sama poet­ka okre­śla, machi­nę, to świat zły, nie­uda­ny i nie dają­cy się zaak­cep­to­wać w żad­nej z dostęp­nych nam form. Rebe­lia wyra­ża­na jest w tej poezji z tak wiel­ką siłą, że poja­wia się pyta­nie, jak tę siłę pozy­tyw­nie spo­żyt­ko­wać.

Ludzie są tyl­ko źli. Kto śni, niech wie: mylił się.
Nawet we śnie ich smo­ła wrze, że aż kłę­bi się rym.
Wrze smo­ła imion i serc; kocha­li­śmy się dziś w
topo­lo­wym pył­ku; bro­dzi­li­śmy w hał­dach listo­wia
(„Ci mili Pań­stwo”)

Nie­wąt­pli­we ma to wpływ na samą for­mę wier­sza, któ­ry jest szyb­ki, oszczęd­ny i pre­cy­zyj­ny. Poezja Mar­ty Pod­gór­nik nie zno­si ozdob­ni­ków, a jeśli poja­wia się jaka­kol­wiek nad­bu­do­wa for­mal­na, w posta­ci rymów, upodob­nia­ją­cych tek­sty do pun­kroc­ko­wych pio­se­nek, od razu czu­je­my, że są to narzę­dzia sty­li­stycz­nej prze­mo­cy.

Wkur­wi­ło mnie to mod­ne zamie­sza­nie:
siłow­nie, ćpa­nie, poli­ty­ka cen. Masz
na sumie­niu ser­ce moje, Skar­bie.
Na star­cie roz­pier­do­lę CKM.
(„Witry­na cza­so­pism. Jazz Poli­ce Mix”)

Obiekt zaklesz­czo­ny w obję­ciach rymów, nie może się czuć wygod­nie. A gdy docho­dzą do tego czę­sto bar­dzo nie­re­gu­lar­ne rymy wewnętrz­ne, łamią­ce rytm wier­sza, poja­wia się kolej­na funk­cja – funk­cja destruk­cyj­na. Wer­sy to klesz­cze i łomy słu­żą­ce do roz­ra­chun­ku z czymś, co na to cał­ko­wi­cie zasłu­ży­ło. No, ale na samej nega­cji zasta­nych porząd­ków nie moż­na poprze­stać. I tu muszę nie­ste­ty posłu­żyć się dla wie­lu nie­ja­snym, a dla nie­któ­rych wręcz kom­pro­mi­tu­ją­cym poję­ciem „poezji zaan­ga­żo­wa­nej”. Wokół tego zagad­nie­nia roz­ta­cza­ły się spo­ry i zaczę­to wręcz two­rzyć podzia­ły współ­cze­snej liry­ki na tych poli­tycz­nych i tych np. meta­fi­zycz­nych. A muszę to wyraź­nie pod­kre­ślić – ani jed­no poję­cie, ani dru­gie nie opi­su­je nicze­go, a jedy­nie zaciem­nia obraz, two­rząc sztucz­ne roz­róż­nie­nia w obrę­bie nie­funk­cjo­nal­nych kate­go­rii. Co jeśli jed­nak wyraź­nie widzi­my róż­ni­cę w podej­ściu do lite­ra­tu­ry Mar­ty Pod­gór­nik i cho­ciaż­by Kon­ra­da Góry? Ta oczy­wi­sta róż­ni­ca to kwe­stia dzia­ła­nia na zewnątrz wier­sza, kwe­stia reak­cjo­ni­zmu czy też nazwij­my to robo­czo inter­wen­cjo­ni­zmu lite­ra­tu­ry, nie zaś zaan­ga­żo­wa­nia w spra­wę, bo czy moż­na odmó­wić tego ostat­nie­go oma­wia­nej poet­ce z jej kon­te­sta­cyj­nym i nie­zwy­kle kry­tycz­nym podej­ściem do rze­czy­wi­sto­ści? I choć każ­dy jest zwie­rzę­ciem poli­tycz­nym – nie­ste­ty jak man­trę trze­ba to powta­rzać – róż­ni­ca pomię­dzy nimi, zawie­ra się w inten­cji, by potrak­to­wać poezję jako narzę­dzie prze­kształ­ca­ją­ce świat (nie tyl­ko ten sym­bo­licz­ny). Jak bar­dzo waż­na jest spra­wa naszych słow­ni­ków, nie muszę chy­ba przy­po­mi­nać. Wystar­czy, że przy­wo­łam na swo­ją obro­nę boga, zaro­dek i ojczy­znę. Nie­ste­ty Mar­ta nie robi wie­le. Jej poezja ucie­ka, rezy­gnu­je i zamy­ka się w her­me­tycz­nym świe­cie lite­ra­tu­ry, któ­ra żywi się sama sobą i z rzad­ka pozwa­la na jakiś wyskok, jakiś dal­szy wypad.

Nad zasy­pa­nym doł­kiem pił­ka toczy krę­gi,
kre­śląc prze­szłą prze­strzeń. Jeże­li dna udrę­ki
istot­nie nie ma, moż­na pisać wier­sze.

Albo posta­wić na poemat pro­zą. Jeże­li z kar­tek
każ­dej głu­piej księ­gi powie­je gro­zą,
to moż­na też pisać bile­ty w jed­ną stro­nę,

w dwie stro­ny, w trzy, czte­ry.
(„Melo­dia”)

Jej inter­wen­cjo­nizm poetyc­ki spraw­dza się raczej do napra­wia­nia naj­bliż­sze­go oto­cze­nia i nie jest z pew­no­ścią narzę­dziem do mode­lo­wa­nia czy pro­jek­to­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści, cho­ciaż­by mia­ła­by to być rze­czy­wi­sto­ści naiw­na i uto­pij­na. Pod­gór­nik zda­je się nie wie­rzyć w moż­li­wość zmia­ny i nie ma już życzeń, to czy­sta anty­uto­pia. Ale coś z tą agre­sją trze­ba zro­bić, gdzieś musi odna­leźć ujście wspo­mnia­na siła. Jest nią powra­ca­ją­ca jak bume­rang lite­ra­tu­ra. To tam nastę­pu­ją wszyst­kie wyła­do­wa­nia ener­gii kumu­lo­wa­nej na sty­ku dwóch sil­nych fron­tów – pod­mio­tu i pro­jek­to­wa­ne­go świa­ta. Owszem pio­ru­ny trza­ska­ją, ale odbi­ja­ją się o wer­sy. I chy­ba, to jest naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­na cecha jej poezji – auto­te­ma­tycz­ność. I gdy poet­ka ostrze­ga: „zacze­kaj nie mów do mnie kie­dy piszę” („rewers”), czu­je­my, że jest to ostrze­że­nie poważ­ne. Tak jak­by te wszyst­kie woj­ny i naj­waż­niej­sze życio­we roz­strzy­gnię­cia mia­ły nastą­pić i pozo­stać na zawsze jedy­nie na pozio­mie wier­sza.

Moż­na i tak, ale ja oso­bi­ście czu­ję nie­do­syt. Bo nie jest to tyl­ko uciecz­ka w wiersz, ale w lite­ra­tu­rę jako insty­tu­cję, któ­ra sta­je się raczej zawo­dem i sty­lem życia niż mecha­ni­zmem wal­ki.

W takie dni już tyl­ko her­ba­ta lip­to­na nad tomi­ka­mi boh­da­na zadu­ry, albo popra­wia­nie
dyk­cji przed brą­zo­wym lustrem.
(„Płod­ne dni”)

I tu zaczy­na się dru­gi wątek świa­ta przed­sta­wio­ne­go Pod­gór­nik. Jest nim kobie­ta a wraz z nią seks, miłość, śmierć, zdra­da, roz­sta­nie… Te wszyst­kie zda­wa­ło­by się pospo­li­te wąt­ki pod pió­rem Mar­ty Pod­gór­nik nabie­ra­ją nowe­go dra­pież­ne­go kształ­tu. I to chy­ba jest naj­moc­niej­szy moment, w któ­rym obja­wia się jej nie­wąt­pli­wy talent. Mało kto potra­fi tak, jak ona bez­pre­ten­sjo­nal­nie i bez pre­ten­sji pisać o porzu­ce­niu, sile, prze­mo­cy i nie­sy­me­trycz­nej, nie­na­pra­wial­nej miło­ści. Jej nie­ustan­ne pod­no­sze­nie się z kolan,

znów czu­ję w sobie zgo­dę i mam obok
już nie cie­bie po roku od tam­tej
prze­klę­tej wio­sny znów noszę sukien­ki
i noszę w sobie zgo­dę któ­rą świat ma gdzieś
(„2001”)

jej eman­cy­pa­cyj­ny zryw jest zawsze tyl­ko tym­cza­so­wy i ma bar­dzo oso­bi­sty wymiar, odzwier­cie­dla­ją­cy się w cał­ko­wi­cie pry­wat­nym języ­ku. Nie dostrze­że­my w tych wier­szach żad­nych zna­nych nam dys­kur­sów, choć wszy­scy w swo­ich przed­są­dach pró­bu­ją je w tę poezję wpi­sać. Nie wiem jak defi­nio­wa­ne i jak sze­ro­kie może być poję­cie femi­ni­zmu, ale w przy­pad­ku tej poezji nale­ża­ło­by je moc­no zwe­ry­fi­ko­wać. Pod­gór­nik nie sta­ra się zmie­niać toż­sa­mo­ści nar­ra­cyj­nej i prze­mie­niać słow­ni­ków, jak chcia­ła­by tego cho­ciaż­by Spi­vak:

pew­na pani czy­ta­ła za dużo; femi­nist­ki wszę­dzie
wie­sza­ły napis HEIDEGGER TY KANCIE, nie wie­dzieć
cze­mu pew­nie z bra­ku zajęć? słow­nik 2000 mil­czał
na temat, drin­ki im osty­gły, przed pój­ściem
do łóż­ka lubi­ła nalać sobie do podusz­ki. jako ofia­rę
złe­go krą­że­nia (tzw. wtór­ny obieg) miłość wpę­dzi­ła
ją w sidła cho­ro­by (z cho­ro­bą bez żar­tów),
ale była dziel­na, poszła na woj­nę, zdmuch­nę­ła
dom z kar­tek, potem tele­fon
zako­pa­ła w par­ku.
(„eman­cy­pa­cja”)

W zamian jed­nak natra­fi­my na opór znacz­nie moc­niej­szy, a przy­naj­mniej bar­dziej suge­styw­ny, któ­ry prze­ma­wia do nas z per­spek­ty­wy real­nej kobie­cej siły. Siły, któ­ra nie pozo­sta­wia żad­nych złu­dzeń, że każ­dy nasz krok w kie­run­ku pojed­na­nia dwóch zupeł­nie nie­przy­sta­ją­cych świa­tów męż­czyzn i kobiet, zmie­rza do nie­unik­nio­nej kata­stro­fy. Język Pod­gór­nik wręcz wyda­je się być bar­dzo męski i nie świad­czą o tym jedy­nie męskie koń­ców­ki flek­syj­ne. To uni­wer­sal­na posta­wa, któ­ra dąży raczej do syn­te­zy i kon­fron­ta­cji, ani­że­li uciecz­ki we wspo­mnia­ną eman­cy­pa­cję.

a będzie jesz­cze wię­cej, ty to roz­łą­cze­nie opła­cisz
w naj­niż­szej z taryf, albo­wiem masz moją krew teraz
by ją mno­żyć, by zacząć raz jesz­cze i pra­gnąć
krwa­wić bar­dziej, kie­dy pra­gnąć nie zna­czy nie musieć
(„pro­duk­ty ubocz­ne”)

I tu jest mi ona bar­dzo bli­ska. Bo boha­ter­ka w jej wier­szach nie umie żyć w izo­la­cji, nie chce uda­wać nic w języ­ku. Nie­ustan­nie podej­mu­je pró­bę wej­ścia na obcy teren, teren wro­ga, z któ­rym sypia („Śmierć i dziew­czy­na”). Kate­go­rie kochan­ka i wro­ga krzy­żu­ją się w napię­ciu tak sil­nym, że czy­ta­ją­cy jej sło­wa może odnieść wra­że­nie, że nie ma tu miej­sca na wytchnie­nie, na odpo­czy­nek, nie ma tu bez­piecz­nych przy­sta­ni i być może to pro­wo­ku­je Pod­gór­nik do uciecz­ki w „wiersz”, któ­ry w tym ukła­dzie wyda­je się być jej naj­wier­niej­szy.

Pisząc o książ­ce Nic o mnie nie wiesz, nie moż­na pomi­nąć inne­go jesz­cze aspek­tu pisar­stwa, a mia­no­wi­cie funk­cji lite­ra­tu­ry. W tym miej­scu chcia­ło­by się po mark­si­stow­sku zapy­tać o uży­tecz­ność poety­ki. I choć pyta­nie to dla wie­lu wyda­je się być zupeł­nie jało­we czy wręcz bez­sen­sow­ne, chciał­bym posta­wić je Mar­cie Pod­gór­nik. Bo jak już pozna­my ją lepiej, jak już prze­brnie­my przez tę dosyć dużą licz­bę tek­stów, nie czu­je­my, że zosta­je­my z niczym. Mimo że nie widać tu żad­nych prze­ja­wów akty­wi­zmu spo­łecz­ne­go, nie ma tu rów­nież miej­sca na jało­wą meta­fi­zy­kę, któ­rej wszy­scy tak kur­czo­wo się trzy­ma­ją. I chy­ba w tym wyja­ło­wio­nym meta­fi­zycz­nie świe­cie, moż­na dostrzec całą siłę jej pisa­nia. Bez zbęd­nych meta­for o czło­wie­ku, świe­cie, pod­mio­cie, bez zby­tecz­nych i pustych prze­cha­dzek przez poezję, jako orę­dow­nicz­kę praw­dy, o któ­rą dopo­mi­na się w swym nie­szczę­snym posło­wiu Honet, dostrzec może­my machi­nę kry­tycz­ną, któ­ra oba­la wszel­kie mity, przed­są­dy, prze­są­dy – i obna­ża być może i nasz świat. Czy jest to świat praw­dzi­wy, nie wiem, wiem, że jest to świat moż­li­wy, któ­ry i mi zda­je się doświad­czać. Ta nagość życia (bez Agam­be­now­skie­go teo­re­ty­zo­wa­nia) daje nam obraz wal­ki o bycie w świe­cie. Bycie bez masek czy gestów, bycia w peł­nej kon­fron­ta­cji, z nie­zwy­kłą odwa­gą i świa­do­mo­ścią, co sta­je się jesz­cze bar­dziej wymow­ne, gdy zauwa­ży­my, że jest to świa­do­mość z same­go ser­ca filo­zo­fii tra­ge­dii, filo­zo­fii czy­stej i smut­nej, pozba­wio­nej wstręt­nej i tak czę­sto eks­po­no­wa­nej melan­cho­lii.

Jeśli świat wyśli­zga się nam niczym kost­ka mydła, w tych drżą­cych rano
dło­niach, nie czy­ni­my tra­ge­dii tam, gdzie dzie­je się – zwy­czaj­ny dra­mat.

(Prze­pięk­ni prze­gra­ni)
(„Lite­ra­tu­ra w week­end”)

Naga rze­czy­wi­stość poet­ki to wystar­cza­ją­cy powód, by się z nią skon­fron­to­wać. Tak więc Mar­to, miło było cię poznać!

O autorze

Michał Czaja

Urodzony w 1983 roku. Teoretyk literatury i kultury, wykładowca, współpracuje z zespołem badawczym Literatura i Konteksty w IBL, od niedawna współredaguje kwartalnik literacki "Wakat on-line", od wielu lat związany z warszawskim środowiskiem literackim. W maju w serii "Debiuty" Staromiejskiego Domu Kultury ukazał się jego debiutancki tomik Bo to nowa krytyka będzie o miłości. Mieszka w Warszawie.

Powiązania

Swoimi słowami

wywiady / o pisaniu Katarzyna Fetlińska Marta Podgórnik

Roz­mo­wa Kata­rzy­ny Fetliń­skiej z Mar­tą Pod­gór­nik, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Nic o mnie nie wiesz, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go w 2012 roku.

Więcej