recenzje / IMPRESJE

Mój Falkiewicz

Karol Maliszewski

Esej Karola Maliszewskiego towarzyszący premierze książki ta chwila Andrzeja Falkiewicza.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Przed laty czy­ta­łem powieść Led­wie mrok Andrze­ja Fal­kie­wi­cza, nie wie­dząc, co czy­tam, nie zna­jąc pozo­sta­łej twór­czo­ści auto­ra Pol­skie­go kosmo­su. O tym sta­nie świa­do­mo­ści świad­czy recen­zja opu­bli­ko­wa­na wów­czas w „Gaze­cie Wybor­czej”. Tak widzia­na powieść była tyl­ko nie­za­ko­rze­nio­nym eks­pe­ry­men­tem, jed­no­ra­zo­wym wybry­kiem, wybor­nym eks­ce­sem tyl­ko dla mnie, poszu­ku­ją­ce­go nowych for­muł i bodź­ców dla pro­zy pisa­nej obok kry­tycz­no­li­te­rac­kich tek­stów. Teraz to wszyst­ko muszę odwo­łać. Była – i jest – zako­rze­nio­nym eks­pe­ry­men­tem, donio­słym, idą­cych w głąb przy­szłej histo­rii lite­ra­tu­ry, wybry­kiem, eks­ce­sem dla wie­lu prze­czu­wa­ją­cych zno­sze­nie sta­rych form kul­tu­ro­wych przez to, co dopy­tu­je dopie­ro o moż­li­wo­ści inne­go wyra­ża­nia i wyra­zu.

Żeby do tego prze­ko­na­nia dojść, nale­ża­ło prze­żyć następ­nych kil­ka­na­ście lat, prze­brnąć przez jesz­cze więk­szą ilość tek­stów i zoba­czyć twarz czło­wie­ka, któ­ry był przede wszyst­kim myśli­cie­lem, filo­zo­fem ukła­da­ją­cym z róż­nych tek­sto­wych puz­zli całość widze­nia świa­ta – języ­ka – czło­wie­ka. Prze­ło­mo­wym dla mnie doświad­cze­niem była lek­tu­ra Frag­men­tów o pol­skiej lite­ra­tu­rze. Przy tej książ­ce zbie­gły się wcze­śniej­sze intu­icje i dopro­wa­dzi­ły do tym­cza­so­wej kon­klu­zji. Frag­men­ty o pol­skie lite­ra­tu­rze (oraz pew­ne par­tie pisa­nej wcze­śniej, a opu­bli­ko­wa­nej póź­niej, książ­ki Takim ście­giem) są dla mnie dowo­dem na roz­pad dys­kur­su, któ­re­go poczu­cie zafun­du­je w efek­cie dal­sze eta­py Fal­kie­wi­czow­skie­go namy­słu opar­te­go na sta­łym pod­ry­wa­niu wagi i zna­cze­nia huma­ni­stycz­nych oczy­wi­sto­ści. Fal­kie­wicz sta­je obok nich, w roz­dar­ciu i nie­na­sy­ce­niu, zda­jąc sobie przy tym spra­wę, że wybie­ra dro­gę uto­pii, że idzie w stro­nę nie­moż­li­we­go. Jed­nym z prze­ja­wów przy­ję­te­go wów­czas mak­sy­ma­li­zmu sta­ło się pra­gnie­nie stwo­rze­nia alter­na­tyw­ne­go języ­ka nowej huma­ni­sty­ki, a cze­go naj­oka­zal­szym owo­cem wyda­je się powieść Led­wie mrok.

W świe­tle zapi­sków z Frag­men­tów o pol­skiej lite­ra­tu­rze i Takim ście­giem1 widać, że na powieść – taką powieść – zbie­ra­ło się auto­ro­wi od lat, że wła­ści­wie pisał ją mię­dzy fra­za­mi szki­ców doty­czą­cych Kar­po­wi­cza, Bucz­kow­skie­go czy Gom­bro­wi­cza. A tak­że mie­dzy zda­nia­mi tych tek­stów, któ­re sygna­li­zo­wa­ły arty­stycz­ny i ludz­ki nie­do­syt, recen­zji ze współ­cze­snych auto­rów nie­speł­nia­ją­cych wymo­gów poszu­ki­wa­nia trans­cen­den­cji w zasię­gu ręki, w nie­tran­scen­dent­nym, roz­bi­tym świe­cie, nie­two­rzą­cych wła­sne­go spo­so­bu komu­ni­ko­wa­nia się z roz­pa­czą, lękiem, bez­sen­sem, głę­bo­kim dozna­niem destruk­cji obo­wią­zu­ją­cych od wie­ków form, peł­nych nie­gdyś auten­tycz­nie prze­ży­wa­ne­go zna­cze­nia. Fal­kie­wi­cza inte­re­so­wa­li ci auto­rzy, któ­rzy nie tyl­ko o wspo­mnia­nym roz­pa­dzie świad­czy­li; ci naj­więk­si pró­bo­wa­li radzić i zara­dzać, być może tyl­ko w skrom­nym, intym­nym zakre­sie, ale poznań­skie­mu kry­ty­ko­wi to wystar­cza­ło. Uwa­żał, że na roz­pad „cało­ści” da się odpo­wie­dzieć jedy­nie wybu­chem, neu­ro­tycz­nym gestem indy­wi­du­al­no­ści wcho­dzą­cej z pasją w głąb wła­sne­go świa­ta, inten­syw­nie upra­wia­ją­cej swój głód.

Cóż więc takie­go roz­gry­wa się na kar­tach Frag­men­tów o pol­skiej lite­ra­tu­rze? „Roz­gry­wa się” moż­na rozu­mieć tak­że jako „jest gra­ne”. Świa­do­mość aktor­skie­go gestu zda­je się nigdy nie opusz­czać nar­ra­to­ra tej książ­ki. Fal­kie­wicz już wów­czas upra­wiał taką kry­ty­kę lite­rac­ką, któ­rą moż­na rozu­mieć jako „grę nar­ra­cją” albo „nar­ra­cję gry”. Tak jak­by teatro­lo­gicz­na wie­dza, wyczu­cie sce­ny prze­nio­sły się na oko­licz­ne dzie­dzi­ny namy­słu, pod­su­wa­jąc obraz tuż obok oddy­cha­ją­cej widow­ni. Tak czy­tam poszcze­gól­ne ese­je i notat­ki two­rzą­ce Frag­men­ty o pol­skiej lite­ra­tu­rze, tak widzę ich jaw­ną lub ukry­tą dra­ma­tur­gię. Z kolei książ­ka ta widzia­na jako całość jest jed­nym wiel­kim spek­ta­klem, przy­go­to­wu­ją­cym odbior­cę do efek­tu koń­co­we­go. Fascy­nu­ją­ce są te wie­lo­krot­ne podej­ścia do twór­czo­ści Kar­po­wi­cza, Gom­bro­wi­cza, Bucz­kow­skie­go, Pio­trow­skie­go, Róże­wi­cza i innych, na gorą­co czy­nio­ne korek­ty, nowe zesta­wy min towa­rzy­szą­ce eks­pre­sji. Pro­ces prze­dzierz­ga­nia się, przy­mie­rza­nia, pró­bo­wa­nia wyda­je się nie mieć koń­ca. Kry­tyk jak­by uspra­wie­dli­wiał się, że nie spro­stał, że w porę nie doj­rzał, że zno­wu wra­ca, by uwy­dat­nić… Ten rosną­cy nie­po­kój udzie­la się czy­tel­ni­ko­wi, któ­ry uprasz­cza­jąc pro­ce­du­rę, sta­wia w koń­cu pyta­nie: to jaka jest praw­da?

Od Fal­kie­wi­cza otrzy­mać może odpo­wiedź w sty­lu „praw­da jest w toku, praw­da się sta­je”, i może pod­pa­trzeć, jak prze­cho­dzi się z pozy­cji typo­we­go kry­ty­ka lite­rac­kie­go usta­na­wia­ją­ce­go swą praw­dę zero­je­dyn­ko­wych ocen do roli kry­ty­ka-arty­sty. Zamiast kon­so­li­do­wa­nia zna­czeń i ocen pro­po­nu­je się ich pod­wa­ża­nie i intu­icyj­ne prze­świe­tla­nie, zamiast zamy­ka­nia dys­ku­sji ponow­ne jej otwie­ra­nie, i wresz­cie – zamiast kate­go­rycz­ne­go osa­dza­nia zna­czeń w goto­wym łoży­skach, dry­fo­wa­nie wokół oso­bi­ście nur­tu­ją­cych, a przez to naj­waż­niej­szych, sen­sów.

W roku 1982, roku wyda­nia Frag­men­tów o pol­skiej lite­ra­tu­rze, praw­do­po­dob­nie nie moż­na było tego wyra­zić wprost. Trze­ba było argu­men­ty roz­pi­sać niczym role w spek­ta­klu. Wymo­wa tej sztu­ki wyda­je się dość jed­no­znacz­na. Chce się zerwać ze sche­ma­tem wyra­ża­nia opi­nii o utwo­rze lite­rac­kim, kon­wen­cją uczest­ni­cze­nia w mar­twym dla auto­ra rytu­ale. Pierw­sze sygna­ły nie­po­ko­ju poja­wia­ją się jako dopi­ski pod tek­sta­mi ofi­cjal­nych wystą­pień. To, co ofi­cjal­ne stop­nio­wo ule­ga ero­zji, sile par­cia cze­goś nie­ofi­cjal­ne­go, nie­zbyt jaw­ne­go. Sygna­li­zu­je się brak poro­zu­mie­nia i moż­li­wo­ści sko­mu­ni­ko­wa­nia z tym, co ofi­cjal­ne, z cen­tra­lą lite­rac­kich i kry­tycz­nych sen­sów, z jej mar­twym, coraz bar­dziej doskwie­ra­ją­cym kry­ty­ko­wi-arty­ście, języ­kiem. Na tym wstęp­nym, a dotkli­wym, wra­że­niu nie­przy­sta­wa­nia języ­ków i świa­tów opie­ra się wola zerwa­nia. Takie są pod­sta­wy kre­owa­nia spek­ta­klu out­si­de­ra, któ­ry na Sesji Gom­bro­wi­czow­skiej IBL w dniu 25 kwiet­nia 1975 roku czu­je się samot­ny i osa­czo­ny: „Maria Janion, ten kara­bin maszy­no­wy – syst. Maxi­ma – pol­skiej huma­ni­sty­ki, osta­tecz­nie mi obrzy­dzi­ła dal­sze zaj­mo­wa­nie się Gom­bro­wi­czem”2.

Poznań­ski pisarz już wte­dy wyda­wał się wie­dzieć, cze­go na pew­no nie chce. Wyko­ny­wa­nie polo­ni­stycz­nych obo­wiąz­ków pozo­sta­wiał innym. Ten typ lek­tu­ry koja­rzył mu się z czymś zewnętrz­nym i pro­fe­sjo­nal­nie chłod­nym, w grun­cie rze­czy obo­jęt­nym. Sam chciał pójść dalej i przy oka­zji zabrać tam czy­tel­ni­ka. „Mier­zi mnie nuda tych pozor­nie zbor­nych wykła­dów z ich nie­uchron­ną wyni­ko­wal­no­ścią (wyni­ki­wal­no­scią), któ­re jesz­cze przy tym – żeby nie stra­szyć czy­tel­ni­ka nauko­wo­ścią swą, a tak­że dla­te­go, że jest się same­mu prze­stra­szo­nym nauko­wo­ścią innych – przy­bie­ra­ją postać swo­bod­nej gawę­dy! Błoń­ski na przy­kład! Ileż on traf­nych rze­czy powie­dział o Wit­ka­cym, jak domyśl­nie domy­ślił moty­wa­cje życiu Sępa Sza­rzyń­skie­go, jak nam przy­bli­żył Pro­usta, ile spraw wyja­śnił w twór­czo­ści Gom­bro­wi­cza, Mroż­ka. Pra­wie zawsze ma rację. Tyle razy obie­cy­wa­łem sobie, że prze­czy­tam dokład­nie, co napi­sał i odpa­da­łem po pierw­szych stro­nach czu­jąc, że mój udział jest zby­tecz­ny, bo tam beze mnie wszyst­ko już zosta­ło obmy­ślo­ne i dopo­wie­dzia­ne i jesz­cze na doda­tek opa­trzo­ne dobro­dusz­ną miną, żeby mnie nie onie­śmie­lić”3.

Dla­te­go tyle uwa­gi poświę­cam Frag­men­tom o pol­skiej lite­ra­tu­rze, ponie­waż są dla mnie doku­men­tem samo­świa­do­mo­ści, notat­ni­kiem z prze­ło­mu, jaki doko­nał się w wewnętrz­nym świe­cie powie­ścio­pi­sa­rza w latach sie­dem­dzie­sią­tych. Wte­dy to zaczę­ło pisać się coś na prze­kór przy­ję­te­mu i cele­bro­wa­ne­mu dys­kur­so­wi, zaś świa­do­mość tego, co powsta­je, bar­dzo wyraź­nie zosta­ła okre­ślo­na w for­mie nota­tek do pro­jek­tu na kar­tach Takim ście­giem. Oczy­wi­ście, już wcze­śniej rósł opór, wyra­ża­jąc się sze­re­giem coraz bar­dziej oso­bi­stych impre­sji krą­żą­cych wokół ofi­cjal­nych wykład­ni i kano­nicz­nych odczy­tań. Cią­gle jed­nak pozo­sta­wa­ło się na grun­cie przy­ję­te­go języ­ka, kon­te­sto­wa­ło się w jego ramach, prze­su­wa­jąc tyl­ko opty­kę, uwew­nętrz­nia­jąc kry­tycz­no­li­te­rac­ką komu­ni­ka­cję. To, co nastą­pi­ło mię­dzy sierp­niem a paź­dzier­ni­kiem 1977 roku, a cze­go tek­sto­wy dowód zna­lazł się w tym zbio­rze ese­jów, było spo­rym zasko­cze­niem.

„Naszło mnie dzi­siaj rano, że nogi mnie i ręce nie, i gło­wa oraz szy­ja mnie, tak­że brzuch-mnie, jeśli mam, ramio­­na-mnie, pier­si, ple­cy, dol­ne mnie-czę­ści itp., a też mnie­-wątro­ba, ser­ce, krę­gi, mię­śnie, koście-mnie; jeśli­bym mia­ła, to są fan­to­my i nawet! nawet gdy­by się je uda­ło wiel­kim wysił­kiem sca­lić, nie­któ­re z nich zlu­stro­wać samej, nie­któ­re domy­śleć a nie­któ­re zwi­dzieć z ana­to­micz­ne­go atla­su, to mnie i tak nie będzie, tyl­ko zno­wu fan­tom zło­żony z fan­to­mów. Mam sie­bie na próż­no i pustą, i w pusto myślę. Mogę się cała zeszu­kać i zesztu­ko­wać ale tyl­ko we fan­tom. Nawet o nie­zbyt wyraź­nych rysach twa­rzy, o nie do odcy­fro­wa­nia licz­bie lat, kolo­rze ok i wło­sów, o nie­czytelnym życio­ry­sie przed­tym i tym, o nie­ja­snym tu po­łożeniu. Fan­tom nie­zo­rien­to­wa­ny, nie zaszły i nie wze­szły, i nie na pół­noc. Bez sytu­acji, w żad­nej ska­li. O nie­ja­snych myślach przed­tych i dzi­siej­szych. Fan­tom zawsze prze­świ­tu­ją­cy a bez świ­tu. I nie w noc”4.

Cho­ciaż sam pisarz począt­ko­wo wyda­wał się skon­fu­do­wa­ny tymi zapi­sa­mi, ich kło­po­tli­wą na tle kla­sycz­nych ese­jów obec­no­ścią, to wkrót­ce zaczął dopi­sy­wać następ­ne frag­men­ty, któ­re po latach zło­ży­ły się w ponad 500-stro­ni­co­wą całość zaty­tu­ło­wa­ną Led­wie mrok; i już na wstę­pie ude­rza­ły swą nie­po­praw­no­ścią, rozu­mia­ną jako świa­do­me roz­bi­ja­nie popraw­ne­go szy­ku orze­ka­nia o świe­cie i arte­fak­tach. Zmę­cze­nie sche­ma­ta­mi dys­kur­su dopro­wa­dzi­ło do parok­sy­zmu wście­kło­ści; poroz­bi­ja­ne lustro języ­ka nale­ża­ło od nowa zacząć skła­dać z kawał­ków. Reto­rycz­ne­mu wysu­bli­mo­wa­niu chcia­no prze­ciw­sta­wić ele­men­tar­ną pro­sto­tę cie­le­snych doznań, a wła­dzy męskie­go dys­kur­su kobie­ce mówie­nie wewnętrz­ne. A to wszyst­ko w imię poszu­ki­wa­nia nowych kom­pe­ten­cji eks­pre­syj­nych i poznaw­czych. Fal­kie­wicz nazy­wa je „jed­no­li­tym, cią­głym wid­mem ludz­kie­go wyra­zu”5, zno­szą­cym podział na uczu­cie i myśl, kul­tu­rę i natu­rę, sztu­kę i naukę, cia­ło i ducha. Moż­na by dalej cią­gnąć tę wyli­czan­kę, uosa­bia­ją­cą wszel­ką sztucz­ną binar­ność, któ­ra powin­na być zneu­tra­li­zo­wa­na w akcie samo­po­zna­nia i kre­acji.

Dzie­ło wpi­su­ją­ce się w kształt takie­go marze­nia jest do pomy­śle­nia, ale czy do zre­ali­zo­wa­nia? Fal­kie­wicz upew­niw­szy się co do jego uto­pij­no­ści, wkrót­ce zaczął je two­rzyć. Intu­icyj­ne­mu marze­niu towa­rzy­szył bar­dzo świa­do­my mani­fest. Pisa­ny w grud­niu 1978 roku brzmiał mniej wię­cej tak: „W lite­ra­tu­rze współ­cze­snej coraz bar­dziej oczy­wi­sta sta­je się potrze­ba dzie­ła, któ­re zama­ni­fe­sto­wa­ło­by tę c i ą g ł o ś ć  w i d m a, któ­re zda­ło­by spra­wę z nie­do­strze­ga­nej dotych­czas r o z p i ę t o ś c i  w y r a z o w e j  c z ł o w i e k a. Marzy mi się ten mak­sy­mal­ny dzi­siaj sto­pień trud­ności, posta­wio­ny czy­tel­ni­ko­wi: każ­do­ra­zo­wo, nie­kie­dy do­tyczyłoby to jed­ne­go zda­nia, musiał­by roz­strzy­gać, czy ma do czy­nie­nia z wypo­wie­dzią arty­stycz­ną, z twór­czo­ścią nau­kową, nie­wy­bred­nym kawa­łem, mani­fe­sta­cją zbo­cze­nia, wyja­wem dewia­cji umy­sło­wej, oby­wa­tel­ską pole­mi­ką, świa­to­twór­czym zawo­ła­niem ide­olo­ga itp. Marzy mi się że czy­tel­nik, zra­zu lek­tu­rą zde­ner­wo­wa­ny, poczu­je się bo­gatszy i sam spoj­rzy na sie­bie z więk­szym sza­cun­kiem. Łu­dzę się ze książ­ka taka zosta­nie napi­sa­na po pol­sku”6.

I zosta­ła napi­sa­na. Jest nią wła­śnie Led­wie mrok. W tej książ­ce spo­tka­ło się wie­le wcze­śniej­szych intu­icji poznań­skie­go filo­zo­fa. Jed­na z nich zasa­dza się na pole­mi­ce z Wit­t­gen­ste­inem. Pierw­sze sło­wa powie­ści infor­mu­ją o tym wprost. „To, co chcie­li­by­śmy powie­dzieć, dale­ko nie jest oczy­wi­ste. A powin­no być oczy­wi­ste, jeże­li ma być powie­dze­nia war­te. Wca­le się Jej wie­lo­słow­ne­mu znie­cier­pli­wie­niu i języ­ko­wym gry­ma­som nie dzi­wię: zna­leź­li­śmy się oto poza gra­ni­ca­mi języ­ka”7.

Wyda­je mi się, że zawsze dzie­je się tak z języ­kiem usi­łu­ją­cym towa­rzy­szyć anar­chicz­no­ści doświad­czeń gra­nicz­nych czy osta­tecz­nych. Język świet­nie speł­nia się w codzien­nym uży­ciu, w świe­tle słoń­ca, nato­miast jego ela­stycz­na odpo­wied­niość zaczy­na nie­do­ma­gać w sytu­acjach nie­do­okre­ślo­nych. Wyda­je mi się, że Fal­kie­wicz chciał tu poka­zać, jak język we wspo­mnia­nych oko­licz­no­ściach sta­je się bez­rad­ny, sztyw­nie­je w ustach, czy­li kon­wen­cjach, a jego sfor­ma­li­zo­wa­ną racjo­nal­ność prze­ła­mu­ją inne środ­ki wyra­zu, impro­wi­zu­jąc wokół cze­goś, co ośmie­lam się nazwać „komu­ni­ka­cją soma­tycz­ną”, raczej nie mając na myśli osła­wio­nej „mowy cia­ła”.

Punk­tów zwrot­nych w świa­do­mo­ści boha­ter­ki było spo­ro, jed­nak naj­sil­niej­szy opór prze­ciw domi­na­cji usta­lo­ne­go dys­kur­su roz­po­czął się wraz z tymi oto zda­nia­mi: „Jest miliard chwil w życiu, a język tyl­ko jeden, I widzi się nim nie to co się widzi, lecz to co się wie – więc co POTRAFI SIĘ widzieć – i tyl­ko tyle mówi”8.

Para­liż i depre­sja, wspól­na kata­stro­fa tak zwa­ne­go ducha i tak zwa­ne­go cia­ła dopro­wa­dzi­ły świa­do­mość do kre­su. I oka­za­ło się, że w takich oko­licz­no­ściach, w parok­sy­zmach i kon­wul­sjach powsta­je nowy język – widze­nie tak odle­głe od powszech­nie przy­ję­te­go, że aż nie­czy­tel­ne, beł­ko­tli­we. Ale czym jest beł­kot? Komu­ni­ka­tem nie­ja­snym w danym ukła­dzie nadaw­czo-odbior­czym. W innym ukła­dzie (w tej chwi­li dla nas jesz­cze nie­zna­nym) ten sam komu­ni­kat może nabrać bla­sku i zna­cze­nia, ponie­waż znaj­dzie się jakiś spo­sób na bez­rad­ność, na nasze przy­zwy­cza­je­nia i nawy­ki odbior­cze, nasze znie­wo­le­nie przez goto­we for­mu­ły seman­tycz­ne. „Powieść Fal­kie­wi­cza pyta o szan­sę arty­ku­la­cji tego, co kry­je się poza sło­wem; pyta o dostęp języ­ka do cia­ła, a nawet o język cia­ła, jego lek­sy­kę, flek­sję i skład­nię. Jeśli w przy­to­czo­nym frag­men­cie boha­ter pisa­ni­nie i tek­stu­rze prze­ciw­sta­wia cia­ło, to w isto­cie prze­ma­wia prze­ciw­ko zapo­mnie­niu cia­ła, nie­ustan­nie przy tym roz­wa­ża­jąc, czy jego kore­spon­dent­ce (owej spa­ra­li­żo­wa­nej mło­dej kobie­cie) napraw­dę uda­ło się odkryć język cia­ła, czy może raczej – cia­ło tek­stu”9.

Moż­na więc czy­tać tę opo­wieść jak instruk­cję wywal­cza­nia wła­sne­go języ­ka, wypra­co­wy­wa­nia alter­na­tyw­ne­go mode­lu poznaw­cze­go. „Pod­miot książ­ki Fal­kie­wi­cza jest kobie­cy. Nawet wte­dy, kie­dy wypo­wia­da się męż­czy­zna. (…) Jego pole wypo­wie­dzi ofla­dro­wa­ne jest świa­do­mo­ścią bycia kobie­tą. Nie ma to cha­rak­te­ru jakie­goś ducho­we­go trans­we­sty­ty­zmu, choć skła­nia do zasta­no­wie­nia się nad isto­tą takich decy­zji ludz­kich”10. Nie prze­sa­dzę wie­le, widząc tu uciecz­kę spod sym­bo­licz­nej prze­mo­cy męskie­go dys­kur­su, uciecz­kę pisa­rza „w kobie­tę”. Wewnętrz­ne (cie­le­sne?) mono­lo­gi boha­ter­ki natra­fia­ją bez prze­rwy na dys­kur­syw­ne kon­try, uczo­ne i poucza­ją­ce komen­ta­rze men­to­ra, męż­czy­zny postrze­ga­ne­go w kate­go­riach jed­no­oso­bo­we­go apa­ra­tu wła­dzy i wie­dzy, dok­to­ra, księ­dza, psy­cho­te­ra­peu­ty, w koń­cu figu­ry Boga. On kory­gu­je kobie­ce roje­nia, porząd­ku­je ich wylew­ną inten­syw­ność, panu­je nad sym­bo­licz­nym zna­cze­niem cho­ro­by. Praw­dzi­we wyzwo­le­nie pacjent­ki nastę­pu­je z momen­tem uświa­do­mie­nia sobie samot­no­ści i zerwa­nia z zewnętrz­ną domi­na­cją, z tym koją­cym prze­ko­na­niem, że na zewnątrz ktoś pro­wa­dzi i wspie­ra. W pla­nie filo­zo­ficz­nym brzmi to tak: „Daw­niej Bóg zaga­jał, teraz czło­wiek sam goi. Albo nie goi. Daw­niej zra­stał Bóg, póź­niej przy­ro­da, teraz czło­wiek sam sobie zra­sta – albo nie zra­sta jeśli mu się sprzy­krzy­ło i ma już dosyć. Kie­dyś Bóg powo­ły­wał, teraz czło­wiek sam podej­mu­je decy­zje, wyrok na sie­bie pisze”11, zaś w pla­nie fabu­lar­nym i nar­ra­cyj­nym tak: „Jego cichym powo­ła­niem jest kalec­two, ale jego praw­dzi­wą pasją – OKALECZANIE. Nie, nie to ban­dyc­kie, nie z pomo­cą noża i skal­pe­li. On pra­cu­je W GŁOWIE; już oka­le­czo­nej robi wodę z mózgu. I wca­le przed­tem nie musi go prać! JEST DRUGIM PO KOLEI NAJWIĘKSZYM MOIM WROGIEM (pierw­szym jestem ja sama). Przez całe lata ogłu­piał mnie i osza­lał. Ile­kroć zdro­wia­łam, zno­wu swy­mi ‘rada­mi’ ogłu­piał. Zacho­wa­łam na dowód jego ‘zatro­ska­ne’ tasiem­co­we ‘instruk­ta­że’. On nie poz­wala umrzeć zdro­wej!”12

Suge­styw­nie roz­pi­sa­ny na gło­sy para­doks – zresz­tą jeden z wie­lu para­dok­sów tej nar­ra­cji – poka­zu­je męż­czy­znę prze­świad­czo­ne­go, że „Pan Bóg roz­ma­wia z nami przez Kobie­tę”13 i kobie­tę doj­rze­wa­ją­ca do prze­ko­na­nia, że roz­ma­wia­jąc z męż­czy­zną, nie roz­ma­wia z Bogiem. W tym sen­sie jest to książ­ka o utra­cie, o uciecz­ce spod wpły­wu auto­ry­te­tu insty­tu­cji wia­ry, wie­dzy, miło­ści; o szu­ka­niu dro­gi wypro­wa­dza­ją­cej poza zasta­ny sys­tem mądro­ści, dro­gi cia­ła czy wręcz misty­ki cia­ła. „Czło­wie­czeń­stwo potwier­dza­ne tyl­ko kobie­co­ścią a kobie­cość potwier­dza­na samą kobie­tą, i tyl­ko w cie­le; i dopie­ro w tym jasne?”14

Wra­cam na zakoń­cze­nie do koron­nej idei twór­czo­ści Andrze­ja Fal­kie­wi­cza, do jego poczu­cia bra­ku we współ­cze­snej lite­ra­tu­rze istot­nej i ryzy­kow­nej pre­zen­ta­cji „cią­gło­ści wid­ma”. Jego zda­niem, mówi się na tyle, na ile sama mowa pozwa­la, pomi­ja­jąc to, co przed nią i tuż za nią, a może też, rów­no­le­gle, obok niej. Żeby doświad­czyć auten­tycz­no­ści bycia, trze­ba zde­rzyć sie­bie i czy­tel­ni­ka z mową zwie­lo­krot­nio­ną. Być może isto­ta tak inten­syw­nie pisa­nej, wie­lo­stru­mie­nio­wej pro­zy, wią­że się z poli­fo­nią. Na prze­cię­ciu wie­lu idio­mów poja­wić się może coś na kształt wstrzą­sa­ją­ce­go zro­zu­mie­nia cało­ści, przej­rze­nia, gdyż praw­da obja­wia­na przez jeden język jest szcząt­ko­wa, efe­me­rycz­na. Stąd pomysł na umiesz­cze­nie w jed­nej nar­ra­cji strzę­pów bra­nych z wie­lu kul­tur, języ­ków, śro­do­wisk. W takiej prze­strze­ni nie ma koli­zji mię­dzy tym, co ofi­cjal­ne i nie­ofi­cjal­ne, co przy­ję­te, a nie­przy­zwo­ite. Ta jed­no­rod­ność jest na tyle ory­gi­nal­na, że nie wsty­dzi się klisz i nawią­zań, bra­ter­skich ukło­nów kie­ro­wa­nych w stro­nę Bucz­ko., Kar­po., i Gom­bro15. Styl arty­stycz­ny ma mie­szać się z twór­czo­ścią nauko­wą, poezja o lin­gwi­stycz­nej pro­we­nien­cji z pomy­sło­wą ska­to­lo­gią, dewia­cja z oby­wa­tel­ską pole­mi­ką, trak­tat meta­fi­zycz­ny z powie­ścią w listach; wszyst­ko we wszyst­kim, a gdy­by tego było mało, choć już znacz­nie wykro­czo­no poza to, co „dotych­czas było wol­no filo­zo­fu­ją­ce­mu kry­ty­ko­wi”16, dodat­ko­wych doznań i olśnień dostar­czyć mają repro­du­ko­wa­ne obra­zy i pocz­tów­ki, tabe­le i rysun­ki, róż­nie sfunk­cjo­na­li­zo­wa­ne kro­je czcio­nek oraz „zna­ki typo­gra­ficz­ne pro­gra­mu Micro­soft Word 6”17.

Przy tak rewo­lu­cyj­nym przed­się­wzię­ciu nor­mal­ne pismo nie wyda­je się wydol­ne nawet wte­dy, gdy posił­ku­je się kur­sy­wą, nawia­sem, wer­sa­li­ka­mi, wytłusz­cze­niem i cudzy­sło­wem. Prze­pro­wa­dza­ne eks­pe­ry­men­ty obej­mu­ją uży­cie pisma lustrza­ne­go i kil­ku języ­ków obcych. W tym miej­scu intu­icje doty­czą­ce „języ­ka cia­ła” spo­ty­ka­ją się z wyobra­że­niem „cia­ła języ­ka”. Fal­kie­wicz chciał i to poka­zać, zwra­ca­jąc uwa­gę na pismo, na fan­to­ma­tycz­ność dru­ku, kre­ski, rysun­ku, foto­gra­fii, zna­ku. I samo pismo (trud wydo­by­wa­nia pisma, ołów­ka przy­twier­dzo­ne­go do dło­ni) mia­ło na sie­bie zwró­cić uwa­gę. Pismo jako cia­ło, więc i mowa w ten spo­sób cie­le­sna czy ucie­le­śnio­na.

Pisa­rza­mi cia­ła byli­by wszy­scy ci, któ­rzy sta­ra­ją się nadać języ­ko­wi cie­le­sność, zbu­dzić go i wyzwo­lić z for­mu­lar­no­ści, ci, któ­rzy łączą filozo­fię z lite­ra­tu­rą, jak Pla­ton, Sade, Rous­se­au, Nie­tz­sche, nada­jąc jej zindywi­dualizowany wymiar. Jak Heideg­ger, któ­ry uży­wa filo­zo­ficz­ne­go skal­pe­la pojęć, ale pojęć o rodo­wo­dzie fik­cji i któ­re­go słyn­ne, pre­cy­zyj­nie ukształ­towane ety­mo­lo­gie budu­ją lite­ra­tu­rę. Pisa­rza­mi cia­ła są poeci, pro­jek­tu­ją­cy ducho­wą rewo­lu­cję i burzą­cy spo­kój języ­ka ojców, jak nihi­li­sta Lau­tre­amont, jak poeta Woja­czek”18.

I jak Andrzej Fal­kie­wicz, któ­ry w podob­ny spo­sób jak jego wiel­cy poprzed­ni­cy zbu­rzył „spo­kój języ­ka ojców”. Pew­nie by się obru­szył i zaczął szy­dzić z oka­zjo­nal­nej ety­kiet­ki. Nie chciał być pisa­rzem cia­ła tak, jak nie chciał być pisa­rzem ducha. Jego zamia­ry doty­czy­ły cało­ści, chciał być pisa­rzem „cią­gło­ści wid­ma”, czy­li odbi­ja­ją­cej się w czło­wie­ku (poszcze­gól­nym „ja”) kosmicz­nej  samo­wie­dzy. „Mistycz­ny sens ludz­kie­go kościo­ła sztu­ki pole­ga na przy­wró­ce­niu w dys­kur­sie o ja dokład­ne­go prze­ci­wień­stwa tego, o czym myśli­my, posłu­gu­jąc się tym sło­wem. (…) Moż­na więc przy­pusz­czać, że bebe­cho­wa­te, nie­ja­sne, bez­fo­rem­ne wewnętrz­ne języ­ki cia­ła wypo­wia­da­ją nie jakieś róż­ne, indy­wi­du­al­ne, nie­po­wta­rzal­ne oso­bo­wo­ści, ist­nie­nia, ja, lecz że są jedy­nym spo­so­bem nigdy nie skoń­czo­nej eks­pre­sji całej i wszyst­kiej rze­czy­wi­sto­ści. Cała zaś i wszyst­ka rze­czy­wi­stość jest w ludz­kim koście­le sztu­ki o tyle, o ile sta­je się cia­łem języ­ka”19.

Sądzę, że przed roz­po­czę­ciem swe­go dzie­ła Andrzej Fal­kie­wicz miał wię­cej wia­ry w nie­ogra­ni­czo­ność owej „roz­pię­to­ści wyra­zo­wej czło­wie­ka”. Ina­czej mówiąc – bar­dziej był pew­ny poten­cjal­nej wol­no­ści. Nie­ste­ty, każ­de sta­wa­nie się pisma, każ­dy seman­tycz­ny rygor, przy­zy­wa zbyt śmia­łe marze­nia do porząd­ku, a uto­pii twór­czej wol­no­ści wska­zu­je miej­sce w sze­re­gu. To wła­śnie wte­dy zaczy­na się powra­cać myślą do kwe­stii gra­nic. „Piszę jak tu piszę. Jed­na z kata­strof lite­ra­tu­ry. A co? Wię­cej mia­łam kochać? Mia­ło być bar­dziej całe? Są gra­ni­ce. Są gra­ni­ce, za któ­ry­mi koń­czy się czło­wiek. I są gra­ni­ce, za któ­ry­mi nie ma nawet zwie­rzę­cia”20. Moim zda­niem, Fal­kie­wi­czo­wi i tak uda­ło się dużo; ten wyłom w line­ar­nych i uty­li­tar­nych przy­zwy­cza­je­niach pol­skiej pro­zy jest na tyle „prze­past­ny”, że jak nad każ­dym głę­bo­kim śla­dem pochy­lać się nad nim będą następ­ne poko­le­nia.


Przy­pi­sy:
[1] Powieść tę zapo­wia­da­ły mię­dzy innym takie, świad­czą­ce o cha­rak­te­rze i kie­run­ku filo­zo­ficz­nych poszu­ki­wań, zda­nia: „nazwać owe wiecz­ne pogra­ni­cze, pogra­ni­cze wnę­trza ludz­kie­go i zewnętrz­no­ści, o któ­rym tak nie­wie­le dotych­czas potra­fio­no powie­dzieć, powie­dzieć w  i s t o c i e, bo nie mówię o spo­zie­ra­niu jed­ne­go w dru­gie; owo pogra­ni­cze, tę  g r a ni c ę  o s m o z y, o któ­rej wciąż i nadal nicze­go wią­żą­ce­go nie wie­my, choć jest wyso­ce praw­do­po­dob­ne, że wszyst­ko cze­go dotych­czas nie rozu­mie­li­śmy – a co okre­śla­my mia­nem trans­cen­den­cji, sub­stan­cji, grun­tu meta­fi­zycz­ne­go czy jak jesz­cze – na niej się mie­ści; a zawsze mie­ści się  n i e c o  b l i ż ej  fizycz­ne­go cia­ła Pani, Niej-cia­ła, mnie-cia­ła (…), niż cze­goś tego nie­wy­ra­żal­nie nie­ob­ję­te­go, cze­go się nie dosię­ga?”. Cytu­ję za wyda­niem nowym, popra­wio­nym: Takim ście­giem, Wro­cław 2009, s. 114.  

[2] A. Fal­kie­wicz, Frag­men­ty o pol­skiej lite­ra­tu­rze, War­sza­wa 1982, s.133.
[3] Tam­że, s. 285.
[4] Tam­że, s. 247.
[5] Tam­że, s. 326.
[6] Tam­że, s. 327–328.
[7] Tam­że, s 7.
[8] A. Fal­kie­wicz, Led­wie mrok, dz. cyt., s. 51.
[9] K. Uni­łow­ski, Moder­nizm pocz­ty, „FA-art” nr 1, 1999, s. 37.
[10] B. Kierc, Arcy­dzie­ło, „Pomo­sty” nr 2/3, 1997/98, s. 200.
[11] A. Fal­kie­wicz, Led­wie mrok, dz. cyt., s. 495.
[12] Tam­że, s. 485.
[13] Tam­że, s. 9.
[14] Tam­że, s. 378.
[15] Tak Fal­kie­wicz okre­śla Bucz­kow­skie­go, Kar­po­wi­cza i Gom­bro­wi­cza.
[16] A. Fal­kie­wicz, Led­wie mrok, dz. cyt., ano­ni­mo­wa nota na okład­ce.
[17] Tam­że, s. 521.
[18] M. Czer­wiń­ski, Ero­tycz­na obse­sja Rity B., czy­li tekst jako cia­ło i pożą­da­nie, „Ha!art” nr 19A, 2004, s. 73.
[19] S. Ster­na-Wacho­wiak, Ludz­ki kościół i cia­ło języ­ka, „Nowe Książ­ki” nr 5, 1999, s. 53.
[20] A. Fal­kie­wicz, Led­wie mrok, dz. cyt., s. 507.

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania