Bestiariusz nowohucki jest książką tak niezwykłą, że podczas lektury szkicowałam z pamięci literacką mapę, pomagającą się zorientować, ku czemu prowadzi mnie autorka. Niekoniecznie każda czytająca osoba musi tak postąpić – można podążać za postaciami, ich mową, ich niezwykłymi właściwościami, wywołującymi eksplozję alternatywnych wobec realistycznego opisów zdarzeń i przestrzeni. Dać się prowadzić rytmowi i skojarzeniom, ułożonym w poetycko-surrealnym trybie. Gdyby jednak ktoś chciał prowizorycznej instrukcji marszruty, zapisuję kilka wskazówek.
Po pierwsze więc sama Nowa Huta jako Wielka Budowa, sławiona piosenkami, filmami, literaturą produkcyjną. Wzniosły kicz, który pozostawił po sobie prototypy junaka i junaczki, dzielnych, przekraczających normy, wierzących w czyn i partię, porzucających ciasne wioski z kościołami na rzecz wiary w wielkie piece i świetlice, świątynie liturgii uświęcającej pracę. Elżbieta Łapczyńska sięga po socrealistyczne obrazy i przetwarza je tak, jakby wyświetlała ich groteskowe warianty na ścianach wzniesionego pod Krakowem miasta. Labirynt dzielnicy mieszkaniowej oraz samego zakładu nie jest monumentem i idyllą z Kroniki Filmowej lat pięćdziesiątych, lecz rodzajem persyflażu pierwotnej narracji, której prototypem mogłaby być także powieść Tadeusza Konwickiego Przy budowie.
Po drugie robotnicze miasto jako utopijna Ziemia Obiecana, do której przybywają rozbitkowie wojenni, pozbawieni rodzin, ziemi i nadziei, chcący się ogrzać przy wielkim piecu. Sam proces produkcji stali, tyleż nowoczesny, ile oparty na archaicznych rytuałach, ma siłę przyciągania równoważną potrzebie znalezienia domu. Jedna z tajemniczych bliźniaczek Ruta-Rita tak opowiada o powodach osiedlenia się w Nowej Hucie:
Nie znałyśmy się na geografii, a już na pewno nie na gospodarce, żeby wiedzieć, gdzie będzie nam dobrze. Miałyśmy tylko jeden zmysł. Kiedyś usłyszałyśmy, jak ktoś wypowiedział pewną nazwę miasta, która nie brzmiała swojsko, nie pojawiała się nigdy w opowieściach o krewnych, transportach, przemarszach. Była jasna, prawie krystaliczna, a potem wpadała w miękkie żółcie i brązy. Rezonowała nam w głowach, wypaliła szlak tak mocny, że nic nie pozwalało jej wyprzeć sprzed oczu. Wszystko inne bladło, a te krystaliczne słowa jaśniały jak biały ogień. Wsiadłyśmy więc w autobus do Nowej Huty. (s. 37)
Po trzecie można więc przeczytać książkę Łapczyńskiej w ciągu demitologizacji osiedleńczych. Bohaterki i bohaterowie, dający punkty widzenia kolejnym rozdziałom bestiariusza, okażą się wówczas duszami błądzącymi, emblematami postaci pionierskich, które odeszły lub odchodzą w niepamięć jak sama idea komunistycznej metropolii: „Pachniało wapnem i niesprawną kanalizacją, jak wszędzie, jak w całej Nowej Hucie, odkąd tu przyjechaliśmy, każdy w swoim czasie” (s. 49).
Po czwarte trudno było mi nie pamiętać dwóch wydań reportaży Renaty Radłowskiej Nowohucka telenowela. Radłowska dokonała wyłomu zamiast prostego zastąpienia mitologizacji (z okresu pionierskiego) demitologizacją (z okresu wygaszania wielkich zakładów produkcyjnych). W matrycę opowieści o samowystarczalnym mieście wpuściła mowę jego mieszkanek i mieszkańców, gadaninę kuchenną, chaos ich pamięci, podporządkowany oczywiście obecności reporterki i potrzebie „telenoweli”. Tamta książka współbrzmi z debatą na temat tego, co (kogo) z okresu PRL‑u i jak zachować, upamiętniać w XXI wieku. Łapczyńska daje odłożoną w czasie odpowiedź: na pewno warto wyłączyć nostalgię i przyjrzeć się raz jeszcze podświadomości kultury lat pięćdziesiątych, grzebiąc w rezerwuarach wypartego. To nie jest polemiczna ani alternatywna odpowiedź, bo udzielona w innym języku – nie reporterskim, lecz artystycznym – jednak dobrze myśli mi się o tych książkach komplementarnie.
Po piąte proza Elżbiety Łapczyńskiej wpisuje się w bibliotekę kobiecych głosów, blisko Sylwii Chutnik z jej Atlasem kobiet – nie tylko z powodu porządku danego tytułami – ale i zamysłu „spisania osób”, których obecność emanuje z codzienności, lecz z różnych powodów nie dostaje się do książek, w tym tych normatywizujących, czyli słowników, atlasów, podręczników, bestiariuszy. Łapczyńska robi dla Nowej Huty to, co Sylwia Chutnik – ale i w zupełnie odmiennej poetyce Magdalena Tulii w Snach i kamieniach ‒ dla Warszawy. Surrealne i głębinowe dociekanie łączy zaś tę pisarską robotę z Uprawą roślin południowych metodą Miczurina Weroniki Murek.
Wymieniłam te narracyjne koneksje zamiast analizować poszczególne części książki, ponieważ jej największą wartością wydaje mi się zaplanowany przez pisarkę wysiłek lektury. Niemal od razu można powiedzieć, co się nam sugeruje, a jednak emocje powstają sekwencyjnie, meandrują jak sama przenosząca się opowieść o dziwakach, których łączy miejsce oraz upiorna opieka doktora Szpigla. O doktorze dowiemy się nieco więcej z Epilogu. Nieco więcej, bo nic nie zostanie dopowiedziane, a natura miasta, które najpierw pochłonęło wioski, a potem zaczęło się zapadać, pozostanie niejasna. Czy ktoś tą maszynerią i zarazem organiczną plątaniną kierował? Czy ludzie, ściągający zewsząd, znęceni siłą nowego, wnieśli coś innego niż opiewany w piosenkach trud, wpuścili między mury niepokój, po dekadach dający o sobie znać tylko zadającym pytania? Czy oni wszyscy – freaki – istnieli kiedykolwiek inaczej niż w micie?
Elżbieta Łapczyńska proponuje własną wersję opowiadania o lokalności, pamięci, przeszłości, zwykłych ludziach i samym konstruowaniu narracji z tych wszystkich impulsów. Splątaną jak ciemne wnętrzności, precyzyjną jak diagnozy nad-widzących i nad-czujących przewodników po hucie – molochu z fałdami.