W 1966 roku Janusz Sławiński pisał: „Jawna lub tylko utajona w wypowiedzi poetyckiej konstrukcja dyskursywnego wywodu umożliwia czytelnikowi odpowiedź na pytanie: «Co poeta miał na myśli?». Odpowiadając na takie pytanie nie czyni on nic innego, jak to, że redukuje daną wypowiedź poetycką do jej dyskursywnego szkieletu (co zresztą zawsze należy do najbardziej prymitywnych form odbierania tekstu poetyckiego). Niewątpliwie jedną z głównych akcji nowoczesnej poezji (od symbolizmu poczynając) było porzucenie wzorów kompozycyjnych o charakterze logiczno-retorycznym”.
Według powyższej wykładni poezja Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, jako na wskroś „logiczno-retoryczna” – by nie rzec: dyskursywna (choć dyskursywność to tylko jeden z jej parametrów) – nie jest poezją nowoczesną, jako że nie przeprowadziła stosownej akcji porzucenia przebrzmiałych kompozycyjnych wzorów. (Druga ewentualność jest taka, że w międzyczasie przebrzmiały standardy metodologiczne strukturalizmu, które zresztą przez samą poezję oraz jej czytelników niespecjalnie były respektowane). Poeta opowiada historię. Utrwala ją i porządkuje, próbuje się z nią godzić. Jest to jego własna historia, a mają w niej swoje miejsce jego bliscy i najbliżsi. Ci, którzy wpłynęli na formowanie się jego psyche. W najnowszym tomie Imię i znamię w kilku miejscach artykułuje to wprost: „od tego mamy poezję/ ażeby nie rozpadły się w proch dawne/ imiona których już nikt oprócz mnie// nie wprowadzi do porannej i wieczornej/ modlitwy” [s. 48].
Piotr Śliwiński radzi z kolei, aby porzucić „gotowe języki interpretacji, choćby nawet bardzo ekscentryczne” i odczytywać twórczość autora „Peregrynarza” w sposób – a jakże – „poczciwy”, co mogłoby sugerować, iż sama ta twórczość ma taki właśnie (poczciwy) charakter, czyli jest anachroniczna, retoryczna, dosłowna (nieironiczna), zredukowana do „dyskursywnego szkieletu” (choć Word podpowiada inne, trochę od czapy, synonimy dla określenia „poczciwy”: dobroduszny, dobrotliwy, gołębiego serca, jowialny, łaskawy, anielski, łagodny). Asekuracyjnie zastrzega jednak, iż takie jej odczytywanie jest równie niewystarczające, jak każde inne (co, notabene, dotyczy także i tego stwierdzenia).
Rzecz jasna, „nic na tym ani na tamtym świecie nie zastępuje niczego innego”, jak się był wyraził T.S. Eliot. Każda interpretacja tekstu poetyckiego, czyli po prostu jego przekład na inny język (niekoniecznie przy tym na język dyskursu naukowego), implikuje nieuchronną redukcję jego wyjściowego potencjału, nieuchronnie jest zatem odczytaniem „niewystarczającym”.
Wydaje się jednak, iż próba rekonstrukcji tego, „co poeta miał na myśli”, jest co najmniej równie, jeżeli nie bardziej, ciekawe jak to, jakimi się środkami posłużył. Jednego od drugiego zresztą, jak wiemy, oddzielić nie sposób. Parafrazując Heideggera, możemy powiedzieć, iż dziełu literackiemu przysługuje sposób bycia jego autora – i vice versa: jednym ze sposobów bycia autora jest tworzenie literatury. Rozbieranie wiersza na czynniki pierwsze, czyli analiza, stanowi zaledwie grę wstępną do jego interpretacji.
Pomysł z odczytywaniem tej poezji przy użyciu „języków poczciwych” (wolnych od akademickich, drobiazgowych analiz?) nie jest więc może tak niedorzeczny, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Czym jednak miałaby być owa rzeczona „poczciwość”?
Twórczość ta w całości jest nadto ironiczna, aby móc ją odczytywać „wprost”, „dosłownie”, bez dekodowania zawartych w niej „rzeczywistych” – o ile takowe istnieją – znaczeń i sensów. A dzieje się tak, jak sądzę, głównie za sprawą wszechobecnej ironii i towarzyszącego jej zazwyczaj specyficznego, ekscesywnego komizmu.
Ironia, jak wiemy, jest stopniowalna. Nie sprowadza się wyłącznie do jej najprostszej formy, czyli antyfrazy (odwracającej sens na dokładnie przeciwny). Problem z dekodowaniem zawartości treściowej poezji Tkaczyszyna-Dyckiego polega właśnie na uchwyceniu „właściwego” stopnia zawartej w niej ironii. No bo jak np. odczytywać takie oto fragmenty: „to że matce odbiło/ nikogo podówczas nie zdziwiło/ nie ma to jak we wsi (ku/ naszej uciesze) babie odpierdoli [s. 51]; nie ma to jak komuś odpierdoli/ we wsi z miejsca robi się weselej/ i ciekawiej […] nie ma to jak mamusi odbija” [s. 52]?
Nie sposób przecież ani rozumieć tych wypowiedzeń – a podobnych jest w tej poezji cała masa – dosłownie (poeta wszak w żadnym wypadku nie drwi z choroby własnej matki), ani nadawać im sens dokładnie przeciwny. Pozostaje cały wachlarz wariantów pośrednich. Który wybrać? I – co może ważniejsze – czy wybór jest w ogóle możliwy/konieczny? Może należałoby poprzestać na skonstatowaniu potencjalnej wielostopniowości tekstu i dalej nie wnikać?
Według teorii aktów mowy wypowiedzi ironiczne mają charakter aktów pośrednich, tj. ukrytych. Aby zdekodować takie niejawne wypowiedzenie, należy poznać rzeczywiste intencje (motywy) wypowiadającego, podobnie jak to się dzieje w teorii implikatur Grice’a. Jak jednak dotrzeć do motywów wierszopisarstwa Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego? Na podstawie zawartych w jego wierszach treści? Ale to właśnie one mają być dekodowane, byłoby to zatem tłumaczenie tego samego tym samym, czyli klasyczne idem per idem, błędne koło.
Z kolei nic nie stoi na przeszkodzie, aby to błędne koło zastąpić kołem hermeneutycznym, którego istotę stanowi pozornie paradoksalna reguła, iż całość trzeba rozumieć na podstawie części, a część na podstawie całości – pozostają one bowiem do siebie w stosunku konstytuującej ich istotę korelacji. Tym bardziej, że poeta w kilku miejscach zdaje się udzielać odbiorcom stosownych wskazówek, wielce pomocnych w rekonstruowaniu owej struktury wzajemnych odniesień. Jedną z nich znajdujemy w ostatnim w tomie wierszu „L. Obłoki” (u Dyckiego wiersze otwierające i zamykające poszczególne tomiki zazwyczaj mają charakter programowy, autotematyczny, metaliteracki, warto więc poświęcić im szczególną uwagę): „w jednym wierszu znajduję ‘trocha’/ w drugim zaś ‘zimny wiatr chłodne chmury/ żenie’ lecz z nikogo się nie natrząsam/ chyba że z siebie raz po raz powtarzając // za wielkim poetą ‘zimny wiatr żenie/ polem niebieskie baranki’ gdzie jesteście/ moje baranki chodziłem za wami / ale was nie upilnowałem w Wólce Krowickiej’ [s. 54].
Mamy tu całą paletę rejestrów, tonów, stopni ironii. Ze względu na tę paletę podział na poszczególne segmenty (fazy) utworu wyglądałby, w dużym uproszczeniu, mniej więcej tak: podmiot-autor najpierw się z „wielkiego poety” natrząsa, potem zaprzecza, jakoby miał się natrząsać, „chyba że z siebie”, następnie rzeczywiście natrząsa się z siebie, lamentując, cokolwiek w stylu „wielkiego poety”, nad nieupilnowaniem swoich baranków (cokolwiek miałyby one pseudonimować), chociaż skądinąd, tj. z wierszy otwierających tom, wiadomo, iż uchodził „za najlepszego we wsi pastuszka”. Przy tym owe natrząsania i zaprzeczania (palinodie?) podane są, jak należy, w gorzko-słodkim (tudzież słodko-kwaśnym) ironicznym sosie. Istny galimatias. Sensy ledwo się pojawią, natychmiast są podważane, wywracane na nice, gmatwane. Tak że nie bardzo wiadomo: kpi ów poeta czy o drogę pyta?
Kpi, nie kpi, pyta o drogę czy nie, zapytajmy o najważniejsze: jaki ma w tym interes? Jakie są zatem jego intencje, jakie nim powodują motywy.
Warto w tym celu sięgnąć po pozaliteracką (tym bardziej może cenną) wypowiedź autora, mianowicie tekst „Pójście za Norwidem, dostępny w Internecie na stronach Biura Literackiego: staram się zrobić w wierszach pewien porządek, który jest mi potrzebny. Porządek z sobą, na własny użytek, o którym to porządku mówiono mi we wczesnym dzieciństwie: trzymaj rękę na pulsie tego, co mija. Tego, co się wyczerpuje. Tego, co nazwiemy wkrótce minionym i zaprzeszłym”.
„Minione i zaprzeszłe” to główny teren poetyckiej eksploracji Tkaczyszyna-Dyckiego. „Robienie porządku w wierszach”, ale i, co istotniejsze, we własnej egzystencji, „porządek z sobą, na własny użytek”, to, jak mniemam, główny cel jego działania. Porządek robiony z własną, traumatyczną przeszłością ma wprowadzić ład w teraźniejszość, przywrócić wewnętrzną harmonię, uwolnić od demonów. Nade wszystko zaś ma odbudować mityczne uniwersum – ową „bezwarunkową realność nieempiryczną” (Kołakowski), nadającą sens ludzkiemu istnieniu, dostarczającą poczucia trwałości, wiary w stałość społecznych/indywidualnych wartości.
A dlaczego ironia i komizm (nieobecne u początków twórczości, równie wówczas elegijnej, lamentacyjnej, lecz w tonie bardziej „serio”)?
Ironia wprowadza dystans. Mieć dystans do czegoś, znaczy umieć trzeźwo to coś oceniać. Mieć dystans do siebie (autoironia) to trzeźwo oceniać siebie wraz ze strukturą warunkujących mnie odniesień („zależności i uzależnień”), czyli rozpoznać podstawową strukturę jednolitego ze swej istoty fenomenu „mojego” bycia-w-świecie.
Imię i znamię to ciąg dalszy zapisu owych zmagań poety ze sobą samym, swoją przeszłością i tak zwanym (mylnie) „światem zewnętrznym”. Kto odbiera (odbierze) tę twórczość empatycznie, sekundując egzystencjalnym zapasom autora, i kto pod powierzchnią często krotochwilnej i sielskiej retoryki („jabłuszka”, „pastuszek”, „serduszko” etc.) dostrzega rzeczywisty dramatyzm ludzkiego istnienia („tak naprawdę odkąd/ wyjechałem z przemyskiego/ nigdzie już nie byłem/ u siebie tylko na dworcu// tylko na dworcu można się/ zatrzymać i uchwycić nagłej/ myśli o powrocie do domu/ który według różnych źródeł/ spalił się (wraz z chorobą/ matki) a co najmniej zawalił”; s. 28), ten z całą pewnością doceni walory tego naprawdę zjawiskowego pisarstwa.
Recenzja została opublikowana na blogu Szkice ciurkiem. Dekoder literacki Grzegorza Tomickiego. Pierwodruk: „Odra” 2011, nr 12. Dziękujemy Autorowi za wyrażenie zgody na przedruk.