recenzje / KOMENTARZE

Na marginesie „Do botequim i z powrotem”

Juliusz Pielichowski

Komentarz Juliusza Pielichowskiego, towarzyszący wydaniu książki Elizabeth Bishop Amerykańska Szkoła Pisania. Szkice i opowiadania, w tłumaczeniu, wyborze i opracowaniu Andrzeja Sosnowskiego, Marcina Szustra, Juliusza Pielichowskiego, która ukazała się w Biurze Literackim 28 września 2020 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

„Do bote­qu­im i z powro­tem”  to jed­na z kil­ku póź­nych próz Eli­za­beth Bishop, osnu­tych wokół doświad­czeń zebra­nych przez poet­kę pod­czas wie­lo­let­nie­go poby­tu w Bra­zy­lii. Trud­no jed­no­znacz­nie zasze­re­go­wać ją gatun­ko­wo. Jak więk­szość spo­śród nie­opu­bli­ko­wa­nych za życia autor­ki San­ta­rém tek­stów pro­za­tor­skich (pocho­dzi z roku 1970, ale świa­tło dzien­ne ujrza­ła dopie­ro w roku 1984), ma cha­rak­ter szki­cu auto­bio­gra­ficz­ne­go, choć daje się tak­że czy­tać jako peł­no­praw­ne, samo­dziel­ne opo­wia­da­nie. Nie­za­leż­nie od drob­nych wąt­pli­wo­ści co do jej przy­na­leż­no­ści gatun­ko­wej – a może, po czę­ści, wła­śnie za ich spra­wą? – znaj­dzie­my tu wszyst­ko, co tak cha­rak­te­ry­stycz­ne dla Eli­za­beth Bishop: nie­zwy­kłą pre­cy­zję opi­su (przy jed­no­cze­snej jego „płyn­no­ści”), zmy­sło­wość, jak rów­nież pew­ną ujmu­ją­cą powścią­gli­wość i dys­kre­cję, któ­re nie spo­sób pomy­lić z kim­kol­wiek innym.

Tekst sta­no­wi rela­cję z krót­kiej prze­chadz­ki. Jej celem jest bote­qu­im, mały sklep, w któ­rym moż­na tak­że spę­dzić czas, popi­ja­jąc jakiś napój, naj­czę­ściej alko­hol – to coś pomię­dzy tra­dy­cyj­nym skle­pem spo­żyw­czym a barem (poja­wia się tak­że w innym, wcze­śniej­szym „bra­zy­lij­skim” opo­wia­da­niu Bishop „Wyciecz­ka do Vigii”). Jak już na wstę­pie zastrze­ga nar­ra­tor­ka, cały spa­cer zaj­mu­je jej oko­ło dwu­dzie­stu minut; tyle, co nic – a jed­nak trwa wystar­cza­ją­co dłu­go, by mogła się przyj­rzeć mija­nym po dro­dze miej­scom i ludziom.

„Do bote­qu­im i z powro­tem” to w grun­cie rze­czy jeden – mistrzow­ski – opis; albo kil­ka pomniej­szych opi­sów skła­da­ją­cych się na nad­rzęd­ną, „opi­so­wą” całość. Opo­wia­da­nie to (pozo­stań­my przy takim przy­po­rząd­ko­wa­niu gatun­ko­wym) otwie­ra­ją i zamy­ka­ją opi­sy świa­ta natu­ry, a wła­ści­wie jego sty­ku ze świa­tem ludz­kich spraw i ludz­kich potrzeb, w tym z tą naczel­ną: potrze­bą porząd­ku. Tej ostat­niej prze­ciw­sta­wio­ny zosta­je nie­okieł­zna­ny i fascy­nu­ją­cy w swych prze­ja­wach świat zja­wisk natu­ral­nych, w dużej mie­rze obcych i nie­prze­nik­nio­nych, któ­re nie pod­da­ją się ludz­kim zabie­gom porząd­ku­ją­cym (i obja­śnia­ją­cym), a jed­no­cze­śnie nie prze­sta­ją przy­cią­gać swym nie­po­ję­tym pięk­nem.

Pierw­szy z opi­sów poświę­co­ny jest zaro­śnię­tym przy­do­mo­wym ogród­kom, jakie osta­ły się przy zruj­no­wa­nych zabu­do­wa­niach, któ­re w dro­dze do bote­qu­im mija nar­ra­tor­ka (jak czy­ta­my, jeden z nich sta­no­wił „ambit­ną pró­bę pogo­dze­nia pięk­na i rygo­ru”).  Dru­gi – wień­czą­cy całą histo­rię – to opis na poły dzi­kich łąk za mia­stem. Oba zachwy­ca­ją pla­stycz­no­ścią i dro­bia­zgo­wo­ścią; opi­sy kwia­tów i wybu­ja­łej przy­ro­dy nale­żą do naj­pięk­niej­szych, jakie znaj­dzie­my u Bishop, nie tyl­ko w pro­zach. War­to zazna­czyć, że tak­że w zakoń­cze­niu opo­wia­da­nia powra­ca motyw sta­rych, roz­sy­pu­ją­cych się domów, ale peł­ni on w nim nie­co inną funk­cję – zruj­no­wa­nym budyn­kom prze­ciw­sta­wio­na zosta­je otwar­ta, zapie­ra­ją­ca dech w pier­siach prze­strzeń. Gdy nar­ra­tor­ka pozo­sta­wi za sobą ostat­nie z domostw, sta­je twa­rzą w twarz ze świa­tem natu­ral­nych żywio­łów: raz jesz­cze powra­ca motyw zachwy­ca­ją­co pięk­nych kwia­tów, a tak­że pły­ną­cej wody, któ­ra – scho­dząc coraz niżej po ska­łach – zda­je się coś szep­tać; coś, co przy­po­mi­na sło­wa.

Woda sta­no­wi dru­gi – obok buj­nej roślin­no­ści – motyw, któ­ry poja­wia się w począt­ko­wej par­tii opo­wia­da­nia i powra­ca na jego koń­cu, spi­na­jąc całość rodza­jem jesz­cze jed­nej klam­ry: za pierw­szym razem jest to rze­ka prze­pły­wa­ją­ca przez mia­sto (chcia­ło­by się powie­dzieć: przez opo­wia­da­nie), za dru­gim – stru­mień toczą­cy swo­je wody wyso­ko na wzgó­rzach, gdzieś ponad miesz­ka­ją­cy­mi w doli­nie ludź­mi (w zakoń­cze­niu jego wody osta­tecz­nie zni­ka­ją pomię­dzy ska­ła­mi: „To miej­sce to Wodo­spad Małych Gar­dzie­li, tutaj stru­mień zni­ka niczym świę­ta rze­ka Alph we śnie Coleridge’a”).

W tę ramę skła­da­ją­cą się ze zja­wisk natu­ral­nych wpi­sa­nych zosta­je kil­ka wyda­rzeń i scen z życia nar­ra­tor­ki oraz miej­sco­wej spo­łecz­no­ści: wspo­mnie­nie roz­mo­wy ze słu­żą­cą Pal­my­rą, któ­ra rano wybra­ła się do kościo­ła, żeby „pobło­go­sła­wić swo­je gar­dło”, opis zakła­du fry­zjer­skie­go i kil­ku spo­tka­nych po dro­dze posta­ci, sce­na w samym bote­qu­im, z przy­wo­ła­ną przez wła­ści­cie­la histo­rią o noc­nej bój­ce, wresz­cie spo­tka­nie, tuż przed powro­tem do domu, z nie­uczci­wym han­dla­rzem anty­ka­mi. I to wła­ści­wie wszyst­ko; jesz­cze tyl­ko zna­le­zio­na na podwór­ku domu ulot­ka zachę­ca­ją­ca do wzię­cia udzia­łu w para­dzie klu­bów kar­na­wa­ło­wych. Rytm życia miej­sco­wej spo­łecz­no­ści odma­lo­wa­ny zosta­je za pomo­cą dosłow­nie gar­ści naj­zwy­klej­szych, codzien­nych zda­rzeń; w kil­kuz­da­nio­wych opi­sach nie znaj­dzie­my nic prócz samej esen­cji doświad­cza­nej rze­czy­wi­sto­ści. Są oszczęd­ne, ale przy tym – jak opi­sy natu­ry – zachwy­ca­ją­co pre­cy­zyj­ne i skon­cen­tro­wa­ne na deta­lu (han­dlarz anty­ka­mi i jego żona, któ­rzy macha­ją ręka­mi „jak dzie­ci”).

Prze­chadz­ka do bote­qu­im ma swój tro­chę oni­rycz­ny epi­log w posta­ci dru­gie­go spa­ce­ru, tym razem na wzgó­rza za mia­stem, w któ­rej obra­zy zary­so­wa­ne w pierw­szej czę­ści znaj­du­ją swo­je dopeł­nie­nie – echo, a może rodzaj nar­ra­cyj­ne­go rymu? – w zja­wi­skach roz­gry­wa­ją­cych się gdzieś z dala od życia mia­stecz­ka i jego spraw (oni­rycz­ność opi­su spo­tę­go­wa­na zosta­je przy­wo­ła­niem „lite­rac­kie­go” snu inne­go poety). Jak wie­le naj­lep­szych opo­wia­dań Bishop, tak­że i to ope­ru­je kil­ko­ma sym­bo­la­mi i meta­fo­ra­mi, któ­re co rusz – deli­kat­nie prze­two­rzo­ne – powra­ca­ją w tek­ście, uka­zu­jąc róż­ne swo­je obli­cza i „war­stwy”. Jed­nym z nich jest motyw gar­dła, któ­ry poja­wia się na krót­ko w pierw­szej czę­ści opo­wia­da­nia, by zna­leźć swo­je nie­ocze­ki­wa­ne dopeł­nie­nie w samym jego zamknię­ciu w obra­zie Wodo­spa­du Małych Gar­dzie­li. Figu­ra gar­dła wpro­wa­dza pro­ble­ma­ty­kę gło­su, a zatem i języ­ka, jakim mówią ludzie – i jakie­goś inne­go, poza­ludz­kie­go języ­ka natu­ry. Wspo­mnia­ny już stru­mień – tajem­ni­czy, do same­go koń­ca nie­prze­nik­nio­ny żywioł – zni­ka pod zie­mią, choć „cały czas coś mówi, ale jego sło­wa pozo­sta­ją nie­zna­ne…”. Porzą­dek mowy – i porzą­dek lite­ra­tu­ry (zasy­gna­li­zo­wa­ny w tek­ście mar­gi­ne­so­wą, jed­noz­da­nio­wą, ale jak­że waż­ną z punk­tu widze­nia całe­go opo­wia­da­nia wzmian­ką o śnie Coleridge’a) – ustę­pu­je siłom natu­ry (a może sta­pia się z nią w jed­no?), podob­nie jak dzie­je się to ze świa­tem ludz­kich domostw, któ­re z cza­sem muszą uznać pry­mat tego, co poza­ludz­kie, na powrót sta­jąc się czę­ścią świa­ta natu­ry, z któ­re­go się wyło­ni­ły.

Dwie prze­chadz­ki roz­pi­sa­ne na kil­ka­na­ście mistrzow­skich aka­pi­tów, któ­re dosko­na­le poka­zu­ją, jak zna­ko­mi­cie Bishop wła­da­ła języ­kiem pro­zy (któ­rym posłu­gi­wa­ła się wła­ści­wie od same­go począt­ku swo­jej pra­cy pisar­skiej), a tak­że jak czę­sto w jej opo­wia­da­niach zbli­żał się on do języ­ka poezji. W tym liczą­cym nie­wie­le ponad pół­to­ra tysią­ca słów szki­cu jak w soczew­ce sku­pia się to wszyst­ko, za co Bishop jest dziś tak cenio­na: umi­ło­wa­nie deta­lu, dys­kret­na zmy­sło­wość i nie­spo­ty­ka­na, tak nie­po­wta­rzal­na wraż­li­wość i uważ­ność; dwu­dzie­sto­mi­nu­to­wa prze­chadz­ka – pod pió­rem Bishop – w zupeł­no­ści wystar­czy, by świat mógł się obja­wić w całym swym prze­py­chu i nie­jed­no­znacz­no­ści.

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry, uzy­ska­nych z dopłat usta­no­wio­nych w grach obję­tych mono­po­lem pań­stwa, zgod­nie z art. 80 ust. 1 usta­wy z dnia 19 listo­pa­da 2009 r. o grach hazar­do­wych

O autorze

Juliusz Pielichowski

Urodzony w 1984 r. w Gliwicach. Poeta, tłumacz z języka angielskiego. Autor tomów wierszy Czarny organizm (Mikołów 2019) oraz Przeciwwiersze (Poznań 2023). Przekłada na język polski eseje i pisma H. D. Thoreau (O chodzeniu, Lublin 2019; wybór z „Dziennika”, „Literatura na Świecie” nr 9-10/2020). Przygotował wybór szkiców i opowiadań Elizabeth Bishop (Amerykańska Szkoła Pisania, razem z Andrzejem Sosnowskim i Marcinem Szustrem, Stronie Śląskie 2020) oraz – z angielskiego przekładu – spolszczenie zaginionego opowiadania Marka Hłaski (Diabły w deszczu, Mikołów 2020). Współpomysłodawca i członek Rady Programowej Nagrody Dramaturgicznej im. Tadeusza Różewicza.

Powiązania