Łatwo byłoby stwierdzić, że Leopold Staff, bezstronny w sądach o sztuce i skromny w ocenie własnych dokonań, zapisywał w swoich wierszach jedynie to, co w wierszach innych, bardziej dumnych poetów, wielbili, a później skwapliwie odrzucali, czytelnicy Tetmajera, Tuwima, Różewicza. Tak myślą o nim ci, którzy oskarżają go o wtórność wobec „Młodej Polski”, „Skafandra”, powojennej ascetycznej estetyki.
A przecież było inaczej! To Staff konkretnym obrazowaniem swoich młodopolskich wierszy nadał jedyną może prawdę fantazmatom polskiego symbolizmu. To Staff w zwierciadle swojej klasycyzującej poezji zdołał pokazać metafizyczną i ścisłą intelektualnie stronę tego, co nazywano „impresyjnością” skamandrytów – nie potrafili tego zrobić międzywojenni krytycy. To Staff wreszcie kładł tradycyjne i pewne fundamenty moralne pod odruchowy w latach czterdziestych bunt Różewicza przeciwko zawodnej etyce europejskiej kultury. – W każdym z tych trzech historycznoliterackich przypadków Leopold Staff „wchodząc w skórę” epoki, którą współtworzył, dawał tej epoce ciało, krew i kości.
A jednocześnie taka postawa powodowała, że uważano go za twórcę zawsze jakoś spóźnionego, i za to w każdym tryumfie nowatorskich estetyk cenili go smakosze przeszłych stylów – był gwarantem ich przyzwyczajeń, sentymentów.
Taka perspektywa odbioru jakby skazywała poezję Staffa na konieczność ujęć socjologizujących, biorących pod uwagę mechanizmy trwałości i zmiany powszechnego gustu. A przecież w każdej z epok, szczególnie zaś w tej najpóźniejszej, powojennej, był Leopold Staff poetą elementarnego, czystego wzruszenia, poetą doświadczenia osobistego, wyzwalającego się z pozornych społecznych zależności.
Na czym polega ta sprzeczność, ten paradoks?
Zderzenie tego, co w lekturze poezji Staffa każdorazowo wydawało się wtórne z tym, co w nowo pisanych wierszach wtórność przezwyciężało, było dla Staffa nie tylko prywatnym konfliktem rozwojowym znamiennym dla dojrzewania każdego twórcy, ale było także modelem jego specyficznej sytuacji społecznej, socjologicznym wyróżnikiem, miejscem, w którym było mu dane pisać wiersze przez wiele lat. Staff dobrze rozpoznał to swoje miejsce i był mu heroicznie wierny, mimo niebezpieczeństwa wielu pozorów i póz, jakie ono na nim mogło wymuszać.
Świadectwem tego samopoznania jest wiersz „Kręgi” z tomu „Wiklina”. Jakiś człowiek, zapewne poeta, zamyka oczy i wewnętrznym, dlatego najbardziej przenikliwym spojrzeniem, rozeznaje swoją zewnętrzną, społeczną sytuację. Ma ona dwa warianty. W pierwszym ów ktoś jest przedmiotem zachwytu, otoczony uwielbieniem i wydźwignięty pod niebo. W drugim wariancie tłum odwrócony od niego plecami bada świadectwa jego żywota, a on sam, pominięty, leci na dno piekła.
To napięcie, ten kontrast egzystencjalnego, międzyludzkiego nieba i piekła pozwolił Staffowi zbudować świat pełny i wypróbowany, trwały i autentyczny, zdobyty w walce sensu z nonsensowną, inercyjną lekturą. Opis tego świata dobrze jest rozpocząć od obserwacji najogólniejszej.
W ostatnich, powojennych tomach Staffa (w „Wiklinie” z roku 1954 i w pośmiertnie wydanych w roku 1958 „Dziewięciu Muzach”) współistnieją wiersze pisane według kilku upodobań, jakby zwrócone w przeszłość ku różnym publicznościom dawniejszym albo też pisane dla jednej publiczności teraźniejszej, ale zróżnicowanej, by nie powiedzieć – rozbitej, zdezorientowanej co do norm estetycznych. Być może jednak poeta miał zamiar skierowany ku przyszłości, być może ufał, że w cyklicznej, nieustannej wymianie literackich gustów, którą przez całe życie obserwował, każdy typ poezji natrafi na swoje podziwiające go jutro!
Sens tego pomieszania estetyk w późnej poezji Staffa, w jednym tomie zestawiającego hermetyczny symbolizm, skamandrycką nastrojowość i awangardową ascezę – nie da się sprowadzić do trywialnego historyzmu. Szczeliny między estetykami budzą ciekawość samego poety i jego czytelników, wytwarzają jakiś rodzaj intertekstualnej gry, która prowokuje do ciągłych weryfikacji użytych poetyk, do pracy nad ich sensem.
Sposoby takich prac – zdaje się mówić Staff – nie są wyrachowane, ich sensy objawiają się mimochodem, spontanicznie, nieomal przypadkowo. Bez uprzedzeń, z wyczuciem niespodzianki. Bo oto dla „klasyka”, dla kogoś przywiązanego do norm, otwiera się nie tylko możliwość swobodnego wyboru między regułami, co byłoby eklektyzmem, ale otwiera się przygoda sama, przygodność, przypadek, niespodzianka.
Mowa poety przekształca się i otwiera ku gotowości do pochwytywania tego, co ustawicznie nowe. Mowa odnajduje w sobie niezliczone odmiany zaimka „ty”, musi ich szukać przy pomocy różnorodnych „ja”. (Staff albo znał koncepcje „filozofii dialogu”, albo sam do nich doszedł!…) Tak to przedstawia wiersz z „Dziewięciu Muz”
Stojąc sam na milczenia progu,
Tracę na zawsze twoje imię,
Druga osobo dialogu,
Wiecznej mgławicy pseudonimie.
Gdy się umówić, że temat wiersza – zbliżająca się śmierć – nie wypełnia go bez reszty, a tylko uwyraźnia na swoim tle pytania skierowane do „innego”, do każdego „ty”, ludzkiego albo boskiego, trzeba zadać najpierw pytanie dotyczące „ja”: gdzie mianowicie istnieje podmiot tego wiersza?
„Ja” istnieje na progu milczenia, czyli m i ę d z y mową a milczeniem, nie w mowie, która jest istnieniem poety i nie w milczeniu, które jest jego śmiercią. „Ja” istnieje „na progu” właśnie – w piśmie, w druku, w wierszu martwym, bo bez osobistego głosu autora, ale niezliczenie często ożywianym przez wzrok i głos czytelników. Realny, żywy autor, świadcząc swoim istnieniem tu i teraz o sobie, może z określonego miejsca w fizycznej i społecznej przestrzeni przemówić do każdego z osobna po imieniu. Z progu milczenia, z tej strefy wiecznej potencjalności, wiersz może przemówić swoimi słowami do każdego, kogo stworzył i tymi słowami wywołał. I tylko z progu milczenia, bez pośrednictwa imion przypadkowych, „pseudonimów”, może modlić się do Boga, prosić człowieka o pomoc, może rozkazywać, używać przedmiotów. Dzieje się tak, jakby utrata imienia, utrata tej a nie innej nazwy, pozwalała na całkowite zyskanie sobie osoby Innego, na uczłowieczenie tego nawet, co nieosobowe – „wiecznej mgławicy”.
Spróbuję ukazać wielość i użyteczność funkcji, w których Staff nadaje sens owym uniwersalnym, ale nigdy nie enigmatycznym rozmnożeniom „ja” i „ty” – wyraża się w nich dialektyka nadmiaru i niedoboru tożsamości, oswojenia ze światem i obcości świata. Jednak najpierw trzeba przypomnieć jeszcze jedno, najdonioślejsze etycznie źródło tych rozszczepień.
Jest ono widoczne w pierwszym powojennym tomie Staffa, w „Martwej pogodzie”. Wiersze tego tomu – jego tytuł można rozumieć jako „pozorną harmonię” – mechanicznie ułożone zostały przez zdehumanizowany czas, ich chronologiczny porządek (utwory sprzed wojny i wojenne) jakby ironizował z ładu świadomego dojrzewania w czasie rządzonym przez człowieka. W tych wierszach beznadziejnie mijają się ze sobą ich podmiot i przedmiot, ich teraźniejszość i anachroniczność. Albo ktoś anachronicznymi sądami ocenia teraźniejszy świat, albo sądami teraźniejszości ocenia świat anachroniczny.
Poeta, najuważniejszy czytelnik i krytyk swojej twórczości, z tragicznego dokumentu własnej, ale i powszechnej klęski świadomości, jakim była „Martwa pogoda”, wyciągnął wnioski, jeśli nie bezpośrednio etyczne (bo nawet możliwość zbudowania etyki została odebrana), to przynajmniej, z chęci pozytywnego reagowania, zbudował swoistą ontologię, wiedzę o własnym, uniwersalnym i elementarnym istnieniu. Tę ontologię, której społeczne, międzyludzkie sugestie starałem się znaleźć w wierszu „Stojąc sam”, gdzie skrajna samotność jest warunkiem najtreściwszego porozumienia.
Czy takie przekształcenie pytania o możliwość odbudowy tradycyjnego humanizmu w pytanie o podstawy osobowego istnienia jest minimalizmem, czy raczej maksymalizmem poetyckiego celu? – Zdanie sobie sprawy z tej niepewności jest istotne dla zrozumienia literatury pierwszych lat po wojnie. Decydujący jest dramatyzm takiej ambiwalencji oraz zasób nowych zróżnicowań jakie nadaje ona myśleniu, prowadząc ku wnioskom daleko wykraczającym poza tamtą historyczną sytuację.
Oto w wierszu „Wiosna” pisze Staff:
[…] jestem młody
Jak własny wnuk,
Jak wielu wnuków,
Bo jest ich tłum.
Śmieją się ze mnie.
Ja też.
Nie tylko jest „własnym wnukiem”, czyli kimś zachowującym biologiczną, genetyczną łączność ze sobą sprzed lat, niekoniecznie nawiązującym więź intelektualną. Jest też zrealizowanym w jednym czasie i miejscu „tłumem” możliwości własnego rozwoju lub regresu, własnej zmany – stąd ten sceptyczny ale i dobrotliwy śmiech wszystkich ze wszystkich, śmiech części, które wykluczają całość, śmiech spontaniczności człowieka spełnionego, która uwalnia działania i refleksje od autorytarnej idei osoby. Rozbicie jest więc tutaj wolnością, prawdziwym zjednaniem tego, co było zniewolone. – Przejmujące jest prekursorstwo Staffa, przecież to są idee postmodernizmu!
Wiersz „Poeta subtilis”, poświęcony dylematom sztuczności i prostoty, wyrafinowania i naturalności jako zasadniczym dylematom uprawiania poezji, zaczyna się strofką:
Rozdwoiłem się na cztery części.
Pomyślicie może, żem szalony,
A ja robię tak coraz to częściej
I podwajam cztery świata strony.
Ta niefrasobliwa formuła, jakby w pośpiechu przeskakująca nonsensem przez zadawniony w zdrowym rozsądku sens, wyraża myśl o spóźnianiu się wszelkich określeń za ich przedmiotami: zanim powiedziałem, że się rozdwoiłem, już rozdwoiłem się ponownie, zanim zorientowałem się w swoim miejscu w świecie, już doznałem potrzeby zorientowania się w dawnej orientacji. Ten, zdawałoby się, banał o nienadążaniu słów za myślami o sobie i świecie, opisuje zupełnie nową sytuację poetycko-egzystencjalną. Współczesny człowiek – jakże wcześnie zdał sobie z tego sprawę Staff! – nie tylko jest rozszczepiony na wiele „ja”, ale ponieważ wie (i mówi) o tym rozszczepieniu, i ponieważ wie, że mowa i to, o czym mówi są czymś różnym, przez to jakby napędem tego rozszczepiania czynił mowę właśnie. Rozbicie jest więc tutaj konsekwencją poezjowania – najbardziej świadomego używania mowy.
Ten po-nowoczesny kompleks spraw związanych z rozbiciem „ja” i świata, tak wcześnie ujrzany, pozwolił Staffowi w późnym okresie jego poezji zreinterpretować i pogłębić pradawne, symbolistyczne założenia, którym był wierny. Oto wiersz „Jesień”:
Słońce nietowarzyskie
Przez mgły lotną pianę
Lśni na wpół nieobecne,
Jakby zakazane.
Jaskółki, szyjąc przestrzeń
Igłami świergotu,
Zarzucają na siebie
Lasso swego lotu.
Ospały powiew, orząc
Staw w bruzdy i skiby,
W sieć zmarszczek wodnej szyby
Złowił wszystkie ryby.
Słońce jest bytem „nietowarzyskim”, oświetlając, wyobcowuje pejzaż. Dlatego loty jaskółek są tautologiczne, same sobą związane, uwięzione. – Ta sytuacja świata jest osamotniająca i prosta.
Symbolistyczną komplikację wprowadza obraz stawu. Jego powierzchnia istnieje w dwóch postaciach jednocześnie. „Wodna szyba” wydaje się gładką idealizacją, geometryzującym, pojęciowym spłaszczeniem – takim samym jak dźwiękowe wyrównanie trzech końcowych gramatycznych rymów. „Sieć zmarszczek” nakłada na to idealne wyobrażenie chaos szczegółów, wielość nieregularnych form. „Wodna szyba” zjawia się w wierszu jako sama w sobie, niezależna, jako inercyjnie przejęty obrazowy stereotyp. „Sieć zmarszczek” ma przyczynę, nie bierze się znikąd – powoduje ją praca „ospałego powiewu”, praca nieśpiesznej inspiracji.
Ryby w stawie są zawsze, ich obecność nie zależy od tego, czy staw jest „przykryty” własną nieruchomą idealizacją, czy „marszczy się” jako byt konkretny. Jednak złowić te ryby, tę „głęboką” istotę stawu, może tylko konkretna sieć zróżnicowań, „sieć zmarszczek”, wynik „orki” – a więc poetyckiej pracy, „ospałej” zmiany. Zarazem jednak połów jest jedynie wyobrażony, symboliczny, nierealny – ryby pozostają przecież w stawie, sieć nie jest siecią prawdziwą, jest metaforą.
Tylko to, co powierzchowne, zróżnicowane, realne, może uchwycić w jego autonomiczności to, co głębokie, istotne. Jednak będąc „siecią” konkretów może uchwycić tylko abstrakcję głębi!…
Tutaj rozbicie, zróżnicowanie jest niezbędnym warunkiem poznania – ale poznania gorzko-złudnego.
Wydaje się, że „Zmarszczki na wodzie”, pierwotna wersja tytułu tomiku, który ostatecznie nazwany został „Wiklina”, wywodzi się z rangi, jaką Staff nadawał omawianemu wierszowi. Jest w tym utworze sugestia powrotu do źródeł symbolizmu: „Poezja jest sztuką zamykania symbolów w jasnych zupełnie zdaniach i ukrywania tajemnic w łonie obrazów ” – pisał Miriam. A późny Staff poddaje te założenia weryfikacji – przyjmuje i wątpi.
Wymuszoną przez historię dezintegrację klasycznego ładu przetworzył Leopold Staff w dwa najważniejsze aspekty światopoglądu – poetycką świadomość mowy, wnikliwą aż do granic możliwego zróżnicowania kategorii umysłu oraz przyjęcie konkretności za niezbędny warunek poznania, i wiedzę o względności tego poznania.
I dodał do tego coś najistotniejszego: dążenie do spontanicznej wolności działań i refleksji. Wyraził to w lirycznym arcydziele:
Problemów się nie rozwiązuje.
Problemy się przeżywa.
Jak dnie, których, gdy miną, już nie ma.
Jak szaty zużyte,
Z których się wyrosło,
Spadają z ramion
I w drzwi ostatnie
Wchodzisz nagi i wolny
Jak świt
Przesłanie tego wiersza jest niezwykłe. Zwykliśmy sądzić, że wolność i spontaniczność przysługuje bieżącemu tokowi życia, a summa, życie spełnione, nie chce już dla siebie niczego nowego, a jeśli chce, to tylko w perspektywie religijnej, zbawicielskiej, nie na tym świecie. Staff w „Problemach” wolność widzi w ostatnich chwilach, które czynią nas nagimi, nie obciążonymi naszą przeszłością – mistykom dobrze jest znany ten metafizyczny aspekt wyzwolenia z czasu. Jednak Staff mówi także coś dotąd nierozpoznanego, coś więcej: w samym płynięciu życia, we wszystkich jego „problemach” i zobowiązaniach odbywa się jakieś jednoczesne obciążenie i uwolnienie od ciężaru. Przeżycie dane jest jako przymus i p r z e – ż y c i e dane jest jako takie przeniknięcie życia ciężarem, takie utożsamienie człowieka doświadczanego z jego doświadczeniem, że pozostaje sama lekkość, wolność, spontaniczność. Przygody „ja” zrównane są ze zmianami świata, który te przygody nam narzuca. Dlatego wolnym jest się nie tylko jako „ja” – także jako świt natury. Jedyna metafizyka, która naprawdę jest nasza, to właśnie takie zrównanie. Widzę w tym kongenialne tłumaczenie zenu i tao na kategorie zachodnich symboli.
Z pewnością dokonała się w ten sposób próba stworzenia nowego ładu, próba przerobienia popsutych wiekowych elementów humanizmu, które stały się czymś mechanicznie działającym. Staff odczuwał potrzebę odnowienia humanizmu – dokonywał tego poetycką pracą, która zapewniała wierszom wielotematyczność, a samemu autorowi nieustanne przemiany wrażliwości. W wierszach, na najszerszych gościńcach poznania, odbywała się wymiana wrażeń i wartości między człowiekiem a światem.
Nie mogło to się dziać bez konfliktu. Przeciw temu pracowała przecież Staffowska autolektura, pamięć poetyckiej rutyny zaświadczonej setkami napisanych przez pół wieku wierszy. Ten wsteczny ruch ujawnia się w ostatnich tomach Staffa w sposób, który zdaje się ostateczną sublimacją symbolizmu – czas przeszły jest symbolem czasu teraźniejszego. Zauważmy: w wierszach opisujących zdarzenia z przeszłych wieków („Astrolog”, „Portret”, „W starym domu”) najwięcej jest realistycznie oddanych, „twardych” rodzajowych konkretów i najmniej lirycznego rozchwiania dzisiejszej autorskiej tożsamości. Przeciwnie w wierszach dziejących się tu i teraz, w świadomości rozbitego „ja” – ich konkrety są rozmazane, o nieostrych konturach. Sprawy ogólnoludzkie, uniwersalne, poznawczo upewnione, są poznawane w odległych, przeszłych czasach – sprawy osobiste, egzystencjalne, bliskie autora, nadzieja porywa ze sobą i umieszcza w perspektywie przyszłości.
To co najbardziej twórcze, obfitujące nowością, jest zarazem najmniej pewne, najmniej konkretne. Za gotowość do zmian płaci się utratą jednoznacznego, wyrazistego sensu – sceptycyzm Staffa jest drugim skrzydłem jego nadziei.
Te wszystkie świadomie przyjęte i zrozumiane do końca przez poetę sprzeczne i przenikające się nurty myślenia, brane ze świata i oddawane światu, sprawiają, że późna poezja Staffa jest przedłużeniem w obu czasowych kierunkach, jest swoją własną historią, która się rozwija w przeszłość i przyszłość, tak aby można było do niej nawiązać i aby ona nawiązywała do nas.