Piotr Kępiński w swej najnowszej książce dokonuje rewolucji w polskiej tradycji pisania o wierszach. Nie udaje wtajemniczonego zawodowca, który poznał ukryty i niepodważalny sens tego, co czyta, lecz zachęca do własnych prywatnych interpretacji poezji. Efekt – rewelacyjny.
Interesujecie się współczesną poezją? Jeśli nie, możecie darować sobie lekturę tego tekstu. Jeśli tak – proponuję zacząć od krótkiej psychozabawy. Czy czytając nieznane wcześniej wiersze, próbujecie dopasować je do tego, co już znacie? Śledzicie wpływy i inspiracje, próbujecie łączyć autorów w poetyckie szkoły i pokolenia? Szukacie w wierszu jego jedynego, niepodważalnego sensu lub moralnej nauki, a jeśli nie znajdujecie – opatrujcie wiersz etykietką „niezrozumiały”?
A może to wszystko was nie obchodzi? Może czytacie poezję, bo podoba się wam twórczość konkretnych autorów? Albo urzeka pojedynczy wiersz czy nawet jedna w nim fraza? I zamiast szukać prawd objawionych, poddajecie się narzuconemu przez tę frazę potokowi skojarzeń: przekładacie to, co przeczytaliście, na język własnego świata? Na pejzaż, który widzicie za oknem, na wewnętrzny pejzaż duchowy?
Jeśli wybieracie wariant pierwszy, jest wielce prawdopodobne, że jesteście (lub chcecie zostać) czytelnikami zawodowymi: literaturoznawcami, krytykami. Albo wasza wrażliwość na poezję została ukształtowana przez ich książki lub artykuły.
Jeśli wybieracie wariant drugi, zapewne jesteście normalnymi czytelnikami poezji, szukającymi w niej poszerzenia własnej wrażliwości, wolącymi czytać wiersze niż rozprawy je interpretujące. Albo jesteście kimś podobnym do Piotra Kępińskiego.
Bez stempla, niewielka (raptem 120 stron podzielonych na dwadzieścia kilka krótkich szkiców) książeczka 43-letniego poety (w cywilu szefa działu kultura w „Dzienniku”) to chyba jedyna ciekawa książka o współczesnej poezji, jaką przeczytałem w ostatnich latach. Przesadzam: jest jeszcze oczywiście Mniej niż ktoś, zbiór esejów Josifa Brodskiego.
Ale jeśli idzie o polską tradycję pisania o poezji, Kępiński dokonał prawdziwej – i uważam, że bardzo potrzebnej – rewolucji.
Na czym ta rewolucyjność polega? Zanim wyjaśnię wprost, mała dygresja. Zamiast w nabożnym skupieniu, poczytywałem Bez stempla, przygotowując dla rodziny niedzielny obiad. Mówiąc ściśle, było to leczo; podczas przerw w kucharzeniu, gdy czekałem, aż zmiękną kolejne dokładane przeze mnie produkty, czytałem, co Kępiński napisał o Tadeuszu Różewiczu i Tadeuszu Piórze, o Marcinie Świetlickim i Marcinie Sendeckim, o Andrzeju Sosnowskim i Paulu Celanie. I miałem wrażenie całkowitej harmonii, czy też – jakby się dziś powiedziało – pełnej kompatybilności między tymi dwiema czynnościami: gotowaniem obiadu i czytaniem Kępińskiego.
Zapewne to poczucie harmonii wynikało z dwóch powodów. Po pierwsze: gotując leczo podczas lektury Bez stempla, nieświadomie powtarzałem metodę, jaką zastosował w tej książce autor, jego sposób na czytanie wierszy i pisanie o nich. Kępiński jest zdecydowanym przeciwnikiem nadawaniu poezji rangi mowy sakralnej czy okolicznościowej, wyłączonej ze sfery codzienności. Gdy pisze o wierszu Różewicza, opowiada o dość paskudnym widoku z okna swego mieszkania. Gdy odwiedza smutne białoruskie Grodno, przypomina mu się poezja Jacka Bierezina. Pisząc o Mariuszu Grzebalskim, wspomina o tym, co oglądał pewnego razu w niemieckiej telewizji. A żeby uwiarygodnić swe uwagi o wierszu Charlesa Reznikoffa, decyduje się na przechadzkę opisaną w nim 42. Ulicą. I podobnie jak nowojorski poeta dostrzega tam coś niezwykłego, poruszającego wyobraźnię.
Drugi powód pełnej kompatybilności między moim leczo a Kępińskiego pisaniem o poezji jest jednak dalece ważniejszy. Każdy ortodoks, stojący na straży czystości tej węgierskiej potrawy, byłby oburzony tym, jak z nią postąpiłem. Nie trzymałem się żadnego przepisu, wrzucałem, co mi przyszło do głowy – a to pół kabaczka, a to czerwoną fasolę; nawet kawałki upieczonego kurczaka.
Kępiński w swej książce postępuje podobnie, tyle że jest ode mnie, kucharza, znacznie bardziej radykalny. O ile ja przestrzegałem elementarnych reguł gotowania leczo (papryka, pomidory, cebula obowiązkowo!), o tyle autor Bez stempla postąpił wbrew wszelkim utrwalonym w polskiej kulturze zasadom pisania o poezji.
Jest zażartym wrogiem systematyzowania poetów w grupy czy też pokolenia i wyznaczania im zadań, wrogiem poetyckiej publicystyki. Pisze o tym wprost. Kpi z Igora Stokfiszewskiego, piętnującego twórców za brak zaangażowania społeczno-politycznego, lecz do kpin się nie ogranicza, przeciwstawiając koncepcjom młodego krytyka piękny i nic z jego postulatami niemający wiersz Bartłomieja Majzla „Biała Afryka”. Zaś we wstępie do książki pisze, iż „chorobą polskiej literatury są pokolenia i manifesty”. I ośmiela się sformułować pogląd, który zdyskwalifikowałby tradycyjnego – sceptycznego i trochę zblazowanego – krytyka, że polska poezja po przełomie ’89 roku „była i jest rewelacyjna”. A konkluduje ów wstęp stwierdzeniem: „Nie znajdziecie tutaj przypisów ani uniwersyteckich treści. To rzecz o moich autorach i moich literackich fascynacjach. To opowieść o znikomości wspólnych mianowników”.
Te zdania brzmią tak rewolucyjnie, jak przed laty na początku polskiej transformacji brzmiały słowa kończące wiersz Marcina Świetlickiego „Polska”: „Wydaje im się, że mają swojego poetę. A ja odczekuję ironiczną, gorzką chwilę, krzywię się i tryumfalnie zaprzeczam”. Tłumaczą też programowe – wedle tradycyjnych kryteriów – niekonsekwencje książki Kępińskiego. Zaczyna ją autor od zdania „Nie było pokolenia bruLionu”, by potem zdecydowaną większość szkiców poświęcić poetom zwyczajowo do tego pokolenia zaliczanym i ich młodszym kolegom na poezji tej generacji wychowanym. Ale od czasu do czasu Kępiński przetyka te szkice tekstami, które na pozór wydają się niezupełnie na swoim miejscu. Owszem, Różewicz może być patronem niemal każdej rewolucji poetyckiej. Ale skąd tu Jacek Bierezin, trochę już zapomniany poeta pokolenia ’68? Skąd parę szkiców o niewiele mających ze sobą wspólnego poetach zagranicznych: o wspomnianych Celanie i Reznikoffie, o Reinerze Kunze? A przecież Kępiński tylko przypomina prawdę zupełnie elementarną, choć przez zrutynizowanych krytyków często zapominaną: że o wartości i bogactwie poezji decyduje nie to, co poetów łączy, lecz to, co ich różni. Że poezję każdy uprawia w samotności i na własne ryzyko.
Również na własne ryzyko czytamy współczesną poezję i Kępiński o tym przypomina – najdobitniej w szkicu o słupskim poecie Bartoszu Muszyńskim: „Wiersz Muszyńskiego przypominają mi Anglię. Tę specyficzną, nigdzie niespotykaną atmosferę – w lekko zadymionym pubie to, co minione, przeplata się z nowoczesnym. Ale nie mam na to żadnych racjonalnych dowodów. I mieć ich nie będę. (…) Interpretować tę poezję to znaczy mniemać, poruszać się po zdradliwym gruncie”.
To zdania klucze do całej książki Kępińskiego. On nie tylko nie ma i nie będzie miał dowodów na prawdziwość swoich interpretacji, ale co i raz daje do zrozumienia, że mieć ich nie powinien. Pisze, że krytyka nie nadążyła za zmianami, które nastąpiły w polskiej poezji po 1989 roku, że stosuje wobec niej anachroniczne pytania i wymagania. I sugeruje, że wiersze, do których wyjaśnienia wystarczy jeden niepodważalny klucz interpretacyjny, nie są warte, by o nich pisać. Paradoksalnie właśnie to przekonanie pozwala mu wnikać w sensy, zawarte w wierszach poetów często postrzeganych jako niezrozumiali: Andrzeja Sosnowskiego, Tadeusza Pióry czy Marcina Sendeckiego. Bo skoro nie ma do wierszy uniwersalnego klucza, uprawnione są wszelkie interpretacje. Uprawnione to za mało powiedziane. Pozwalają traktować lekturę współczesnej poezji nie jak konieczny do wyuczenia program obowiązkowy w łyżwiarstwie, lecz jak fascynującą przygodę duchową.
Ja swoje leczo właśnie jako przygodę potraktowałem. I wyszedłem na tym świetnie. Okazało się – powiem nieskromnie – prawie tak udane jak książka Kępińskiego. Może to właśnie jego ryzykanckie żeglowanie po oceanie współczesnej poezji uwolniło moją – w tym wypadku kulinarną – wyobraźnię?
Tekst ukazał się po raz pierwszy na łamach „Newsweeka”. Dziękujemy za zgodę na przedruk.