recenzje / IMPRESJE

Nadjeżdża nadzieja, nadchodzi Poeta

Karol Maliszewski

Esej Karola Maliszewskiego towarzyszący premierze książki Nadjeżdża Szymona Słomczyńskiego.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Tyle tu zapal­nych miejsc, kar­ko­łom­nych użyć języ­ka, a ja zaczy­nam od rze­czy naj­mniej­szej, dro­bi­ny obra­zu, bo „wró­ble też zna­czą”, każ­dy dro­biazg waży i prze­chy­la sza­lę zna­cze­nia. Ale zaraz, zaraz: „wró­ble też zna­czą, co się tylko/ da”, czy­li zosta­wia­ją śla­dy, pstrzą. W nie­jed­nym zawie­sze­niu gło­su (czy prze­rzut­ni) znaj­du­je­my takie nie­spo­dzian­ki, odpo­wied­nio pod­krę­co­na fra­ze­olo­gia pię­trzy dodat­ko­we zna­cze­nia, zosta­wia śla­dy, pstrzy. Lecz na tym nie koniec, bo jesz­cze pogło­sy, dźwię­ko­we współ­brz­mie­nia przy­cią­ga­ją sen­sy; ślad nie może pozo­stać bez echa – przy­cią­ga znów i znów, ale już w innym kon­tek­ście. Jeśli w tej stro­fie o Kre­cie, to w następ­nej o kre­cie; robie­nie loda, picie kawy z lodem, „lód na rze­ce krzep­nie” – te łań­cu­chy są bły­sko­tli­we i lot­ne, ale cze­mu, do dia­bła, słu­żą…? Jasne, że auto­ro­wi, bo sko­ro ma taki dar, to powi­nien go uwal­niać; czy­tel­ni­ko­wi, jak naj­bar­dziej, rade­mu po pierw­sze, że rozu­mie, a po dru­gie, że współ­od­czu­wa. Nie wyklu­cza się tu czy­tel­ni­ka zbyt non­sza­lanc­ko lub obce­so­wo. Prze­ciw­nie: zapra­sza, przy­cią­ga, wabi. Nie odno­szę jed­nak wra­że­nia, że epa­tu­je, że gra się pod tak rozu­mia­ną publicz­kę. Dystans jest wyraź­nie zazna­czo­ny, a kom­pe­ten­cje roz­dzie­lo­ne. Jedy­nym popi­su­ją­cym się pod­mio­tem jest język, jego nie­skoń­czo­ne moż­li­wo­ści. W tym sen­sie Słom­czyń­ski funk­cjo­nu­je jako medium nie­sły­cha­nej spraw­no­ści tyle wła­snej (tzn. nale­żą­cej do nie­go, do genów, Bóg wie do kogo czy cze­go), co cudzej, histo­rycz­nej i insty­tu­cjo­nal­nej, bo tak ośmie­lam się nazwać język.

Język się Słom­czyń­skie­mu uży­cza, a my patrzy­my z dużym zain­te­re­so­wa­niem na to, co z uży­cza­ne­go potra­fi arty­sta wydo­być, by z kolei nam uży­czyć. Spek­takl trwa, a wła­ści­wie kil­ka spek­ta­kli jed­no­cze­śnie. Raz język jest sce­ną, to zno­wu tyl­ko kur­ty­ną, innym razem scho­dzi mię­dzy rzę­dy na widow­nię, by za chwi­lę odna­leźć się za kuli­sa­mi. Moim zda­niem, alu­zji do gar­de­ro­by (języ­ka w gar­de­ro­bie, gar­de­ro­by języ­ka) też nie bra­ku­je. Dla­te­go ta poezja jest tak wie­lo­stron­nie cie­ka­wa i nie do koń­ca zabaw­na. Spek­takl pod tytu­łem „mime­sis” przy­cią­ga zra­zu tyl­ko tych, któ­rzy dybią – jak to się mówi – na kawał­ki mię­sa w zupie. I nie zawio­dą się, usa­tys­fak­cjo­no­wa­ni roz­licz­ny­mi alu­zja­mi do współ­cze­sno­ści aż nad­to współ­cze­snej i rze­czy­wi­sto­ści po kró­lew­sku rze­czy­wi­stej. Spek­takl zaty­tu­ło­wa­ny „tech­ne” zale­ca się zaś tym, któ­rzy wpa­trze­ni w „wyso­kie obro­ty” języ­ka nic poza nim zda­ją się nie widzieć. I mam nadzie­ję, że widzą, z jakim mistrzo­stwem mamy do czy­nie­nia. Wyznaw­cy wagi prze­sła­nia, poszu­ki­wa­cze „idei” też natkną się na nie­jed­ną, zgrab­nie poda­ną, nie do koń­ca prze­żu­tą, a więc gorą­cą, jątrzą­ca, pro­wo­ku­ją­cą do zacie­kłej dys­ku­sji. Smo­leńsk, emi­gra­cja, face­bo­ok, roz­pacz, pro­sty­tu­cja, bez­ro­bo­cie, opie­ka spo­łecz­na, sek­su­al­ność, mło­dzień­cza bez­i­de­owość i pust­ka, Kre­sy, patrio­tyzm, alko­ho­lizm – to pierw­sze z brze­gu rzu­co­ne hasła. Ale nie porzu­co­ne. Autor obra­bia je czu­le i jado­wi­cie. Fra­za god­na Brod­skie­go czy Barań­cza­ka sta­ra się to unieść, ale nie wiem, czy pogo­dzić. Raczej wykre­ować z tego ton wła­sny. Z cze­go? I tu obfi­tość pola­ry­zu­je się nastę­pu­ją­co: zaan­ga­żo­wa­nie i dystans, patos i iro­nia, wznio­słość i try­wial­ność, czu­łość i bru­tal­ność, kla­sy­cyzm for­my i wul­gar­ność tre­ści, przej­mu­ją­cy smu­tek i figlar­ny ton.

Być może zna­kiem naszych cza­sów jest to, że sprzecz­no­ści nie trze­ba już łago­dzić czy godzić. Tak jak­by dystans był nową emo­cją, dziw­nie jado­wi­tym zaan­ga­żo­wa­niem, a czu­łość wzo­ru­jąc się na wymyśl­nych tech­ni­kach sek­su­al­nych, nie wzdra­ga­ła się przed uży­ciem paznok­ci i kuła­ków. Jed­no sta­je się dru­gim w obrę­bie tej samej stro­fy, a nawet wer­su. Kie­dyś iro­nia tak łatwo nisz­czy­ła patos, Słom­czyń­ski poka­zu­je, że mie­czyk, choć przy­krót­ki, bywa obo­siecz­ny. Co do try­wial­no­ści: praw­dę mówiąc, sło­wo to zni­ka z krę­gu rześ­kich pojęć, męt­nie­jąc w dziw­nie wznio­sły spo­sób. Upa­dek, dno, kry­zys, zała­ma­nie nie­gdy­siej­sze­go sta­nu czy sta­tu­su – te same kate­go­rie mogą być rów­nie wznio­słe, co try­wial­ne. Słom­czyń­ski rzu­tu­je to na per­spek­ty­wę mia­sta, osie­dla, uli­cy, podwór­ka, blo­ku, roz­cią­ga­jąc oce­nę na całość, a więc na pań­stwo, kraj, spo­łe­czeń­stwo. Jego „labo­ra­to­ryj­ne prób­ki” two­rzo­ne są po to, żeby wycią­gnąć wnio­ski ogól­ne. Wie­lo­imien­ny pod­miot tego same­go języ­ka (powiedz­my: języ­ka spo­łecz­nej wraż­li­wo­ści) mie­wa chwi­le kapry­su; anga­żu­je się głę­bo­ko, roz­dra­pu­jąc rany ze znaw­stwem i sma­kiem. I to wów­czas bywa naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­cy, wręcz przej­mu­ją­cy. Takim na pew­no jest w wier­szu „Już teraz”, będą­cym mono­lo­giem chłop­ca, któ­ry wraz z dwu­let­nią sio­strą usi­łu­je z god­no­ścią prze­żyć następ­ny dzień w pijac­kiej meli­nie, czy­li rodzin­nym domu. Umie już czy­tać. Nauczył się tej sztu­ki z napi­sów na ścia­nie („Bóg, honor, ojczy­zna,/ obok: Żydzi do gazu, wyżej: jebać wszyst­ko”), nie­źle sobie radzi z wiecz­nie pija­ną mat­ką, nie­na­wi­dzi „buca z MOPS‑u”, któ­re­go nie­raz wspo­mnia­na mat­ka „prze­ko­nu­je, dło­nią albo usta­mi”, żeby jej nie odbie­rał dzie­ci. Gdy doro­śnie, zakoń­czy tę „ckli­wą histo­ryj­kę” jed­nym pchnię­ciem, zabi­je mat­kę i połą­czy się z ojcem – „Wron­ki już na nie­go cze­ka­ją”.

I znów nie odno­szę wra­że­nia, że ktoś epa­tu­je, gra na emo­cjach, że oto wykwint­niś pisze wzru­sza­ją­ce kawał­ki po wizy­cie w get­cie, w miej­scu, w któ­rym nie­znacz­nie pobru­dził sobie smo­king. To jest suge­styw­ne, szcze­re i „odda­ne”, czy­li opo­wia­da­ją­ce się po stro­nie tam­te­go świa­ta, po stro­nie poni­ża­nych i wyklu­cza­nych w przy­spie­szo­nym tem­pie jed­no­stek, warstw i całych już sfer spo­łecz­nych. To nic, że wiersz Słom­czyń­skie­go – szcze­gól­nie w takich momen­tach – za ele­ganc­ko brzmi, powi­nien być chro­pa­wy, a jest ład­ny. To tyl­ko pozo­ry, któ­re stwa­rza ktoś, komu napraw­dę o coś cho­dzi. Ktoś, komu, coś – nie przy­stoi tak pisać o inten­cji utwo­rów szcze­rze i bez­kom­pro­mi­so­wo odda­nych rze­czy­wi­sto­ści, tak wyra­zi­stych w media­cji z nią; ale jakoś mi się wymknę­ło. Pro­po­zy­cja Słom­czyń­skie­go jest na tyle odręb­na i świe­ża, że w roz­my­śla­niach o niej coś bar­dziej mi się wymy­ka niż orze­ka.

Gram rolę wyzna­czo­ną przez wier­sze nad­bu­do­wu­ją­ce się na kolej­nej dobrze wypo­sa­żo­nej i suge­styw­nie wyobra­żo­nej roli. Przy­mie­rzal­nia cha­rak­te­rów, tem­pe­ra­men­tów, płci, świa­to­po­glą­dów i kwe­stii – naj­krót­sza defi­ni­cja tej poezji. Nie wiem, czy z każ­dej roli wycho­dzi się zwy­cię­sko, na pew­no jed­nak do każ­dej pod­cho­dzi się trium­fal­nie, z wia­rą w nie­ogra­ni­czo­ne moż­li­wo­ści języ­ka. I to jest w tej na smut­no weso­łej poezji naj­ra­do­śniej­sze – wia­ra, że język ponie­sie nas dokład­nie tam, gdzie trze­ba.

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania