Na początek – banał: musi być naprawdę trudno z wdziękiem przypominać o autorce, która wbijana była do głów (w większości przypadków) za czasów szkolnych dość tępym narzędziem. Marta Podgórnik – autorka wyboru i posłowia kolejnej książki z serii „44”, jaką jest „Seans na dnie morza” Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, stara się nie tylko przypomnieć, ale także ożywić wiersze poetki-rówieśniczki Skamandra.
Wspomniana selekcja utworów jest mieszanką (i nie mam tutaj na myśli bezładnie poukładanych utworów – wręcz przeciwnie!) tych mniej znanych fragmentów poetki z Kossaków. I zdarza się tak, że tytułowy seans na dnie morza zmusza czytelnika do niespodziewanego zagłębienia się w lekturę, by czegoś się dowiedział. Nawet, jeśli w jego „dzisiejszych” uszach, pewne frazy brzmią sentymentalnie lub przydługo, to jednak brzmią (pod wodą „wodą”!).
Zdumiewające, jak wielką siłę ma u Pawlikowskiej czas teraźniejszy, w którym pisana jest większość jej utworów. Wielokropek, znak interpunkcyjny, który pozornie wnosi niewiele poza sugestią oddania się zadumie, jest również znacznikiem tych wierszy. Jeśli bowiem usunęlibyśmy go, wiersze straciłyby wiele ze swego smętno-miłosnego charakteru, tak jak chociażby ostatnia zwrotka w „Topielicach” (s. 24). W ten oto sposób zapisana jest „rozmowa” utopionej kotki i młodej samobójczyni w ciąży, gdy płyną Sekwaną:
Teraz we mnie odpływa jak w łodzi,
w dal od brzegów, tonących w mgły krepie…
Nie zobaczy już świata” – „Nie szkodzi”…
– „Nie wyrośnie na ludzi”… – „To lepiej…”
Nastrój wielokropka to przede wszystkim praca nad tempem – tak wybrzmiewania wypowiedzi, jak jej przyswajania – i to na tym odcinku Pawlikowska zyskuje przewagę na inną „damską” poezją. Jednak w rozrachunku ogólnym ta poezja jest mała – w tym sensie, ze nie zajmuje się etyką czy roztrząsaniem problemów uniwersum wyłożonych chłodno, „po męsku”. Jasnorzewska skupia się na dramacie (nie przypadkowo wiele tu mono- i dialogów!) jednostkowym; dramacie, który zaważa na szali pojedynczego życia, chociaż w ogólnym rozrachunku jest on wydarzeniem mało ważnym. A zdaje się przecież, że jest przecież inaczej – mam wrażenie, że w większości wierszy Pawlikowskiej mamy do czynienia z momentem ujawnienia tajemnicy chęci (nie-)istnienia, a bohaterów poznajemy niejako od wewnątrz: ich przeczucia, poczucia i uczucia. Znajdujemy się w ich jedynym, niepowtarzalnym „teraz”, którego – tak jak rozumie now Jean-Froacois Lyotrad w znanym tekście „Wzniosłość i awangarda” – podniosłość jest w zupełności uzasadniona. Trudno więc oskarżać Pawlikowską o sentymentalne ciągoty, kiedy inaczej się nie da.
Jeśli ktoś zarzuca natomiast Jasnorzewskiej, że jej wiersze są nieudane, to uznać tę uwagę należy za komplement – forma oddaje w ten sposób treść, która tożsama jest z treścią życia „jej ludzi”. Można zastanawiać się nad stopniem radykalności i powtarzalnością rozwiązań, które są przez nich wybierane, ale czy logika jest w tym kontekście naprawdę najlepszym narzędziem [tu przydałby się wielokropek]?
Być może jestem stronnicza, pewnie dlatego, że Marcie Podgórnik udało się wybrać kilka moich ulubionych tekstów Pawlikowskiej, jak choćby ten, „Jesień” (s. 11):
Chodzi w szalu czerwonym i złotym.
Przegląda się w owalu jeziora.
Lecz jest chora. I nic nie wie o tym,
że ją pochowają w tym szalu.
Estetyzm, o który wielu krytyków miało pretensje, służy Jasnorzewskiej – w moim przekonaniu – z jednej strony udramatycznieniu zarysowanej sytuacji (bardziej szkoda rzeczy pięknych), a z drugiej jest echem słów, zwielokrotnieniem obrazu, dodatkowym konturem. To, że sceneria przygód postaci jest „ładna”, a i one same takie są, wcale nie sprawia, że są one banalne. Pawlikowska wprowadza pewien ciekawy element: definiuje piękno jako kategorię witalną, która nawet martwocie dodaje rumieńców i wkłada w ich usta głosy jedne do drugiego podobne – bo wyrosłe z jednej strony ze związku Erosa z Thanatosem, z drugiej – z przywiązania człowieka do życia. Nawet wtedy, kiedy ta więź paradoksalnie zmusza do samobójstwa.
Znamienne, że Marta Podgórnik niewiele dopowiada do tego dawnego głosu – w posłowiu przytacza głosy krytyczne, które towarzyszyły Pawlikowskiej za życia i przytakuje im. Oczywiście zgoda ta jest przekornie pozorna, bo wszystkie wytykane niegdyś słabe punkty stanowią o odrębności tej poezji. I wydaje się, że kończące posłowie stwierdzenie Antoniego Słonimskiego, który poetki zawsze bronił, jest dziś zbędne. A przynajmniej chciałoby się wierzyć, że tak jest, że jest pięknie.