recenzje / ESEJE

Naturalna wielkość

Karol Maliszewski

Recenzja Karola Maliszewskiego, towarzysząca premierze książki Zeszyt ćwiczeń Joanny Łępickiej, wydanej w Biurze Literackim 4 grudnia 2023 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

To tyl­ko zeszyt, czy­li coś nie­go­to­we­go, na brud­no; lecz to nie jest zwy­kły zeszyt, a ukie­run­ko­wa­ny, z wpi­sa­ny­mi zada­nia­mi, któ­re trze­ba wyko­nać. Taki jest sens nazwy „zeszyt ćwi­czeń”. Jeże­li ktoś tak tytu­łu­je książ­kę, to wysy­ła wie­le wstęp­nych zna­ków poro­zu­mie­waw­czych. Mówi, że wpi­su­je się w tra­dy­cję. Oczy­wi­ście, otwie­ra­jąc zwy­kły, czy­sty zeszyt, też się w nią wpi­su­je­my, uży­wa­jąc języ­ka i pisma, ale nie ma osten­ta­cji w „zada­nio­wo­ści”, goto­wo­ści do pod­ję­cia wytycz­nych pły­ną­cych ze sty­li­sty­ki ćwi­czeń. W  zwy­kłym zeszy­cie ćwi­czy­my się w poczu­ciu wol­no­ści, a nie­raz nawet poczu­ciu dzi­kiej swo­bo­dy. Nato­miast w zeszy­cie ćwi­czeń są gotow­ce, tabe­le i ram­ki, któ­re trze­ba wypeł­nić, jeste­śmy ogra­ni­cze­ni kon­wen­cją dydak­tycz­ną, ocze­ki­wa­nia­mi Wiel­kie­go Nauczy­cie­la. Kto nim mógł­by tu być? W pierw­szej chwi­li nasu­wa się odpo­wiedź, że Andrzej Sosnow­ski, bo to jego prak­ty­ka ćwi­cze­nio­wa, jego struk­tu­ra zajęć. Przy­zna­ję, że czę­sto z niej korzy­stam, pro­wa­dząc poetyc­kie warsz­ta­ty. Opie­ra się ona na ćwi­cze­niach z zakre­su form, a wła­ści­wie „fore­mek”, jak je okre­śla Mistrz w kano­nicz­nym dzie­le, zaty­tu­ło­wa­nym Naj­ry­zy­kow­niej, a szcze­gól­nie w roz­dzia­le, wciąż powie­la­nym na zaję­ciach tego typu w całej Pol­sce, pt. „Skarb kibi­ca (forem­ki x 5)”.

W tej biblii ćwi­cze­niow­ca kła­dzie się nacisk na dosko­na­le­nie umie­jęt­no­ści w zakre­sie akro­sty­chu, sesty­ny, pan­tum, sone­tu, vil­la­nel­li i ron­da. Przy lek­tu­rze tomu Joan­ny Łępic­kiej więk­szość z nich (nie widzę tyl­ko akro­sty­chu) nagle się przy­po­mi­na, aktu­ali­zu­je, znów są do cze­goś potrzeb­ne. „Ja sobie tu tyl­ko ćwi­czę”… Ale w tym są pod­tek­sty: a) „ja sobie tu tyl­ko ćwi­czę w zakre­sie waszych fore­mek, poprzed­ni­cy”, b) „ja sobie tu tyl­ko ćwi­czę w zakre­sie waszych fore­mek, pano­wie”. Moż­na chy­ba mówić o deli­kat­nym mani­fe­sto­wa­niu odmien­nej posta­wy poko­le­nio­wej oraz już mniej deli­kat­nym – posta­wy femi­ni­stycz­nej. Wszyst­ko to jest teatrem cie­ni, przy­pusz­czeń i domnie­mań. Istot­niej­sza rzecz doty­czy skła­du gro­na peda­go­gicz­ne­go. Tak patrząc, dostrze­ga się, że patro­nat Sosnow­skie­go jest pozor­ny, for­mal­ny i „forem­ko­wy”, nawią­zu­ją­cy do oży­wie­nia, jakie ów autor wywo­łał, reani­mu­jąc wyeks­plo­ato­wa­ne kon­wen­cje. Jed­nak co inne­go wybi­ja się w into­na­cji, w zamie­rze­niach wobec języ­ka i jego namol­nej chę­ci repre­zen­to­wa­nia; racjo­na­li­zo­wa­nie w sty­lu pro­fe­so­ra Sosnow­skie­go, jego logi­ka spię­trza­nia obra­zów, spo­sób fra­zo­wa­nia ustę­pu­ją pod wpły­wem innych wzo­rów.

Naj­waż­niej­szym pro­fe­so­rem w szko­le, któ­rą ukoń­czy­ła poet­ka, wyda­je się być Tomaž Šala­mun. „Sosnow­skie” for­my roz­sa­dza­ne są przez sza­leń­stwo sko­ja­rzeń, dźwię­ko­wo-zna­cze­nio­we zbit­ki, Šala­mu­no­we spo­so­by i spo­so­bi­ki zaska­ki­wa­nia czy wręcz osłu­pia­nia odbior­cy. Eks­ta­tycz­ność, o któ­rej obec­nie wie­le się mówi i domnie­my­wa jej ist­nie­nia tam, gdzie jej raczej nie­wie­le, w wier­szach Joan­ny Łępic­kiej sta­je się w spo­sób lek­ki i natu­ral­ny. Wyda­je się tak świe­ża, jak­by dopie­ro co wymy­ślo­na. Jak­by to ona (a nie Šala­mun) wymy­śli­ła ten szwung, ten rytm sko­ja­rze­nio­wych i into­na­cyj­nych prze­sko­ków. Łępic­ka roz­gry­wa tę całą eks­ta­tycz­ność po swo­je­mu. To zna­czy jak? Trud­no orzec. Intu­icyj­nie wyczu­wa się ory­gi­nal­ność, pory­wa­nie się (wła­śnie, fan­ta­stycz­ne są te wzlo­ty, pory­wy, kolej­ne fale biją­ce o ska­łę cho­ler­nie skon­wen­cjo­na­li­zo­wa­nej poezji) z moty­ką na coś. Ale po przyj­rze­niu się już wia­do­mo, że to nie moty­ka, nie pierw­sze lep­sze narzę­dzie, tyl­ko coś fine­zyj­ne­go, nie­zwy­kle zniu­an­so­wa­ne­go. Bo tak, jak zręcz­nie wyko­nu­je zada­ne ćwi­cze­nia i robi małe arcy­dzie­ła z sesty­ny, vila­nel­li itd., tak też roz­dmu­chu­je kwe­stię wpły­wu Šala­mu­na, dekon­stru­uje fan­to­ma­tycz­ny patro­nat, nie­raz wręcz iro­nicz­nie pasti­szu­jąc cha­rak­te­ry­stycz­ną „miło­sną zadysz­kę” dedy­ko­wa­ną fascy­nu­ją­ce­mu świa­tu i jesz­cze bar­dziej fascy­nu­ją­cej Marusz­ce.

*

A teraz pora na ćwi­cze­nie. Prze­czy­taj, prze­myśl i wybierz pra­wi­dło­wą odpo­wiedź: a) autor­ką pierw­sze­go frag­men­tu jest Łępic­ka, b) nie, jed­nak auto­rem jest Šala­mun, bowiem autor­stwa pol­skiej poet­ki jest dru­gi frag­ment, c) nie mam zamia­ru odpo­wia­dać, nie inte­re­su­ję się poezją, w któ­rej nie wia­do­mo, o co cho­dzi.

1)

zmę­czy­łeś mnie, ince­ście, języ­ku
tęsk­nię za słoń­cem, spo­koj­nym szep­tem ludzi
niech wię­zy świa­ta będą takie, jakie są
kochan­kiem jestem, nie żoł­nie­rzem

niech iskry w oczach zwie­rząt będą szczę­śli­we
kamie­nie przy drze­wach, musz­le na pia­sku
niech łodzie pły­ną­ce omi­ja­ją rafy
bądź nie­do­ty­kal­na, nie­win­no­ści
(…)

2)

gdy­byś wyję­ła dywiz z mojej twa­rzy
prze­my­tem, uboj­nią czy trój­ką­tem języ­ka,
skle­pi­ko­wą budą w par­ku, tuż za cemen­tow­nią,
gdzie dom zale­wa woda i cegły.
Zna­ki świe­cą doraź­nie – jak zakaz wjaz­du na rok.

To pasu­je. Są kobie­ty, pod­kła­da­ją do ognia
brzu­chy peł­ne roba­ków i coli.
(…)

*

Róż­ni­ce two­rzą się coraz szyb­ciej. Świat prze­mie­ścił się, pod­mie­nia­jąc figur­ki i wystrój sce­ny. W co inne­go się pogry­wa, co inne­go dźwię­czy za usza­mi. Na przy­kład kwe­stia płci i zamie­sza­nia wokół niej, „zmie­sza­nej” sek­su­al­no­ści, nie wybi­ja się u Mistrza tak moc­no, jak u jego Wybit­nej Uczen­ni­cy z Kra­ko­wa. A jest to kwe­stia w spo­sób istot­ny prze­ła­mu­ją­ca w tej książ­ce momen­ty pew­no­ści. Z tą pew­no­ścią w ogó­le nale­ży dać sobie spo­kój. Łępic­ka pisze, żeby wybić nam z gło­wy jaką­kol­wiek pew­ność. Bo co tu jest tak napraw­dę pew­ne? Że to napi­sa­no w języ­ku pol­skim? Chwi­la­mi wąt­pi się i w to. A to naj­więk­szy suk­ces: tak roz­krę­cić rodzi­my język, tak użyć, że ten mie­ni się i zmie­nia nie do pozna­nia. Nic już nim poznać nie moż­na, ale za to on pozna­je po swo­je­mu. Może nawet do cze­goś zmie­rza… Na pew­no nie do poin­ty. Poin­ty celo­wo gubi się, roz­wad­nia do nie­moż­li­wo­ści. Coś jest zatrzy­my­wa­ne w momen­cie two­rze­nia się prze­sła­nia, rap­tow­nie uci­na się ale­go­rię bądź choć­by pre­tekst do jej zaist­nie­nia – poet­ka dba o kon­kret, o lokal­ność, o szorst­ką i zgrzy­tli­wą mate­rial­ność wier­sza, o coś jed­no­ra­zo­we­go, eks­plo­du­ją­ce­go tu i teraz; bez point, prze­słań, ale­go­rii, bez pre­ten­sji do uni­wer­sal­no­ści. Wiersz sta­je się i sta­cza, może nawet zaraz znik­nąć. Ale coś wyraź­nie zesta­wia się, wyli­cza, gro­ma­dzi, potem porzu­ca, jak­by nie­tknię­te arty­stycz­nym gestem. Rupie­ciar­nia – lecz inna niż u Bia­ło­szew­skie­go. Same zesta­wie­nia mają grać rolę arte­fak­tu, tro­chę jak u Ducham­pa. Z przy­pad­ko­wych przed­mio­tów (słów, zwro­tów) pra­wie nie­przy­pad­ko­we zesta­wie­nia. W tym kon­tek­ście na nie­wie­le przy­da­je się Pound, któ­re­go pro­si się o choć­by jed­ną lek­cję w tej szko­le, lecz ten, jak zro­zu­mia­łem, wyłgał się. Inni się przy­da­li. Powta­rzam: nie­wie­lu tych innych i, mój Boże, jak szyb­ko sta­ją się nie­waż­ni. Na głów­nej ścia­nie szko­ły koniecz­nie por­tret Rim­bau­da. Nie wiem, czym jest natu­ral­na wiel­kość, ale to chy­ba o nią cho­dzi, gdy patrzy­my na ów kon­ter­fekt.

Oto tomik, któ­ry wyła­nia, jeśli cho­dzi o przy­szłość poezji, coś zna­czą­ce­go. Stwo­rzo­ny przez kogoś, kto nie kry­gu­je się w kwe­stii zro­zu­mia­ło­ści i uży­tecz­no­ści współ­cze­snej poezji – bo jeśli jeste­śmy w get­cie, to zna­my się nawza­jem w ciem­no­ści i żad­na latar­ka już nie­po­trzeb­na (fili­stra i przy­pad­ko­we­go czy­tel­ni­ka dopiesz­czać nie trze­ba). Przez kogoś, komu nie zale­ży, żeby nazy­wać to poezją i usta­wiać w sze­re­gu. Przez kogoś wście­kle poza­sys­te­mo­we­go i bun­tow­ni­cze­go od nie­chce­nia. Gest Łępic­kiej już prze­cho­dzi do histo­rii lite­ra­tu­ry. Tyl­ko że histo­ria lite­ra­tu­ry jesz­cze o tym nie wie.

[frag­ment z Šala­mu­na w tłu­ma­cze­niu Kata­ri­ny Šala­mun-Bie­drzyc­kiej; zob. T. Šala­mun, Wier­sze, Kra­ków 1979, s. 23]

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania