recenzje / IMPRESJE

Nie łączyć, nie dzielić

Roman Honet

Roman Honet współredaktor antologii Połów. Poetyckie debiuty 2011 o twórczości Kamila Brewińskiego, Macieja Burdy, Szymona Domagały-Jakucia i Grzegorza Jędrka.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Kamil Bre­wiń­ski – impul­syw­ny, odle­gły od wyra­cho­wa­nia, a w rezul­ta­cie: nie­cze­ka­ją­cy na poklask. Jego wier­sze – zda­rza się – fan­ta­stycz­ny cyrk, cza­sem prze­ogrom­ny, gdzie roz­gry­wa­ją się kar­ko­łom­ne akro­ba­cje, gdzie „osad to rów­nie dobrze kolec powie­trza”, gdzie w koń­cu „woda, nie­bo i morze w małym, kru­chym soplu”, ale Bre­wiń­ski nie potrze­bu­je kla­kie­rów, nie naga­nia sobie publicz­no­ści, nie kła­nia się jej i nie wrę­cza jej liza­ków na zachę­tę. Zapi­su­je: „tak dłu­go się sta­ra­my / coś o sobie powie­dzieć – tu pomysł się koń­czy, / a zaczy­na poezja.”. Tak zawsze ście­ra­ły się: poezja i wie­dza, tak ujaw­nio­ny roz­dź­więk mię­dzy usi­ło­wa­niem a talen­tem cał­ko­wi­cie mnie prze­ko­nu­je.

Bre­wiń­ski ma świa­do­mość, że może być: „kil­ka­dzie­siąt spo­so­bów powie­dze­nia – jestem”, lecz zaraz potem mówi się: „dzię­ku­ję”. Zna­czą­ca bli­skość fra­zy Šala­mu­na: „Żywi jeste­śmy tyl­ko na chwi­lę. Dopó­ki lakier schnie”. Oczy­wi­ście: nie o śmierć tu cho­dzi, lecz o zestaw kostiu­mów i ról, któ­re przy­go­to­wa­no, żeby nas osa­czyć, unie­ru­cho­mić, zmu­mi­fi­ko­wać za życia. Żeby nas wytre­so­wać. Nauczyć. Pro­blem wie­dzy w wier­szach Kami­la Bre­wiń­skie­go – moim zda­niem nie­zmier­nie inte­re­su­ją­cy: ozna­cza narzu­ce­nie for­my i zasty­gnię­cie w miej­scu, pod­czas gdy cały świat tego poety prze­sy­co­ny jest dyna­mi­ką, w efek­cie: sym­bo­li­zu­je wyklu­cze­nie – nie­istot­ne, czy doko­na­ne świa­do­mie czy pod wpły­wem mecha­ni­zmów spo­łecz­nych: „nauczy­ła się bawić nauczy­ła śpie­wać // wita Pana ser­decz­nie nauczy­ła się / więc nie ma już niko­go na jej miej­sce w mie­ście”.

„kobie­ty mi podob­ne powie­rza­ją pal­ce / męż­czyź­ni im podob­ni powie­rza­ją ser­ca / i rodzą się w nas dzie­ci – spa­cje spa­cje spa­cje / zim­ne jak Fire­fox odda­ne jak Ope­ra” – tak koń­czy się wiersz Bre­wiń­skie­go pt. „Ctrl +”. Nie­wy­klu­czo­ne, że nie czy­ta­łem lep­sze­go utwo­ru o sie­ci, o inter­nau­tach – poważ­nym tema­cie, dłu­go już otwar­tym, ale dotych­czas nie­prze­ko­nu­ją­co wypeł­nio­nym. Może udźwi­gną go wła­śnie tacy poeci jak Kamil Bre­wiń­ski, któ­ry – para­dok­sal­nie – wolał­by zapew­ne nicze­go nie dźwi­gać, nie nauczać, nie pero­ro­wać, ale po pro­stu żyć, na przy­kład ot tak: „a pogo­da jest pięk­na tań­czę se pod zie­mią / na bani mani­chej­czyk leciut­ko jak dzwon”.

Maciej Bur­da w cyklu „Wier­sze dla ufo. Zwia­stun” humo­ry­stycz­nie i rów­no­cze­śnie z nostal­gią naszki­co­wał życie miesz­kań­ców blo­ko­wi­ska, być może poło­żo­ne­go w zanie­dba­nym zakąt­ku więk­sze­go mia­sta, być może w nie­wiel­kim mia­stecz­ku. Miesz­ka­ją­cy tam boha­te­ro­wie: Marek, Elwi­ra, Irek, Ari­zo­na, ksiądz, żule, prze­by­wa­ją zawie­sze­ni w pro­win­cjo­nal­nym bez­cza­sie. Wtło­cze­ni w ramy egzy­sten­cji, wyzna­czo­ne przez rytu­alizm powszech­nych czyn­no­ści, pra­gną je choć­by na moment odkształ­cić, two­rzą więc olśnie­wa­ją­cy mit: o przy­by­ciu UFO. Obcy pew­ne­go dnia, nie­ba­wem, poja­wią się na szkol­nym boisku, może pod blo­kiem czy skle­pem mono­po­lo­wym, i to zstą­pie­nie z kosmicz­ne­go wymia­ru uwznio­śli rytm ziem­skiej powta­rzal­no­ści. Póki co go znie­czu­la i nada­je mu sens. Przej­mu­ją­cy sens każ­dej pro­win­cji, czy­li upo­rczy­we prze­ko­na­nie, że wbrew fak­tom, wbrew obec­ne­mu kształ­to­wi rze­czy­wi­sto­ści – nadal jest na co cze­kać. Wła­śnie tu: cze­kać i wie­rzyć, że zja­wią się, że wylą­du­ją, wej­dą mię­dzy nas i wpro­wa­dzą poru­sze­nie w sza­rą powsze­dniość. Sko­ro nie chcą do nas przyjść zwy­kli ludzie, cze­ka­my na kosmi­tów – poru­sza­ją­ca meta­fo­ra samot­no­ści czy mil­czą­cy sprze­ciw po odrzu­ce­niu? Jak dla mnie – jed­no w dru­gim.

War­to pod­kre­ślić czu­łość i rów­no­cze­śnie trud, towa­rzy­szą­ce poszu­ki­wa­niom garst­ki osie­dlo­wych despe­ra­tów. Popa­trz­my: „Marek z Irkiem dosta­li magne­to­fon / całą noc nagry­wa­li gło­sy / docho­dzi­ły z róż­nych miejsc / z kosza, z szaf­ki // rano cho­dzi­li pod blo­kiem i pyta­li / czy ktoś jesz­cze zna te gło­sy / czy słyszał”/ Albo: „resz­ta zasnę­ła pod skle­pem / tyl­ko Irek zro­bił sobie tele­skop z butel­ki / a tramp­ka­mi szu­rał powi­tal­ny napis”. Całe to zwra­ca­nie się ku obcym odby­wa się za pomo­cą zwy­czaj­nych rekwi­zy­tów i szcze­rość tego gestu czło­wie­czej bez­rad­no­ści – poka­zu­ją­ce, że to nie dzia­ła­nie zosta­ło uświę­co­ne, ale cel – szcze­gól­nie mnie ujmu­je w wier­szach Macie­ja Bur­dy. Podwór­ko­wi ufo­lo­dzy nie zawsze mogą liczyć na zro­zu­mie­nie: „Irek poka­zy­wał Ari­zo­nie tele­sko­py / lune­ty, mapy nie­ba […]cza­sem coś nary­so­wał: ska­fan­der, gwiaz­dę // Ari­zo­na nie inte­re­so­wa­ła się / sie­dzia­ła smut­na / zako­cha­na w gla­dia­to­rze z sió­dem­ki / któ­ry poszedł w chuj”. Nie ma więc: ani kosmi­tów, ani sło­wa od czło­wie­ka. Zwłasz­cza że obcy w wier­szach Macie­ja Bur­dy mają swo­je upodo­ba­nia. Nie róż­nią się zbyt­nio od ludz­kich, stąd zapew­ne poja­wia się roz­go­ry­czo­ne stwier­dze­nie: „więc cze­ka­li­śmy, ale obcy nie przy­le­cie­li / zaję­ci gdzie indziej, na dale­kich, nowych osie­dlach”. Być może wła­śnie to poka­zu­je Maciej Bur­da: nie prze­paść mię­dzy nami a kosmo­sem, ale odmien­ność, któ­ra roz­dzie­la nas samych.

Szy­mon Doma­ga­ła-Jakuć – jego nie­stru­dzo­ne wędro­wa­nie, podróż odby­wa­ją­ca się w przy­spie­szo­nym tem­pie, rów­no­cze­śnie w wie­lu kie­run­kach i rela­cje z niej: opi­sy­wa­nie poby­tów w kolej­nych sys­te­mach war­to­ści i sys­te­mach obłu­dy, reli­giach i mitach, kobie­tach. Tak­że: sza­mo­ta­nie się, zwłasz­cza w zamknię­tych i dusz­nych prze­strze­niach „zaśli­nio­ne­go mia­sta”, gdzie „słoń­ce nie świe­ci, chwy­ta rejo­ny nawy­kłe do ciem­no­ści, do stra­chu, gro­szo­wych psy­cho­ma­ni­pu­la­cji”. Ów obłą­kań­czy pęd cza­sem wyzwa­la doszczęt­nie nie­ocze­ki­wa­ne obra­zy: „Kocham Kut­no, na Łódź cho­ru­ję. Cho­ro­ba ta ma zapach roz­pła­ta­ne­go gołę­bia”, ale nie pozba­wia poety ostro­ści spoj­rze­nia. Wte­dy bez­li­to­śnie uwy­pu­kla to, co na ogół zwy­kło się ukry­wać przed ludz­kim – a może: miesz­czań­skim (w imię higie­ny, porząd­ku oby­cza­jów, trwa­ło­ści prze­są­dów) – wzro­kiem: brud, ubó­stwo, a w koń­cu – praw­dę: „Nadzie­ja ma 28 lat, dwo­je dzie­ci i pod­bi­te oko. / Nosi na skup pusz­ki po piwie w tor­bie Peek&Cloppenburg. Jej szlak śmier­dzi”.

Reli­gij­ność – intry­gu­ją­cy wątek w wier­szach Szy­mo­na Doma­ga­ły-Jaku­cia. Ta, o któ­rej nale­ży sądzić, że może być oso­bi­sta, na pół mistycz­nie naka­zu­je mu wyznać: „Jeśli jestem łotrem z pra­wej stro­ny, Zba­wi­ciel pomo­że mi napi­sać bra­ku­ją­ce Sło­wo”, ale też na pół szy­der­czo stwier­dzić: „Zba­wi­ciel ma twarz Megan Fol­lows.”. Bluź­nier­cze gesty wyko­ny­wa­ne w zamie­rze­niu uchwy­ce­nia odda­la­ją­ce­go się stwór­cy, czy wprost: spro­wo­ko­wa­nia go? Cał­kiem moż­li­we. Nato­miast ta, któ­rą poeta obser­wu­je, skła­nia go do żar­li­wych i dra­ma­tycz­nie brzmią­cych stwier­dzeń: „Rzym kar­mi się przy­ga­szo­ną żywi­cą, od lewa się żegna z praw­dzi­wym Bogiem, / chce prze­żyć na ple­cach naro­du, któ­ry co nie­dzie­lę zja­da swo­je­go Boga / i pra­wa usta­la kopy­ta­mi osłów.”

Szy­mon Doma­ga­ła-Jakuć potra­fi mówić rów­no­cze­śnie iro­nicz­nie i odważ­nie: „Jan Paweł II dopie­ro po śmier­ci stał się czło­wie­kiem praw­dzi­wie posą­go­wym. / Papież-czło­wiek. Papież-kalen­darz”. Aku­rat tu wyga­sa­ją sło­wa, któ­re mógł­by wykrzyk­nąć w furii napra­wiacz reli­gii czy kon­te­sta­tor moral­no­ści, a zaczy­na się zim­ne sza­co­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści. Zresz­tą: Szy­mon Doma­ga­ła-Jakuć kwe­stia­mi moral­ny­mi zaj­mu­je się dość pre­cy­zyj­nie, na przy­kład pod wzglę­dem topo­gra­fii: „w Pol­sce, kra­ju ludzi moral­nych i obsra­nych traw­ni­ków” oraz poli­ty­ki: „panie pre­zy­den­cie zabra­kło mi drob­nych na lewa­ty­wę / lekarz zaka­zał wle­wać do trze­wi łzę / wyda­lać kątem oka jak przyj­dą z kame­rą”. Ten ostat­ni frag­ment zna­lazł się w wier­szu pod zna­czą­cym tytu­łem „Pre­zy­dent lot” i – cze­go moż­na było ocze­ki­wać, a co czas wyraź­nie poka­zał – pod wie­lo­ma wzglę­da­mi oka­zał się traf­ny.

Zda­rza się, że Szy­mon Doma­ga­ła-Jakuć ści­sza głos i wymy­ka­ją mu się zwro­ty kon­fe­syj­ne: „dom ma być cichy spa­da­ją­cy w górę” lub ero­tycz­ne: „dro­ga do miło­ści wie­dzie przez nasie­nio­wód aż do kaplicz­ki w mig­dał­kach”. Według mnie – bez wzglę­du na to, czy przez tego poetę prze­ma­wia gniew czy spo­kój – war­to go posłu­chać.

Grze­gorz Jędrek utrzy­mu­je przede wszyst­kim wzmo­żo­ną czu­łość wobec rze­czy­wi­sto­ści. W jego wier­szach rzu­ca się w oczy pro­ces inten­syw­ne­go i rów­no­cze­śnie nie­by­wa­le sub­tel­ne­go przy­swa­ja­nia świa­ta. W efek­cie na zapi­sy o cha­rak­te­rze stric­te poznaw­czym, obu­do­wa­ne – może dla dys­kret­ne­go, ale zamie­rzo­ne­go nad­we­rę­że­nia powa­gi fun­da­men­tal­nych pytań – akcen­tem nie­znacz­nie mito­lo­gi­zu­ją­cym (jak choć­by ten: Teraz my wró­ci­li­śmy. Po nas przy­szła woda. / Czy to my mówi­my języ­kiem wody? Tak, to my. / Jest nas nie­wie­lu. Tak, to my. / Czy może­my być? Czy ośmie­li­my się być? // Jak ci, któ­rzy zna­ją mowę wia­tru. I wciąż żyją”) nakła­da­ją się czę­sto frag­men­ty o cha­rak­te­rze ilu­mi­na­cyj­nym: „I osło­nisz mi prze­świe­tlo­ne oczy, / kie­dy mnie spie­ni świa­tło.”. Zary­zy­ko­wał­bym stwier­dze­nie, że w wier­szach Grze­go­rza Jędr­ka moż­na zna­leźć spo­ro śla­dów obec­no­ści lirycz­nej eks­ta­zy: tej auten­tycz­nej i czy­stej, nie afek­to­wa­nej.

Ale – w krót­kim zary­sie: mam wra­że­nie, że to, wobec cze­go pisze Grze­gorz Jędrek, nie zawsze jest goto­we: cza­sem albo nie zdą­ża za sło­wem, albo przed nim umy­ka. Nie­kie­dy sam poeta, wypo­sa­żo­ny w ponad­prze­cięt­ne zdol­no­ści mime­tycz­ne i roz­le­głą eru­dy­cję, zda­je się nad­mier­nie im ule­gać, co zro­dzi­ło choć­by dość monu­men­tal­ne tytu­ły: „Par­me­ni­des”, „Z płót­na Baco­na”, „Gor­giasz”. Żeby raz wska­zać, a nie cze­piać się – wolę, gdy ta wspo­mnia­na już czu­łość zosta­je prze­pusz­czo­na przez zmy­sły niż prze­tar­ta przez inte­lekt. Kie­dy poeta sta­je się uważ­niej­szy wobec świa­ta i zaczy­na mu się przy­glą­dać odro­bi­nę sen­su­al­nie, natych­miast zbli­ża­ją się do sie­bie: sło­wo i świat. Wte­dy głos Grze­go­rza Jędr­ka nabie­ra wła­ści­wej mocy, wybrzmie­wa suwe­ren­nie i prze­ko­nu­ją­co: „Doro­śli się pokłó­cą o maszy­nę Sin­ge­ra, / zace­ru­ją gło­wy na myśl, że teraz ich kolej. // Nigdy nie goto­wi, choć wie­dzą jak powo­li /spływa z nich ener­gia, któ­rą wzię­li młod­si. // Łętow­ska płacz­ka śpie­wa pieśń o wnij­ściu / w zie­mię. Czu­ję się tu jak zło­dziej, obcy // kata­to­nik.”. Skąd­inąd: za kata­to­ni­ka nigdy bym Jędr­ka nie uznał: instru­men­ta­li­za­cja, dyna­mi­ka prze­ka­zu, w koń­cu – roz­pię­tość tema­tycz­na jego wier­szy mogły­by wska­zy­wać na sze­reg odmien­nych okre­śleń, nie­po­rów­ny­wal­nie żyw­szych.

Przy­cią­ga­ją­ca mnie kwe­stia: gwał­tow­ne zmia­ny tona­cji w liry­ce Grze­go­rza Jędr­ka. Z podzi­wem odno­szę się do poety, któ­ry jed­nym gestem, nagle, potra­fi przejść od śpie­wa­nych po cichu, zda­wa­ło­by się, słów koły­san­ki, do nie­po­ko­ją­ce­go szu­mu, świad­czą­ce­go o ist­nie­niu świa­ta zde­for­mo­wa­ne­go, zakłó­co­ne­go przez to, co nie jest naskór­ko­we, co w zwy­kłym świe­tle nie mie­ści się w polu widze­nia. Spójrz­my na mode­lo­wy przy­kład tej umie­jęt­no­ści: „Śpij już, bo wiesz, że dziś nie cze­ka cię dobry sen / a w nim ludzie i w ich żołąd­kach pla­sti­ko­we lustra”.

„Mówią, że noca­mi wsłu­chu­jesz się w pio­sen­ki / – wdzie­ra­ją się, mącą w gło­wie – jest wte­dy tak dobrze. // I nie ma nic, cze­go nie nauczo­no cię trzy­mać: / dziec­ka, jej brzyd­kich blond wło­sów, życia i ago­nii” – cze­kam z cie­ka­wo­ścią, co jesz­cze poka­że nam autor tak pięk­nych zapi­sów.

O autorze

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Powiązania