recenzje / KOMENTARZE

Nie umierać, Z upałów, Zamiast dziennika, Trzy znaki

Krzysztof Gryko

Autorski komentarz Krzysztofa Gryki do wierszy z książki Godziny szczytu, która ukazała w Biurze Literackim.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Nie umierać

Czy­ta­nie przy sła­bym świe­tle wypar­ło przed­wcze­sny sen.
Czy­ta­nie, któ­re zamie­ni­ło się w masę innych zajęć.
Spo­glą­da­nie na roz­ża­rzo­ne mia­sto, nie­do­pa­łek nocy.
Fos­fo­ry­zu­ją­cy kra­jo­braz, pół­ży­wy, pół­mar­twy.
Czas utrwa­la zdo­by­cze i stra­ty.

Włą­czy­łaś muzy­kę ze spi­sa­nych na stra­tę płyt. Pies otwo­rzył oczy.
Jed­nak szko­da cza­sem nie obej­rza­nych fil­mów,
prze­rwa­nych roz­mów tele­fo­nicz­nych,
radia, któ­re tyle razy tonę­ło w szu­mach i trza­skach.

We wrze­śniu spa­da­ją liście i ceny.
Zie­mia w nie­któ­rych miej­scach pogłę­bia swo­ją god­ną sta­rość,
a w innych pró­bu­je samo­bójstw.
Zna­jo­me drze­wa pro­wa­dzą do innych drzew,
do miejsc śmiet­ni­ków, do miejsc cie­ni.

We wrze­śniu ław­ki świe­żo poma­za­ne imio­na­mi
wywo­łu­ją led­wie zauwa­żal­ny uśmiech boga
i trud­ne do ukry­cia nie­do­wie­rza­nie.


Wiersz by się tak nie zaczy­nał, gdy­by­śmy nie wyje­cha­li poza pew­ne cie­płe i nad­mor­skie mia­sto, by na rowe­rach wdra­pać się na kolej­ną górę. Wokół były tyl­ko prze­łę­cze i głę­bo­kie doli­ny z rezer­wa­ta­mi do polo­wań. Sier­ra Neva­da była jesz­cze dale­ko (i wyso­ko), a ciem­no­ści oznaj­mia­ły nadej­ście nocy. Z tru­dem posta­wi­li­śmy namio­ty, bo wiatr strasz­nie się przy nas wście­kał. Trze­ba było jesz­cze zasnąć, co było trud­ne, ale dzię­ki temu gło­wa jesz­cze przez jakiś czas mia­ła zaję­cie, a szy­fry ukła­da­ły się w zda­nia. Miej­sce poda­ro­wa­ło cen­ne wido­ki, bo patrząc w dół widzia­łem nie­wi­dzial­ne plan­ta­cje pomi­do­rów (odmia­na nazy­wa­na pla­sti­co) i bar­dzo dobrze widocz­ne świa­tła mia­sta i przed­mieść. Morze było stąd raczej głu­che.


Z upałów

Mia­sto dotrzy­my­wa­ło kro­ku jak cały kon­ty­nent.
Odmie­nia­ny przez morze, ale­je, sje­stę poli­cjan­ta.
Fon­tan­na tępi­ła słoń­ce, dwo­jąc się w bli­skich i dale­kich
pla­nach, wia­try przy­no­si­ły tele­gram jesien­ny.
Zda­nia owi­nię­te w rze­czy podej­rza­ne
topi­ły się w wodzie, ginę­ły w powie­trzu
jak raz na zawsze utra­co­na muzy­ka.
Dźwię­ki sądzi­ły swo­je źró­dło i mate­riał.
Pozo­sta­wa­ło cze­kać.

Pozo­sta­wa­ło cze­kać.
Słoń­ce wal­czy­ło o kolej­ne cen­ty­me­try zie­mi
otwie­ra­jąc sobie dro­gę do następ­nych tawern,
zamy­ka­jąc na zawsze poprzed­nie roz­dzia­ły.
Cień przy­no­sił intym­ność jak dobrą nowi­nę.
Tę myśl skan­do­wa­ły
uli­ce pozna­ne przez tury­stów, głos pro­wa­dzą­cy
nie­zna­jo­mą parę do następ­nych kro­ków.
Aż zapadł wie­czór.


Wiersz emi­gra­cyj­ny. Cho­dze­nie po zaka­mar­kach obce­go mia­sta, któ­re powo­li sta­wa­ło się coraz mniej obce, błą­dze­nie po ulicz­kach w cza­sie bez­względ­nej sie­sty – wpę­dza­ło w waka­cyj­ny rytm, bez któ­re­go te sło­wa mogły­by się nie spo­tkać. Cisza uwy­dat­nia­ła słoń­ce, słoń­ce uwy­dat­nia­ło ciszę, dni były dłuż­sze od całych mie­się­cy spę­dzo­nych gdzie indziej, a przy­naj­mniej na to wska­zy­wa­ło zmę­cze­nie. Moż­li­we więc, że wiersz powstał z wyczer­pa­nia. Ale kry­ła się w nim zapew­ne i speł­nio­na idea odpo­czyn­ku.


Zamiast dziennika

Był lipiec. I pies, spra­gnio­ny obro­ży.
Byli żoł­nie­rze w dniu przy­się­gi spra­gnie­ni miło­ści.
Była her­ba­ta, i koła na biur­ku po poprzed­niej.
I puste miej­sce po tym, co zna­czy­ły wyżu­te orbi­tów­ki.

Był lipiec, a może nawet sier­pień.
Data wyle­ża­ła się w gło­wie, zmie­nił się pasz­port i tele­fon.
Życie zadba­ło o sie­bie, doda­jąc
nowe zna­cze­nia do sta­rych pojęć.

Był lipiec łudzą­co podob­ny do sierp­nia,
jak dwaj bra­cia tak samo wsiąk­nię­ci w pew­ne spra­wy.
Pier­si pod bluz­ka­mi pod­ry­wa­ły się jak mara­ka­sy,
i ten rytm, co jed­no­cząc dzie­lił obie stro­ny.


Zawsze lubi­łem lipiec. Ten z wier­sza jest jesz­cze z tych sło­necz­nych, bo jak wia­do­mo w ostat­nich latach lato tra­ci swo­ją toż­sa­mość. Posta­no­wi­łem roz­pra­wić się z tele­fo­nem, her­ba­tą, guma do żucia. O mara­ka­sach przy­po­mnia­łem sobie, myśląc o daw­nych spo­tka­niach w par­ku, gdzie godzi­na­mi gry­wa­li­śmy ze zna­jo­my­mi muzy­kę andyj­ską. Mara­ka­sy odży­wa­ły, gdy ktoś brał je do ręki i pod­ry­wał nimi rytm. Grze­chot był taki, że wabił spo­ro ludzi. W ten spo­sób dopa­da­ła nas dzie­wi­cza popu­lar­ność, a prze­cież trze­ba było wra­cać do domu i odra­biać mat­mę, któ­ra tro­chę jed­nak róż­ni­ła się od bicia na gita­rze i licze­nia na czte­ry.


Trzy znaki

Począ­tek? Na począt­ku
wła­mu­ję się do sta­re­go świa­ta.
Zie­mia zno­si nad­wa­gę,
czas zada­je rany.

Uciekł mi auto­bus,
więc mogę zoba­czyć
czy myśli dadzą potom­stwo.

Rze­czy regu­lu­ją dostęp do praw­dy,
wyglą­da­jąc lepiej lub gorzej
w zmien­nym świe­tle
obar­czo­nym ciszą.

Ludzie poszli na wybo­ry.
Psy poszły za ludź­mi.


Ten wiersz bar­dzo chce być chy­ba pierw­szym roz­ra­chun­kiem ze świa­tem. Tyle razy ucie­ka­ły mi auto­bu­sy, tyle razy psy wybie­ra­ły moje kro­ki i szły za mną aż do osta­tecz­nej rezy­gna­cji, że w koń­cu ule­głem i zda­łem z tego spra­wę. Wątek moż­na cią­gnąć dalej. Tyle razy prze­cież czu­łem się obu­dzo­ny wśród sta­rych deko­ra­cji, że nie spo­sób było tego zlek­ce­wa­żyć. Ten wiersz, jak każ­dy zresz­tą, jest tro­chę kata­stro­ficz­ny. Do samej kata­stro­fy jed­nak nie doszło, bo jest tu spo­ro wal­ki i w rezul­ta­cie jakiś sła­by remis.

O autorze

Krzysztof Gryko

Urodzony w 1974 roku. Poeta, muzyk, tłumacz, dziennikarz. Absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim i muzykoterapii na UMCS w Lublinie. Uczy języków iberyjskich i działa w grupach muzycznych „Los mar sentimentales” oraz „Kabart”. Mieszka w Krakowie.

Powiązania

Godziny szczytu i Wycieczki krajoznawcze

dzwieki / WYDARZENIA Krzysztof Gryko Tobiasz Melanowski

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go z udzia­łem Krzysz­to­fa Gry­ki i Tobia­sza Mela­now­skie­go w trak­cie Por­tu Legni­ca 2002.

Więcej