Godziny szczytu i Wycieczki krajoznawcze
dzwieki / WYDARZENIA Krzysztof Gryko Tobiasz MelanowskiZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Krzysztofa Gryki i Tobiasza Melanowskiego w trakcie Portu Legnica 2002.
WięcejAutorski komentarz Krzysztofa Gryki do wierszy z książki Godziny szczytu, która ukazała w Biurze Literackim.
Czytanie przy słabym świetle wyparło przedwczesny sen.
Czytanie, które zamieniło się w masę innych zajęć.
Spoglądanie na rozżarzone miasto, niedopałek nocy.
Fosforyzujący krajobraz, półżywy, półmartwy.
Czas utrwala zdobycze i straty.
Włączyłaś muzykę ze spisanych na stratę płyt. Pies otworzył oczy.
Jednak szkoda czasem nie obejrzanych filmów,
przerwanych rozmów telefonicznych,
radia, które tyle razy tonęło w szumach i trzaskach.
We wrześniu spadają liście i ceny.
Ziemia w niektórych miejscach pogłębia swoją godną starość,
a w innych próbuje samobójstw.
Znajome drzewa prowadzą do innych drzew,
do miejsc śmietników, do miejsc cieni.
We wrześniu ławki świeżo pomazane imionami
wywołują ledwie zauważalny uśmiech boga
i trudne do ukrycia niedowierzanie.
Wiersz by się tak nie zaczynał, gdybyśmy nie wyjechali poza pewne ciepłe i nadmorskie miasto, by na rowerach wdrapać się na kolejną górę. Wokół były tylko przełęcze i głębokie doliny z rezerwatami do polowań. Sierra Nevada była jeszcze daleko (i wysoko), a ciemności oznajmiały nadejście nocy. Z trudem postawiliśmy namioty, bo wiatr strasznie się przy nas wściekał. Trzeba było jeszcze zasnąć, co było trudne, ale dzięki temu głowa jeszcze przez jakiś czas miała zajęcie, a szyfry układały się w zdania. Miejsce podarowało cenne widoki, bo patrząc w dół widziałem niewidzialne plantacje pomidorów (odmiana nazywana plastico) i bardzo dobrze widoczne światła miasta i przedmieść. Morze było stąd raczej głuche.
Miasto dotrzymywało kroku jak cały kontynent.
Odmieniany przez morze, aleje, sjestę policjanta.
Fontanna tępiła słońce, dwojąc się w bliskich i dalekich
planach, wiatry przynosiły telegram jesienny.
Zdania owinięte w rzeczy podejrzane
topiły się w wodzie, ginęły w powietrzu
jak raz na zawsze utracona muzyka.
Dźwięki sądziły swoje źródło i materiał.
Pozostawało czekać.
Pozostawało czekać.
Słońce walczyło o kolejne centymetry ziemi
otwierając sobie drogę do następnych tawern,
zamykając na zawsze poprzednie rozdziały.
Cień przynosił intymność jak dobrą nowinę.
Tę myśl skandowały
ulice poznane przez turystów, głos prowadzący
nieznajomą parę do następnych kroków.
Aż zapadł wieczór.
Wiersz emigracyjny. Chodzenie po zakamarkach obcego miasta, które powoli stawało się coraz mniej obce, błądzenie po uliczkach w czasie bezwzględnej siesty – wpędzało w wakacyjny rytm, bez którego te słowa mogłyby się nie spotkać. Cisza uwydatniała słońce, słońce uwydatniało ciszę, dni były dłuższe od całych miesięcy spędzonych gdzie indziej, a przynajmniej na to wskazywało zmęczenie. Możliwe więc, że wiersz powstał z wyczerpania. Ale kryła się w nim zapewne i spełniona idea odpoczynku.
Był lipiec. I pies, spragniony obroży.
Byli żołnierze w dniu przysięgi spragnieni miłości.
Była herbata, i koła na biurku po poprzedniej.
I puste miejsce po tym, co znaczyły wyżute orbitówki.
Był lipiec, a może nawet sierpień.
Data wyleżała się w głowie, zmienił się paszport i telefon.
Życie zadbało o siebie, dodając
nowe znaczenia do starych pojęć.
Był lipiec łudząco podobny do sierpnia,
jak dwaj bracia tak samo wsiąknięci w pewne sprawy.
Piersi pod bluzkami podrywały się jak marakasy,
i ten rytm, co jednocząc dzielił obie strony.
Zawsze lubiłem lipiec. Ten z wiersza jest jeszcze z tych słonecznych, bo jak wiadomo w ostatnich latach lato traci swoją tożsamość. Postanowiłem rozprawić się z telefonem, herbatą, guma do żucia. O marakasach przypomniałem sobie, myśląc o dawnych spotkaniach w parku, gdzie godzinami grywaliśmy ze znajomymi muzykę andyjską. Marakasy odżywały, gdy ktoś brał je do ręki i podrywał nimi rytm. Grzechot był taki, że wabił sporo ludzi. W ten sposób dopadała nas dziewicza popularność, a przecież trzeba było wracać do domu i odrabiać matmę, która trochę jednak różniła się od bicia na gitarze i liczenia na cztery.
Początek? Na początku
włamuję się do starego świata.
Ziemia znosi nadwagę,
czas zadaje rany.
Uciekł mi autobus,
więc mogę zobaczyć
czy myśli dadzą potomstwo.
Rzeczy regulują dostęp do prawdy,
wyglądając lepiej lub gorzej
w zmiennym świetle
obarczonym ciszą.
Ludzie poszli na wybory.
Psy poszły za ludźmi.
Ten wiersz bardzo chce być chyba pierwszym rozrachunkiem ze światem. Tyle razy uciekały mi autobusy, tyle razy psy wybierały moje kroki i szły za mną aż do ostatecznej rezygnacji, że w końcu uległem i zdałem z tego sprawę. Wątek można ciągnąć dalej. Tyle razy przecież czułem się obudzony wśród starych dekoracji, że nie sposób było tego zlekceważyć. Ten wiersz, jak każdy zresztą, jest trochę katastroficzny. Do samej katastrofy jednak nie doszło, bo jest tu sporo walki i w rezultacie jakiś słaby remis.
Urodzony w 1974 roku. Poeta, muzyk, tłumacz, dziennikarz. Absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim i muzykoterapii na UMCS w Lublinie. Uczy języków iberyjskich i działa w grupach muzycznych „Los mar sentimentales” oraz „Kabart”. Mieszka w Krakowie.
Zapis całego spotkania autorskiego z udziałem Krzysztofa Gryki i Tobiasza Melanowskiego w trakcie Portu Legnica 2002.
Więcej