
Erupcje (2)
felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek53. odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.
WięcejRecenzja Przemysława Rojka z książki Niedziela życia Raymonda Queneau, wydanej w przekładzie Hanny Igalson-Tygielskiej w Biurze Literackim w wersji papierowej 4 października 2016 roku, a w wersji elektronicznej 8 maja 2017 roku.
?
Jeśli się bardzo nie mylę, to pierwsze fragmenty Niedzieli życia w tłumaczeniu Hanny Igalson-Tygielskiej, która ostatecznie przełożyła całość powieści, ukazały się w poświęconym Raymondowi Queneau, monograficznym numerze „Literatury na Świecie” w połowie 2000 roku… Szesnaście lat, szmat czasu. Należałoby chyba zapytać, jakie były przygody książki z szukaniem wydawcy, ale to mogłoby okazać się… no, powiedzmy, że dość niewygodne dla polskiego rynku wydawniczego, więc darujmy sobie. Ale ciekawi mnie, jak wyglądała praca tłumaczki nad tą – nieobszerną przecież – powieścią. Szlifowała ją przez półtorej dekady? A może na odwrót: przysiadała do niej z doskoku? Była dla niej utrapieniem i wyrzutem sumienia – czy wprost przeciwnie, czymś, do czego wracała ona od czasu do czasu jak do jakiegoś wyzywającego, ale jednak nadobowiązkowego ćwiczenia, rebusa, jak do jakiejś wciągającej gry? A nade wszystko – kim był dla Hanny Igalson-Tygielskiej Raymond Queneau wtedy, a kim jest dzisiaj? Jak zmieniło się jej czytanie tego pisarza i tej książki?
??
W swoim eseju o Daleko od Rueil, innej powieści pisarza, Harry Matthews pisze tak: „Faktem jest, że nikt nigdy nie rozszyfrował do końca żadnej z powieści Queneau, i podejrzewam, że nikomu się to nigdy nie uda. Być może o to, między innymi, w nich chodzi. Być może powieści, w równym stopniu te, jak wszystkie inne, nie po to powstają, żeby je rozszyfrowywać, lecz by stanowić pożywkę dla niekończących się prób rozszyfrowywania, co sugerowałoby, że sam proces rozszyfrowywania więcej nam daje satysfakcji niż jego ukończenie”. Czy tłumaczka podziela to doświadczenie? Czy dziś, kiedy polska wersja Niedzieli życia przytrafia się czytelnikom, Hanna Igalson-Tygielska wciąż ma wrażenie, że ta powieść coś przed nią skrywa, domaga się od niej jakichś deszyfrujących praktyk?
???
O ile niczego nie pomijam, po polsku mamy dziś pięć (albo sześć – w zależności od tego, jak policzyć złożone z dwóch osobnych książek Dzieła zebrane Sally Mary) dzieł Queneau. Za autora, nad którym mnożę teraz znaki zapytania, brali się tłumacze o imponującym dorobku: Maryna Ochab, której zawdzięczamy piękną translację najsłynniejszej powieści pisarza, Zazi w metrze; Anna Wasilewska, od której – jako od autorki przekładu Pierrot mon ami – zaczyna się historia książkowych wydań Queneau w Polsce (nie licząc bardzo szczególnej inicjatywy wydawniczej, jaką było opublikowanie w 1985 roku Bajki na twoją modłę, w tłumaczeniu Jerzego Lisowskiego i z ilustracjami Edwarda Lutczyna); Jan Gondowicz, który poważył się podjąć wyzwanie przyswojenia polszczyźnie najbardziej podobno nieprzekładalnych dzieł pisarza: Ćwiczeń stylistycznych i Stu tysięcy miliardów poematów; no i oczywiście sama Hanna Igalson-Tygielska, dzięki której możemy po polsku przeczytać debiut Raymonda Queneau, Psią trawkę; wspomnianą dylogię skupioną wokół postaci Sally Mary spolszczył kolektyw złożony z Tygalson-Igielskiej, Wasilewskiej i Gondowicza. Patrząc na to – piękne! – towarzystwo znakomitych tłumaczy, zastanawiam się (jako niewładający francuszczyzną), czy Satrapa Collegium ’Patafizyki to rzeczywiście autor stawiający tak wielkie wymagania językowe? Czy do jego przekładania konieczne jest jakieś szczególne, bo ja wiem, wtajemniczenie? A jeśli tak – to na czym to wtajemniczenie miałoby polegać?
????
Bardzo różne gatunkowo (o ile w odniesieniu do tego pisarza wolno w ogóle stosować jakieś tradycyjne klasyfikacje genologiczne) dzieła Queneau to lista obejmująca coś koło czterdziestu pozycji – z tego po polsku mamy, o czym wspomniałem, pięć/sześć książek, czyli mniej więcej 1/7 całości… To dużo, mało – czy w sam raz? A jeśli za mało – to co (i dlaczego) powinno być następne? W czyjej translacji?
?????
Następne znak zapytania poniekąd towarzyszyć będzie poprzedniemu… Rok 2000 to wspomniana już, poświęcona wyłącznie pisarzowi „Literatura na Świecie”; w tym samym roku Anna Wasilewska daje polskim czytelnikom przekład Zamku krzyżujących się losów, najbardziej bodaj kombinatorycznej powieści Itala Calvina; rok później ukazuje się jedno z najdłużej wyczekiwanych wydawnictw Fundacji Literatura Światowa, czyli pierwsze, przysposobione przez Wawrzyńca Brzozowskiego, tłumaczenie najbardziej monumentalnej powieści Georgesa Pereka, Życia – instrukcji obsługi. A chwilę wcześniej, w 1998 roku, w tłumaczeniu Anny Wolickiej i z posłowiem Andrzeja Sosnowskiego ukazuje się długo oczekiwane wznowienie najsłynniejszej chyba powieści Raymonda Roussela – Locus Solus… Aha, i jeszcze raz rok 2000: Czyny i myśli doktora Faustrolla Alfreda Jarry’ego (znanego u nas niemal wyłącznie jako autora Króla Ubu) w translacji Gondowicza. Robię taką bibliograficzną wyliczankę, bo wydaje mi się, że na przełomie stuleci dokonuje się w Polsce odświeżająca inwazja nieznanego wcześniej u nas idiomu myślenia o literaturze – takiego właśnie spod znaku Pereka, Queneau i Roussela, także Calvina, mniej może Jarry’ego, może też (zapewne!) Fernando Pessoi… Owszem, niektórzy z wyżej wymienionych (Calvino, Perec, Jarry) byli znani u nas – również dzięki niestrudzonej pracy „Literatury na Świecie” – dużo wcześniej, ale powiedziałbym, że nie w aż takim stopniu i bez uwzględnienia pewnego uspójniającego kontekstu. No właśnie – ten kontekst: zastanawiam się, czy to tylko moja wyobraźnia, czy rzeczywiście jest coś, co łączy pewnego, jak by go nazwali strukturaliści, czytelnika modelowego, który od lektury Gabinetu kolekcjonera od razu przesiadałby się na Księgę niepokoju, a zaraz potem na Psią trawkę lub na Niewidzialne miasta? Chodzi mi, mocno uogólniając, o nowe – szerzej raczej nieznane w naszej recepcji modernizmu i postmodernizmu – myślenie o literaturze w kategoriach gry, kombinacji, o literaturze wymuszającej inne (czasem obliczone na radykalne zerwanie) przewartościowanie związków pisania i rzeczywistości…
??????
Jest coś, co pomyślało mi się dopiero podczas stawiania poprzedniego znaku zapytania – a co jest, przynajmniej na pierwszy rzut oka, kompletnie niezwiązane ani z Queneau, ani z Niedzielą życia, ale pomyślałem, że może warto o tym pomyśleć, bo jest to moim zdaniem coś, co zasłużyło sobie na potężną monografię… A zatem: czy w polskim obiegu czytelniczym (ale też pisarskim, dlaczego nie) można mówić o czymś takim jak formacja „Literatury na Świecie”? Wpływ legendarnego „niebieskiego” numeru to sprawa powszechnie znana (choć wielu twierdzi, że i kontrowersyjna, i przeceniana), ale przełom stuleci to inne niesłychanie ważne numery, dzięki którym do naszej wrażliwości literackiej trafiali i Queneau, i Pessoa, ale też przecież i Jacques Derrida, i Paul de Man, i Harold Bloom… Czy da się zmierzyć, wyważyć i ocenić wpływ tego pisma na nasze myślenie o pisaniu i czytaniu?
???????
Czas najwyższy przejść do samej Niedzieli życia… Moja lektura tej książki była doświadczeniem cokolwiek schizoidalnym, rozciągniętym w dwóch kolidujących ze sobą kierunkach: językowej efektowności, nadozdobności nawet (by nie być gołosłownym, moja ulubiona fraza: „z oczyma wychodzącymi z orbit i gotowymi wypaść wprost na parkiet z miękkim plaśnięciem cielęcych płucek”) i nieważkiej, niesłychanie nudnej fabuły… Zastanawiam się, czy to dobry trop czytania tej powieści: że uczestniczę przede wszystkim w historii przygód języka, że jedynie on w tym tekście żyje, podczas gdy zanurzeni w pewnym językowym uniwersum bohaterowie egzystują przede wszystkim po to, by mogli być opowiedziani takim ostentacyjnie uniezwyklonym, odświętnym („niedzielnym”?) językiem.
????????
I jeszcze nuda… Bardzo ważnym pisarzem dla Queneau był Gustave Flaubert, choć najczęściej chyba przywołuje się fascynację autora Ćwiczeń stylistycznych ostatnim, niedokończonym dziełem Flauberta, czyli absolutnie szaleńczą powieścią-encyklopedią zatytułowaną Bouvard i Pécuchet. Mnie natomiast intryguje dziedzictwo najsłynniejszej powieści Wielkiego Mizantropa – czyli oczywiście Pani Bovary, widoczne moim zdaniem właśnie w tej ostentacyjnie nieciekawej fabule. Czy bohaterowie tej powieści to rzeczywiście inkarnacja tamtego potwornego la petite bouergoisie zasiedlającego Yonville, równie miałcy w swych marzeniach, zachowaniach, uczuciach i – przede wszystkim może! – konwersacjach? I czy – podobnie jak to ma miejsce u Flauberta – można ich obraz wyprowadzić z ducha pewnej krytyki społecznej?
?????????
O Niedzieli życia dość często pisze się w kontekście filozofii Hegla, a konkretnie – jej (w każdym tego słowa znaczeniu monstrualnej) interpretacji, jakiej w swych wykładach wygłaszanych w latach 1933–1939 w Ecole des hautes études dokonał Alexandre Kojève. Poręczne wprowadzenie do myśli francuskiej drugiej połowy XX wieku, czyli książka To samo i inne Vincenta Descombesa, zaczyna się właśnie od tych wykładów jako od momentu założycielskiego – i chyba trudno się dziwić, skoro na spotkania z filozofem/filozofami uczęszczali i Queneau, i Georges Bataille, i Maurice Merleau-Ponty, i Pierre Klossowsky, i André Breton, i Jean Paul Sartre, i Jacques Lacan… Ale to przecież właśnie Queneau i Kojève’a połączyła relacja szczególnie silna: ten pierwszy zredagował i wydał legendarne wykłady swego mistrza, ten drugi opublikował artykuł Les romans de la sagesse, interpretację trzech powieści Queneau (w tym Niedzieli życia), mocno osadzając je w heglowskim kontekście… Ten kontekst narzucił zresztą sam pisarz, gdy przepytywaną przeze mnie powieść opatrzył mottem właśnie z Hegla, w którym pojawia się dokładnie to samo metaforyczne sformułowanie co w jej tytule. Czy książki zaopatrzonej tak bardzo mocno modelującym interpretację mottem, da się nie przeczytać jako „powieści mądrościowej”, przynajmniej w wyjściowym, heglowskim sensie?
??????????
A skoro już mowa o mądrości… Niedziela życia pełna jest, czasem grepsiarskich, nawiązań do literatury francuskiej: prześmieszna scena, w której Valentin stara się zamoczyć herbatnik w winie tak, by go nasączyć, ale nie rozkruszyć, to Proust; dyskusja państwa Brû na temat tego, czy w dniu śmierci matki Julie stosownie będzie wybrać się do kina, to z kolei oczywiście Obcy Camusa, i tak dalej… Zastanawiam się jednak nad jeszcze inną tradycją – a mianowicie powiastki filozoficznej, o której zwykło się uważać, że skończyła się wraz z francuskim oświeceniem (no, oczywiście mamy jeszcze Małego księcia…). Czy zatem uprawnione – i sensowne – byłoby takie właśnie czytanie książki Queneau? W tej czytelniczej optyce byłaby uzasadniona dysproporcja między szczątkowością fabuły a dominacją „mądrościowego” wymiaru Niedzieli życia…
???????????
Jeszcze jedno pytanie o tradycję. Mniej więcej w latach 1924–1929 Raymond Queneau wiąże się bardzo mocno z surrealistami (napisze później, że surrealizm był dla niego czymś znacznie więcej niż tylko poetyką, bo „sposobem życia” i wręcz „wszystkim”; również jego zerwanie z surrealistami nie miało przyczyn „ideologicznych, lecz osobiste” – nie wiem, na ile przez te „osobiste” względy należy rozumieć możliwe rodzinne zatargi z Bretonem, którego Queneau był odległym powinowatym). W roku 1960 z kolei pisarz powołuje do życia słynne OuLiPo, Podkomisję Collegium ’Patafizyki, do którego to kolegium przynależy mniej więcej od tego momentu, w którym pisze Niedzielę życia, czyli od roku 1950. Czy zatem książka, o którą tu chodzi, to rzecz patafizyczna? A może już oulipijska? A może jednak ciągle jeszcze jakoś tam surrealistyczna? W jednej z radiowych rozmów z Georgesem Charbonnierem Queneau co prawda bardzo kategorycznie rozdziela surrealizm i OuLiPo, ale dla nie do końca uświadomionego czytelnika (o ile w przypadku pisarza tak jednak specjalistycznego można w ogóle marzyć o czytelniku naiwnym!) niektóre efekty tekstowe mogą wyglądać wciąż jeszcze surrealistycznie (zwłaszcza że w potocznym odbiorze przymiotnik „surrealistyczny”, podobnie jak „abstrakcyjny”, funkcjonuje jako synonim słowa „niezrozumiały”)…
????????????
Moje ostatnie pytanie jest o to, co mi się w Niedzieli życia wydało najistotniejsze, czyli o czas („niedzielny”?). Wszystkie te zabiegi Queneau zmierzające do zamknięcia w cudzysłów, do unieważnienia przestrzeni (akcja większej części powieści rozgrywa się w Paryżu, który jednocześnie wcale nie jest Paryżem; rodzina siostry Julie Brû nazywa się za każdym razem inaczej) wydają mi się zmierzać do tego właśnie, by wydestylować doświadczenie czasu, na punkcie którego Valentin ma coraz bardziej ze strony na stronę pogłębiającą się obsesję. Czy jego osobliwe pragnienie świętości zmierza do tego – jak w bardzo wielu modelach uświęcającego oświecenia, nie tylko chrześcijańskich, ale też wschodnich – by wyzwolić się spod władzy Kronosa, by narzucić czasowi (choćby poprzez medytacyjną praktykę absolutnie skupionego śledzenia ruchu wskazówek, czemu z takim zapałem oddaje się główny bohater Niedzieli życia) swoje własne reguły gry? A jego niespodziewanie udana kariera jako wróżki, Madame Saphir? Przecież zinstytucjonalizowana w fachu wróżbiarskim prekognicja to też nic innego niż manifestacja panowania nad czasem…
?????????????
I już naprawdę na koniec, jako pewnego rodzaju przypis do tematu świętości… Znane są fascynacje Raymonda Queneau gnozą, a przecież bohater Niedzieli życia nosi imię, które w tradycji gnostyckiej ma znaczenie fundamentalne… Zakładając na chwilę roboczo, że Valentin Brû jest powieściową figurą Walentyna z Egiptu, do której z wyróżnianych przez walentynian grup ludzi by on należał? Do już dysponujących pełnią gnozy i przez to zbawionych pneumatyków, do nieodwracalnie skażonych materią i przez to skazanych na potępienie hylików czy może jednak do psychików, dopiero postępujących niepewną i trudną drogą rozumienia i rozumienie wieńczącego zbawienia?
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.