recenzje / ESEJE

Niepokalanie początku

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa towarzysząca premierze książki Połów. Poetyckie debiuty 2020, która ukazała się w Biurze Literackim 26 lipca 2021 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Czy do lek­tu­ry popo­ło­wo­wych alma­na­chów trze­ba kogoś zachę­cać? Chy­ba nie, bo jest to już mar­ka roz­po­zna­wal­na i cenio­na w mło­do­li­te­rac­kim śro­do­wi­sku poetyc­kim. Odpu­ść­my sobie w takim razie te for­mal­no­ści. Jest to też tekst dość nie­wdzięcz­ny, bo ani nie wypa­da recen­zo­wać mery­to­rycz­nie dopie­ro zapo­wia­da­ją­cych się auto­rów, ani też nie ma na to miej­sca. Gdy­by przyj­rzeć się poszcze­gól­nym gło­som, lau­da­cjom na ich temat i spró­bo­wać je jakoś osa­dzić w moż­li­wych świa­tach, sama ta recen­zja roz­ro­sła­by się w coś znacz­nie dłuż­sze­go niż wszyst­kie lau­da­cje z tomu razem wzię­te. Zacznij­my więc może tak, że Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2020 to wyjąt­ko­wo skon­den­so­wa­ny i skrom­ny arkusz, bo zawie­ra wier­sze tyl­ko sze­ścior­ga auto­rów i auto­rek. Jak już moż­na było zaob­ser­wo­wać w Stro­niu pod­czas Sta­cji Lite­ra­tu­ra, ta szóst­ka dosko­na­le się bro­ni oraz uzu­peł­nia – i w samych tek­stach, i na sce­nie. Choć przy­wy­kłem do dłuż­szych alma­na­chów i pre­zen­ta­cji robio­nych z więk­szym roz­ma­chem, to powiedz­my, że rozu­miem tę decy­zję wydaw­cy. Zwy­kle było bowiem tak, że ktoś z Poło­wu debiu­to­wał póź­niej w Biu­rze Lite­rac­kim (albo kil­ka osób), ktoś tra­fiał po roku lub dwóch do innych wydaw­nictw, a ktoś prze­pa­dał na czas dłuż­szy, zmu­szo­ny od nowa popra­co­wać nad swo­im języ­kiem. Z tymi debiu­ta­mi z pew­no­ścią tak nie będzie i na książ­ki całej szóst­ki pocze­ka­my góra dwa lata, może nie­ko­niecz­nie w BL, ale na pew­no w ramach kolek­ty­wów i innych źró­deł pole­ca­nia sobie cie­ka­wych, dobrze zapo­wia­da­ją­cych się gło­sów. Szko­da mi oczy­wi­ście wszyst­kich, któ­rzy się do tej szóst­ki wów­czas nie zała­pa­li, bo poprzecz­ka – nawet na tle innych alma­na­chów z pozo­sta­łych lat – była zawie­szo­na nie­zwy­kle wyso­ko.

Prze­wa­ża­ją oczy­wi­ście ludzie mło­dzi (dwu­dzie­sto­lat­ko­wie nawet), bo na takich zwy­kle „sta­wia” Biu­ro. Spo­śród tego gro­na naj­star­szy jest Tomasz Gro­mad­ka, podob­no czło­wiek zni­kąd, mało zna­ny wcze­śniej w śro­do­wi­sku poetyc­kim (cho­ciaż publi­ko­wał, m.in. w „Heli­kop­te­rze”), za to koja­rzo­ny z dzia­ła­nia­mi dra­ma­tur­gicz­ny­mi i ani­ma­cją kul­tu­ry. Jego język jest naj­bar­dziej zaska­ku­ją­cy, nie­prze­wi­dy­wal­ny, wła­ści­wie wręcz nie­obli­czal­ny. Opie­ra się na skła­dnio­wych potknię­ciach i celo­wych ana­ko­lu­tach, któ­re two­rzą wra­że­nie niby swo­bod­nej, ale w rze­czy­wi­sto­ści nie­by­wa­le skon­den­so­wa­nej pie­śni dzia­dow­skiej. Gro­mad­ka wpi­su­je się w falę ludo­we­go popu­li­zmu w duchu lewi­co­wym i mate­ria­li­stycz­nym, odzy­ski­wa­nia chłop­skich korze­ni jako czę­ści odzy­ski­wa­nia histo­rii Pol­ski. W zamiesz­czo­nej w alma­na­chu lau­da­cji Dawid Mate­usz – wraz z Joan­ną Muel­ler odpo­wie­dzial­ny za ten Połów – zaczy­na od pyta­nia, skąd w ogó­le wziął się Gro­mad­ka, i feno­me­nu auto­ra szu­ka wła­śnie w fak­tach socjo­lo­gicz­nych zwią­za­nych z dra­ma­tur­gią i per­for­man­sem. Ja bym poszu­kał chy­ba bar­dziej poetyc­kie­go źró­dła i powie­dział, że Gro­mad­ka wziął się z tego same­go miej­sca, z któ­re­go przy­szedł do nas Kon­rad Góra, choć ich języ­ki są prze­cież odmien­ne. To miej­sce to po pro­stu fizycz­na pra­ca oraz doświad­cza­nie szorst­ko­ści i bez­ce­re­mo­nial­no­ści świa­ta w kon­tak­cie z wła­snym cia­łem. Dzię­ki temu te wystu­dio­wa­ne kon­struk­cje wier­szo­we nie spra­wia­ją wra­że­nia gier toż­sa­mo­ścio­wych, w któ­rych pod­miot – wbrew wszyst­kie­mu i wszyst­kim, w spo­sób tro­chę hip­ster­ski, jak choć­by u Mać­ka Bobu­li – sta­ra się przy­znać do swo­ich korze­ni i odkryć swo­je chłop­skie dzie­dzic­two. Kie­dy więc Gro­mad­ka dekla­ru­je w pierw­szym wier­szu: „nie syn robot­ni­ka ale niedoszły/ samo­bój­ca a w oczach swoich/ wier­szyn nie syn chłop­ki a doszły/ samo­jeb­ca a w oczach swych/ gno­jek nie wnuk elek­try­ka a nie­do­szły (…)” i tak dalej, to może nie dowia­du­je­my się o nim nicze­go esen­cjal­ne­go, nicze­go stric­te toż­sa­mo­ścio­we­go, ale zosta­je­my zapro­sze­ni „w babę i dzia­da”, w ponu­rą grę na kar­to­fli­skach, na któ­rych Maciej Pła­za, Kac­per Pobłoc­ki i Radek Rak do spół­ki hara­ta­ją w gałę. To tam odby­wa się „nasze dzia­do­stwo ciem­nych bied­nych upa­dłych okien/ nasze babuń­stwo ciem­ne­go bied­ne­go upa­dłe­go nieba/ nasze cio­tec­two ciem­nie­nia bied­nie­nia upa­da­nia w samych sie­bie” („drze­wa”). Ta „niż­sza poli­tycz­ność”, o któ­rej wspo­mi­na redak­tor, to to samo pasmo ener­gii, któ­re u Góry w Sile niż­szej (full hasiok) wyno­si­ło warzy­wa i owo­ce ze śmiet­ni­ków i robi­ło z tego wiersz – to anar­chi­stycz­na wola dzia­ła­nia wbrew sys­te­mom praw­nym i języ­ko­wym. Sza­nu­ję to, choć w prze­ci­wień­stwie do Góry Gro­mad­ka chy­ba jesz­cze nie dogryzł się do kość­ca pol­sz­czy­zny. Szu­kam więc jed­nej fra­zy, meta­li­te­rac­kiej figu­ry wyobraź­ni, i chy­ba nie była­by to nawet fra­za, tyl­ko jed­no sło­wo: „wier­szyn”. Tomasz Gro­mad­ka to pierw­szo­rzęd­ny wier­szyn.

Układ auto­rów w alma­na­chu jest jak zawsze alfa­be­tycz­ny, więc duże­go pola manew­ru nie pozo­sta­wia. Gro­mad­ka jest dru­gi w kolej­no­ści, bo trud­no wyprze­dzić w alfa­be­cie Sarę Akram – poet­kę o wyraź­nie lubel­skich ten­den­cjach, dobrze rezo­nu­ją­cą z tam­tej­szy­mi zain­te­re­so­wa­nia­mi cyber­ne­tycz­no­ścią i mar­gi­nal­no­ścią potrans­for­ma­cyj­ne­go życia poko­le­nia Y i Z. Dawid Mate­usz pisze o prze­ocze­niu przez kry­ty­kę „lubel­skiej szko­ły wier­sza pol­skie­go” i tro­chę się z tych kry­ty­ków naśmie­wa (bo może, bo prze­cież sam kry­ty­kiem nie jest), ale zapew­niam, że rzecz ta nie zosta­ła prze­oczo­na. Wszy­scy dosko­na­le zda­ją sobie spra­wę, że mło­de poko­le­nie z połu­dnio­we­go wscho­du Pol­ski inte­re­su­je się podob­nym eta­pem moder­ni­za­cji i cyfry­za­cji nasze­go spo­łe­czeń­stwa – to nie zaśpiew usta­wia ich języ­ki, ale wspól­ne zain­te­re­so­wa­nia i słow­nik, któ­ry w glo­bal­nej wio­sce wyzna­cza lubel­skiej szko­le i jej patro­nom (choć­by czę­ści Roz­dziel­czo­ści Chle­ba) spe­cy­ficz­ne miej­sce arier­gar­dy wir­tu­al­no­ści. Pod­czas gdy jakiś rwą­cy nurt naj­now­szej poezji pro­wa­dzi przez kata­stro­ficz­ne nowe mate­ria­li­zmy, oni zaj­mu­ją się raczej czymś, co nazwał­bym poety­ką inter­fej­sów: sty­ków pomię­dzy okien­ka­mi Wor­da, cza­tów, forów, inter­ne­to­wych idio­mów i blo­ko­wej gawę­dy o zawsze mar­gi­ne­so­wej toż­sa­mo­ści. W tym sen­sie lubel­ska „akce­le­ra­cja”, taka z reklam Dura­cel­la, ale w gro­te­sko­wej kon­wen­cji, gdzie prze­bodź­co­wa­ny kró­li­czek wpa­da nagle w beto­no­wą ścia­nę i robi się maka­brycz­nie – a wła­śnie o takiej akce­le­ra­cji trak­tu­ją wier­sze Akram – jest zawsze nie w czas, jak­by na zacią­gnię­tym hamul­cu. To świat zdo­mi­no­wa­ny przez social media, zapo­śred­ni­czo­ny w nich, ale też celo­wo udziw­nia­ny przez poet­kę, uzu­peł­nia­ny o bra­ku­ją­cy mu w rze­czy­wi­sto­ści ele­ment bizar­ny: „pik­se­li­za­cja wody wie­dzie wzdłuż linii nurtu/ ludzie zro­bie­ni na podo­bień­stwo botów nio­są kamienie/ owi­nię­te watą cukrową/ mój news­fe­ed pełen jest duchów”. Wszy­scy to tro­chę zna­my, bo to prze­cież o nas. A ten ostat­ni, zła­ma­ny wers uznał­bym za nośną meta­li­te­rac­ką figu­rę poezji Akram, roz­gry­wa­nej gdzieś „mię­dzy kodem a zim­nym ogniem tre­ści”, w kolej­nych despe­rac­kich „sko­kach w algo­rytm”. Ani to immer­sja, ani alie­na­cja. To taka lubel­ska pik­se­li­za­cja.

Karo­li­na Kapu­sta w zesta­wie „wykwit” ogry­wa raka – wła­sne­go, ale też chy­ba raka po pro­stu – jako for­mę poże­ra­ją­cej życie naro­śli. Wybie­ra do tego cie­ka­wie kon­tra­stu­ją­ce ze sobą narzę­dzia: dzie­cię­cą bal­la­do­wość, jak­by koły­san­ko­wość Cze­cho­wi­cza, w któ­rej naj­de­li­kat­niej­sze ele­men­ty zosta­ją jesz­cze bar­dziej zmięk­czo­ne i pod­da­ne dzia­ła­niu lito­ty, i pre­cy­zję nauko­we­go dystan­su, rodzaj anty­emo­cjo­nal­ne­go stu­dio­wa­nia samej sie­bie jako kli­nicz­ne­go przy­pad­ku cho­ro­by. Rymy mają się tu zapla­tać i być pro­ste, ma się poja­wić głos chó­ru albo raczej echa, uzu­peł­nia­ją­ce­go i prze­drzeź­nia­ją­ce­go ten szpi­tal­ny mono­dram. Powsta­je więc poli­log, w któ­rym „ja”, toż­sa­mo­ścio­wo uwi­kła­ne w cho­ro­bę, jest tyl­ko jed­nym z warian­tów, jak­by chwi­lo­wych przy­sta­ni dla wier­sza jako mala­dycz­nej koły­ski. Jest w tej poezji jakiś ele­ment, któ­ry przy­po­mi­na mi też o Miło­będz­kiej – o jej zaba­wach i grach dzie­cię­cych dla teatru z Sia­ła baba mak: „Ona ma skó­rę poszarzałą/ obce ma cia­ło”, „nie ma mąki/ biel i chrząst­ki”, „kto utu­li i ukoi kto ból a kto noc od win unie­win­ni” (tu by się aż chcia­ło prze­czy­tać: „kto utu­li i ukoi kto ból a kto noc co boli”). Nie wszyst­kie te wier­sze do mnie tra­fia­ją, bo chy­ba ten koły­san­ko­wy dryl to nie jest moja baj­ka, choć widzę for­mal­ną myśl prze­wod­nią i kon­se­kwen­cję, któ­ra nie pozwa­la Kapu­ście puścić wier­sza samo­pas, w bez­pro­duk­tyw­ne lirycz­nie roz­ter­ki. Wybrał­bym zatem dla sie­bie tek­sty bar­dziej skon­den­so­wa­ne, jak­by obraz­ki pro­zy poetyc­kiej, np. „a kie­dy zedrzesz sobie gar­dło”: „dooko­ła tak gło­śno że nic już nie mówię. nie zabierzesz/ brzo­zy do lasu. nie wsa­dzisz sosny kupio­nej na parkingu/ z powro­tem w zie­mię żeby korze­nia­mi mogła liczyć mrówki// dooko­ła tak/ ja już nic” oraz „moje wenflo­ny mia­ły skrzy­dła”: „zmar­ła waż­ka. wybla­kła ważka/ pękła larwa/ ści­chła pod butem/ ofia­ro­wa­nie czy wypalanie/ skrzep ostygł w mięk­kim zgię­ciu łok­cia”. To jest poezja ści­śnię­te­go gar­dła, nie­po­zwa­la­nia sobie na roz­pacz, cza­ro­wa­nia, że prze­cież się uda­ło.

Zupeł­nie ina­czej cza­ru­je Julek Rosiń­ski – efekt okrut­ne­go gene­tycz­ne­go eks­pe­ry­men­tu lite­rac­kie­go na lice­ali­stach, prze­pro­wa­dzo­ne­go swe­go cza­su przez ich nauczy­ciel­kę Ewę Kret­kow­ską. Rosiń­ski jest czę­ścią tej hodow­li (obiekt nr dwa: Zofia Kil­jań­ska, Połów 2021) i dowo­dem na to, że nawet w dobie odbi­ja­nia się począt­ku­ją­cych twór­ców od naj­waż­niej­szych wydaw­ców, wie­lo­let­nie­go szli­fo­wa­nia poetyk i prze­strze­lo­nych debiu­tów samiz­da­to­wych może­my liczyć na mło­dych, genial­nych twór­ców. Ale żeby nie dmu­chać tego balo­ni­ka, bo mam wra­że­nie, że przez ostat­nie dwa lata mło­da kry­ty­ka i tak napom­po­wa­ła go do gra­nic, powiedz­my tyl­ko, że o jed­nym z wier­szy z anto­lo­gii („stresz­cze­nie świę­ta”) z peł­nym uzna­niem pisał rze­tel­nie Łukasz Żurek na łamach „KON­TEN­Tu”, poka­zu­jąc, z jaką swo­bo­dą i płyn­no­ścią wędru­je u Rosiń­skie­go wyobraź­nia. Wszyst­ko jest niby zawie­szo­ne na pew­nym kon­cep­cie, na jakimś led­wie wyczu­wal­nym ste­la­żu (cza­sem tytu­ło­wym, cza­sem zary­so­wa­nym w pierw­szych wer­sach), ale w rze­czy­wi­sto­ści kolej­ne sko­ja­rze­nia prze­cho­dzą w sie­bie, uru­cha­mia­ją nowe obra­zy i cał­kiem nie­zo­bo­wią­zu­ją­co wpra­wia­ją w ruch nie­zna­ne dotąd reje­stry i pola seman­tycz­ne. Ten ste­laż spra­wia, że wiersz się nie ury­wa, że nie tra­ci­my z nim kon­tak­tu, i pozo­sta­je komu­ni­ka­tyw­ny mimo zaska­ki­wa­nia czy­tel­nicz­ki na każ­dym zakrę­cie. Bo chy­ba wła­śnie te zakrę­ty są moc­ną stro­ną Rosiń­skie­go – mło­dy poeta two­rzy tak, jak kie­dyś życzy­li sobie Som­mer z Zadu­rą. Cho­dzi­ło o to, żeby dać mu tam, gdzie go nie ma. I wła­śnie tam nas nie ma – tam, gdzie „dra­bi­na w próż­ni: stopień/ po stop­niu, do same­go koń­ca”, i skąd „ska­ka­li aniołowie,/ gdy się tyl­ko dowie­dzie­li, że Bóg nie ist­nie­je”. Nie potra­fię wybrać jed­ne­go wier­sza, ale wiem, co sta­no­wi o sile Rosiń­skie­go jako rodzi­mej hybry­dy Toma­ža Šala­mu­na, Rafa­ła Waw­rzyń­czy­ka i Grze­go­rza Het­ma­na – puen­ta. Zamiast przy­ci­skać, przy­du­szać wiersz, i tak dość mean­drycz­ny, ale nie­stro­nią­cy od cięż­ka­wych momen­tów (te tro­py reli­gij­ne, te powro­ty do szkol­nych lek­tur), Rosiń­ski zdej­mu­je wów­czas z nie­go cały cię­żar: „moż­na raz tak, raz tak”, „recy­tu­jąc skład kie­sze­ni, z pamię­ci, bo umiem”, „tłu­ma­czy­łem mu to dłu­go, aż uwie­rzył” („w wyrwie” to jest w ogó­le świet­ny wiersz), „do roz­sy­pa­nych owo­ców śpie­wa­ły ptaki,/ kobie­ty w rytm fugi rusza­ły biodrami/ o tak”. O tak, tak to się robi, raz tak, raz tak, gięt­ko giba­jąc się na rusz­to­wa­niu swo­ich dwu­dzie­stu lat, zakre­śla­jąc przed czy­tel­nicz­ką tyl­ko pole moż­li­wo­ści.

Zuzię Strehl i Ninę Voy­ta­lę alfa­bet zosta­wił na koniec. W przy­pad­ku tej pierw­szej zno­wu mamy do czy­nie­nia z lau­da­cją, z któ­rej nie­wie­le wyni­ka, nie bar­dzo pomo­że więc w lek­tu­rze i raczej nie nakie­ru­je nas na goto­we roz­wią­za­nia. Dawid Mate­usz podzi­wia ska­lę talen­tu i doj­rza­łość, ale wła­ści­wie jedy­na kwe­stia kry­tycz­na, jaką sta­wia, doty­czy ryzy­ka takiej toż­sa­mo­ścio­wej, auto­bio­gra­ficz­nej poety­ki, przy­po­mi­na­ją­cej nam Pod­gór­nik i tro­chę Wojacz­ka. To podob­ny poziom bru­tal­ne­go, szorst­kie­go odczu­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści, któ­ra przy­no­si tyl­ko kolej­ne kon­fron­ta­cje, roz­cza­ro­wa­nia i poczu­cie opre­sji. Klucz do poezji Strehl jest rze­czy­wi­ście na tę przy­naj­mniej chwi­lę toż­sa­mo­ścio­wy, femi­ni­stycz­ny, zaan­ga­żo­wa­ny: mam dwa­dzie­ścia lat, jestem les­bij­ką i mam swo­je pro­ble­my ze zdro­wiem psy­chicz­nym. Ale dopie­ro od tego punk­tu zaczy­na się pra­ca wier­sza – po pierw­sze: nie ma mnie jako les­bij­ki w prze­strze­ni publicz­nej (wiersz pusty „krót­ka roz­pra­wa o widocz­no­ści les­bi­jek w prze­strze­ni publicz­nej”), po dru­gie: wciąż spo­ty­kam się z nie­na­wi­ścią i bez­po­śred­nim zagro­że­niem zdro­wia, a mój kra­kow­ski sple­en wca­le nie jest przez to kra­kow­ski i deka­denc­ki, tyl­ko bru­tal­ny i szorst­ki. W takich fra­zach, jak: „smród kamie­ni­cy i peta palo­ne­go przez gru­ba­sa sto­ją­ce­go na zakręcie// oble­pił pysk kawał­kiem skó­ry znak zakolanówki/ wszy­scy wie­my że mu się nale­żę bar­dziej niż zba­wie­nie”, „mor­da w kubeł powiedz/ jak sma­ku­je bipo­lar disor­der”, „ścia­nę wyli­za­no z moich odbić”, „wszyst­kie moje les­by sprze­dam do por­no” „ogar­nij swo­ją losz­kę bo nie będziesz mia­ła losz­ki”, wyczu­wa­my cały czas pod­bi­ja­ną staw­kę prak­tyk zawłasz­cza­ją­cych i dys­cy­pli­nu­ją­cych. Boha­ter­ka Strehl zapew­ne chcia­ła­by napi­sać coś naiw­nie roman­tycz­ne­go, ale dosko­na­le zda­je sobie spra­wę z tego, że może – dosłow­nie – zamknąć mor­dę albo dostać w mor­dę. Klu­czo­we pyta­nie: „odwo­ła­li parady/ czy mogę być les­bą mimo odwo­ła­nia?” ma więc w sobie ten iro­nicz­ny dystans, któ­ry poma­ga poet­ce obro­nić się przed wszech­obec­ną prze­mo­cą i zawłasz­cze­niem, ale też pozwa­la pro­ble­ma­ty­zo­wać kwe­stie spo­łecz­ne, posta­wić pyta­nie o repre­zen­ta­cję i jej gra­ni­ce (podob­nie jak „ach ten chło­piec naro­do­wiec raj­cu­je mnie jego raca”). Ist­nie­je w tym świe­cie, oprócz tłu­mio­ne­go, repre­sjo­no­wa­ne­go pożą­da­nia, pewien poetyc­ki nad­da­tek, jak­by sko­tło­wa­na i skun­dlo­na lirycz­ność, któ­ra nie może zabrać gło­su, bo zamiast niej mówi „wkurw”: „wiem jak pach­nie rzepak/ bo jecha­łam pocią­giem”, „zapo­mnia­łam gdzie miesz­kał pies pazu­rem piszą­cy lita­nie”, „od ostat­nie­go spotkania/ bada­łam dźwię­kosz­czel­ność miast/ i wraż­li­wość na związki/ spo­tka­ne w tram­wa­jach”, „porzu­co­ne na przy­stan­ku popra­wia­my skarpetki/ wyżu­te gumy kle­imy po wnę­trzach ławek”. Ten ostat­ni dys­tych zbie­ra dla mnie naj­waż­niej­sze ele­men­ty poety­ki Strehl, zmie­nia­jąc gest przy­kle­ja­nia wyżu­tej gumy w meta­li­te­rac­ką figu­rę kon­te­sta­cji i upodmio­to­wie­nia – takie śla­dy zosta­wia­ją po sobie te wier­sze, pozor­nie nie­wi­docz­ne, ale trud­ne do wyczysz­cze­nia.

W zesta­wie „Found Foota­ge” Nina Voy­ta­la dzia­ła z kolei w zupeł­nej toż­sa­mo­ścio­wej kontrze – kon­fron­tu­je nas z wizyj­ną (i momen­ta­mi wizjo­ner­ską) poety­ką wojen­ne­go prze­sy­tu oraz świa­do­mo­ścią, że „nie­ła­two uru­cha­miać powta­rzal­ną fra­zę roz­pię­ta jak masyw/ nie­miec­kie­go nie­ba”. Dawid Mate­usz zno­wu naśmie­wa się z kry­ty­ków, któ­rzy wkrót­ce będą sobie wyszar­py­wać tę liry­kę i cią­gnąć ją w swo­je stro­ny, ale to tro­chę śmiech z bez­rad­no­ści. Autor lau­da­cji chciał napi­sać dobrze i rów­nie bez­kom­pro­mi­so­wo, jak sama poet­ka, ale u Voy­ta­li nie tyl­ko Puł­ka spo­ty­ka się z Mal­col­mem X i nie tyl­ko kotłu­je się tam cała tra­dy­cja anglo­sa­skiej lite­ra­tu­ry, z prze­wa­gą Ame­ry­ka­nów, takie­go Pyn­cho­na choć­by (Adam Kacza­now­ski będzie miał uży­wa­nie). Przede wszyst­kim kon­fron­tu­je się to z jakąś rodzi­mą dewo­cyj­no­ścią i orna­men­ta­cyj­no­ścią, z kolo­nial­ną pod­le­gło­ścią i ame­ry­kań­skim impe­ria­li­zmem. Tak jak­by poet­ka odczu­wa­ła typo­wo baro­ko­wy lęk przed pust­ką, któ­ry zmu­sza ją do emi­to­wa­nia tre­ści i zagłę­bia­nia się w ruch kosmicz­ne­go śmie­cia, we flow odpad­ków i komu­ni­ka­tów, pro­wa­dzo­nych w ser­ce czar­nej dziu­ry przez kiczo­wa­te­go gołąb­ka poko­ju. To taka kosmicz­na cepe­lia, wspar­ta angiel­ski­mi tro­pa­mi i eru­dy­cją autor­ki, od cza­su do cza­su bom­bar­do­wa­na z dro­nów jak Irak. Do cze­go to słu­ży? Choć­by do tego, żeby wyobra­zić sobie, jak wyglą­da­ła­by rakie­ta wyno­szą­ca na orbi­tę sta­tek kosmicz­ny w rodzi­mym wyda­niu. A jak by się nazy­wa­ła? Nie­po­ka­la­na? Baran­ku­bo­ży? A kto ją by bło­go­sła­wił i z któ­rej para­fii? A za ile grób na księ­ży­cu? A chrzest za ile? „Trój­ca czy tria­da?” – pyta w „Cru­sh­bomb 2020” Voy­ta­la. No wła­śnie, któ­re? A jeśli od tego nic nie­zna­czą­ce­go, nie­zo­bo­wią­zu­ją­ce­go pyta­nia zale­ży cała futu­ro­lo­gicz­na cele­bra? Jeśli z tej odpo­wie­dzi wynik­nie potem koniecz­ność wybo­ru mię­dzy kosmicz­nym prze­myt­ni­kiem Hanem Solo i gwiezd­nym piel­grzy­mem Karo­lem Zdu­chem­two­im? A jeśli ten pierw­szy to „małe wik­to­rie pły­nów po ozię­błych obie­gach i grun­tow­nym zwia­dzie”, a dru­gi jak „gru­dzień kładł nam całun// tkał osob­ne słoń­ca”? W sumie dobrze, że to wła­śnie Voy­ta­la zamy­ka ten alma­nach, bo zamy­ka go podró­żą w nie­zna­ne, wystrza­łem rakie­ty bojo­wej (wszyst­kich rakiet ziemia–powietrze), za któ­rą cią­gnie się zdro­wa, pol­ska i prza­śna sło­ma: „ ̴ «i była cisza w pędz­le­niu galaktyk»/ i zgor­ły pulsary/ w manu­skryp­tach pod­bi­tych Lucy­fer zwyciężał/ wśród Mau­rów z NASA już krą­żył”. Jak w pew­nym mądrym fil­mie pada­ło: see you [soon], spa­ce cow­boy.

Cały ten alma­nach jest tro­chę fami­liar­ny i tak też sta­ra­łem się o nim napi­sać. Dla nie­któ­rych czy­tel­ni­ków to pew­nie za wie­le – pre­zen­ta­cja wier­szy i dys­ku­sja o nich scho­dzi na dru­gi plan, a w samej książ­ce ustę­pu­je pokle­py­wa­niu po ple­cach i spe­cy­ficz­nej for­mie lau­da­cyj­nej, któ­rą zapro­po­no­wał Dawid Mate­usz. Trud­no mu się dzi­wić – nie jest, nie był i nie chce być kry­ty­kiem, więc od począt­ku robi wszyst­ko, żeby się od tej nie­zręcz­nej funk­cji uwol­nić. Pisze o poszcze­gól­nych auto­rach i autor­kach jako kole­ga poeta, nie­co star­szy, ale w sumie zaprzy­jaź­nio­ny z nimi i życzą­cy im jak naj­le­piej. Zamiast wda­wać się w mery­to­rycz­ną dys­ku­sję, zapi­su­je domy­sły i żar­ty oraz dzie­li się wie­dzą „zza kulis”. Z Jul­kiem Rosiń­skim pogra w pił­kę i – zamiast o wier­szach – poroz­ma­wia o skła­dach Juven­tu­su Turyn, z Niną Voy­ta­lą zała­pie się na kosmicz­ny flow, Sarze Akram wymy­śli meta­fo­rę spi­na­ją­cą, Karo­li­nę Kapu­stę przed­sta­wi według pod­kra­dzio­ne­go Barań­cza­ko­wi hasła „chi­rur­gicz­nej pre­cy­zji”, a Zuzę Strehl upew­ni, że jest świet­nie roku­ją­cą pisar­ką.

Nie pamię­tam jesz­cze takich lau­da­cji, w któ­rych pro­wa­dzą­cy pra­cow­nię i sam Połów był­by tak zży­ty z poszcze­gól­ny­mi oso­ba­mi i tak nie­zdol­ny do spoj­rze­nia na te pro­po­zy­cje z dystan­su. Ale tro­chę tę stra­te­gię rozu­miem – bo zamiast pisać ogól­ni­ko­we far­ma­zo­ny o tym, jak dzia­ła­ją wier­sze, nad któ­ry­mi prze­cież sam czu­wał warsz­ta­to­wo, uru­cha­mia­jąc je w róż­ne stro­ny i testu­jąc wraz z uczest­ni­ka­mi róż­ne warian­ty, pisze o spe­cy­ficz­nej sytu­acji komu­ni­ka­cyj­nej, któ­ra jest rów­nież sytu­acją stric­te poetyc­ką. W tym sen­sie Mate­usz jest nie tyle redak­to­rem tomu i auto­rem kry­tycz­nych not, ile dobrym dusz­kiem całe­go pro­jek­tu, kimś, kto wło­żył weń tro­chę tacie­rzyń­skiej miło­ści, cał­ko­wi­cie wol­nej od poetyc­kiej rywa­li­za­cji mię­dzy poko­le­nia­mi i od ten­den­cji do wycho­wy­wa­nia sobie następ­ców. Ta stra­te­gia może ziry­to­wać czy­tel­nicz­ki, któ­re ocze­ku­ją rze­tel­nej, mery­to­rycz­nej ana­li­zy lub kry­tycz­nych meta­for, otwie­ra­ją­cych (choć na ogół nie­ste­ty domy­ka­ją­cych) lek­tu­rę.

Wróć­my na koniec do pew­nej pró­by przede­fi­nio­wa­nia nasze­go myśle­nia o poezji, któ­re w „Pod grą” pod­ję­ła swe­go cza­su Anna Kału­ża (2015). Zda­niem kry­tycz­ki trze­ba o wier­szu pomy­śleć nie tyl­ko sze­rzej niż jak o tek­ście w książ­ce, ale wła­ści­wie zupeł­nie ina­czej, z uwzględ­nie­niem kon­tek­stu komu­ni­ka­cyj­ne­go, w któ­rym wiersz ten zabie­ra głos. I z Poło­wem 2020 jest tro­chę tak, że wła­śnie w lau­da­cjach ów kon­tekst pozna­je­my – spo­tkań na cza­tach, wide­ocza­tach i samym festi­wa­lu, wspól­no­ty i kolek­tyw­nej pra­cy warsz­ta­to­wej oraz nie­na­chal­nej wizji roz­wo­ju poezji i kie­run­ków, któ­re widział­by dla niej redak­tor, a pew­nie też całe wydaw­nic­two, bo o ile znam Artu­ra Bursz­tę i Joan­nę Muel­ler, to taka kolek­tyw­no-afir­ma­tyw­na wizja bycia w polu lite­rac­kim jest im znacz­nie bliż­sza niż agon i stro­sze­nie pawich ogo­nów. Ja te star­cia lubię, ale rze­czy­wi­ście nie­trud­no zauwa­żyć, że cała szóst­ka gra tym razem do jed­nej bram­ki, choć w cał­kiem odmien­nych sty­lach.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania