To nie jest książka o starym satyrze i małej dziewczynce. To nie jest książka o starej Europie i młodej Ameryce. To kolejna powieść Raymonda Queneau, jedna z czternastu (pierwsza,Le chiendent, ukazała się w 1933 roku, a ostatnia, Le vol d’Icare, w 1968 roku). To powieść, której bohater ma 33 lata i ranę (nie w boku, ale zawsze), a niektórzy ludzie i przedmioty zdają się kroczyć po wodzie. No i jest jeszcze istota łaski pełna, chociaż francuską grâcezawsze można przetłumaczyć na wdzięk. Narzucające się sugestie przyjmujemy za dobrą monetę.
W ogrodzie Raymonda Queneau flora dopisuje. Pleni się perz zwany psią trawką (Le Chiendent), rozkwitają niebieskie kwiaty (Les Fleurs bleues), ale nade wszystko króluje trójlistna koniczyna (pierwszy tytuł Srogiej zimyto L’ Esprit farouche). A pogoda jest piękna jak zwykle: buro, chłodno jak w zimie, z nieba wali szary brudny śnieg…
Polszczyzna nie dotrzymuje kroku francuskiemu słowu le temps[Claude Simonnnet poświęca mu tekst zatytułowany Le temps chez Queneau(„Literatura na Świecie” 1962, nr 13)]; ono ma w sobie nie tylko pogodę, ale i czas. Ma w sobie zimę i miesiąc luty; pada w nim śnieg, jak się jest starym i jak się jest młodym (i to drugie jest gorsze). Panuje sroga zima. Człowiek musi do niej nastroić swoje wnętrze, inaczej zginie marnie jak nurek z nagła wyciągnięty z wody. Bernard robi, co może, tryska pogardą i nienawiścią. Potem w końcu zabija. Pogoda się od tego nie zmienia, ale on sam odzyskuje pogodę ducha.
Mniejsza jednak o czas. Jak zawsze jest wojna, tym razem oznaczona datami 1914−1918.
W 1939 roku Raymond Queneau, od ponad dziesięciu lat czynny literacko, dorzuca kolejną postać do niepewnej wspólnoty ludzi zatrwożonych światem. Bernard Lehameau, bohater Srogiej zimy, żyje na skraju trwającej właśnie wojny (jest rok 1916 i pierwsza wielka próba jest w pełnym rozkwicie), czasowo zwolniony z wojska z powodu odniesionej rany. Mieszka w Hawrze (rodzinnym mieście autora), pracuje jako urzędnik w bazie angielskiej w porcie, obolały po tragicznej stracie żony (w pożarze… Hawr ma w herbie… salamandrę, życie odrodzone z ognia) próbuje romansować z młodą Angielką z pomocniczej służby kobiet, spotyka dziwne dzieci, sporo czasu spędza w antykwariacie pani Dutertre i tam dobiega go szelest kartek starego wydania Lutra, zbyt drogiego, aby je kupić. To znacznie więcej niż „milczenie białej kartki papieru”, o którym to odgłosie wspomina Foucault w odniesieniu do Raymonda Roussela.
Sroga zima zawsze jest tam, gdzie dobiega szelest przewracanych kartek starego wydania Lutra, zbyt drogiego, aby je kupić.
Bernard Lehameau żyje na skraju wojny, która właśnie trwa, w przededniu tej, która właśnie nastąpi, zawsze nieuniknionej i nieodmiennie tej samej. Jego los podejmie na planie tzw. fikcji Valentin Brû z Niedzieli życia(1952), a na planie tzw. rzeczywistości sam Raymond Queneau, wcielony do wojska w 1939 roku i niecierpliwie oczekujący w koszarach na wydanie przez Gallimarda Srogiej zimywłaśnie. „Żadnego słowa nie pisze się bezkarnie” − notuje w Dziennikach czasu wojny, nazywając Srogą zimę powieścią prorocką. Prorok, człowiek pozbawiony łaski akomodacji do rzeczywistości, w ogóle ma problem z wytrzebieniem proroctwa ze słów, kiedy już raz otworzy usta.
Ten, komu odebrano dzieciństwo w majestacie słońca, stale myśli o samobójstwie, i jest to przypadek Camusa. Ten, kto przyszedł na świat znużony wypowiadaniem banałów, zaczyna szukać bezpieczeństwa w słowie, i to jest przypadek Queneau. O jego eksperymentach lingwistycznych napisano wiele. Uwagi na ten temat pojawiają się we wstępach do wszystkich powieści autora Psiej trawki. Sroga zimajest od nich wolna, jeśli nie wspomnimy o kilku nienachalnie znaczących imionach i nazwiskach, o paru nazwach wymagających komentarza słowami właśnie (Miss Weeds to angielska wersja Mademoiselle Chiendent). Przeczuwając nieobliczalność słów, odwoływał się do liczb…
Bernard Lehameau jest tłumaczem tylko w bazie wojskowej, tylko meldunków na meldunki, ale zawsze. Jak każdy kopista jest twórcą bytów zabezpieczających. Jak coś zginie, np. w pożarze, zawsze może zostać kopia, wierna mniej lub bardziej, przekład w obrębie jednego lub dwóch języków. Tak czy inaczej, jego praca to krzątanina w obejściu, gdzie niestrudzenie rozbrzmiewa echo słów: „na obraz i podobieństwo”. To bardziej niż zbieżności w sferze faktów sprawiają, że mamy go za alter ego autora. Człowieka z kręgu „mane tekel fares”; kiedy taki widzi pismo, zawsze zaczyna podejrzewać istnienie ręki. „Na obraz i podobieństwo”. Nie jedyna to konotacja rodem z Biblii. Z tej samej Księgi możemy się dowiedzieć, co zaszło na polu między Kainem i Ablem.
Bohater Srogiej zimyma do życia stosunek niechętny, bo czas (pogoda) jest dla człowieka nieprzychylny. „Pogoda była piękna jak zwykle: buro, chłodno jak w zimie, z nieba walił szary, brudny śnieg”. Wiemy o tym z jego monologów i nielicznych dialogów, które prowadzi z ludźmi, kiedy z mniejszym lub większym powodzeniem udaje, że żyje w warunkach istnieniu urągających, jakimi są rozpacz i śmierć. Tak naprawdę jego dusza zetlała trzynaście lat wcześniej w wielkim pożarze, który pozornie pochłonął „tylko” jego żonę i matkę, a teraz przechadza się jedynie ciałem, próbując się nie szamotać w bolesnym, śmiesznym splocie pętającym człowieka od wewnątrz i dającym komiczne efekty za zewnątrz. Nieoczekiwanie dla samego siebie i dla czytelnika Bernard jednak wykonuje pewien ruch, czyni pewien gest, nie wiemy dlaczego, nie wiemy kiedy, karty książki informują nas tylko o efektach. W wyniku tego ruchu ginie człowiek, dosłownie (ginie, bo rozstrzelany jako szpieg, i ginie, bo niepostrzeżenie znika z kart książki i oczu bohaterów). Tym, który tak się nam zapodział, jest pan Fryderyk, neutralny Szwajcar, ten, który niewidoczny dla klientów antykwariatu powoduje szelest kartek, czytując na zapleczu antykwariatu pani Dutertre stare wydanie Lutra, zbyt drogie, aby je kupić. Antykwariat Mme Dutertre to nie borgesowska biblioteka, to stęchła od książek kanciapa. Bernard powraca tu z sumiennością mimowolnego wspomnienia (pierwowzorem pani Dutertre jest Mme Bois, księgarka z Hawru, persona dla autora bardzo ważna, pod każdym względem Inicjatorka).
Sroga zima to klimat, to czas, po którym, jak po swoim jutrzejszym wspomnieniu, kuśtyka (raniony na wojnie i na duszy) Bernard Lehameau, poprzednik Valentina Brû z Niedzieli życia(i jak on przez miotłę spokrewniony po linii „psiej trawki”), wyższy od niego stopniem, w czasie, który nic wspólnego z linearnością nie ma. Porucznik z roku 1938 jest równie od czasu wolny, co szeregowy z roku 1952; wolny w ten sam sposób, bo są tą samą osobą.
Tak czy inaczej, na przeciąg chwili Bernard przestaje tkwić w przeciągu uchylonych drzwi wiodących na drugą stronę, bo „stamtąd lepiej widać”. Cofa się w stronę życia, aktywizuje, popełnia zbrodnię, samobójstwo per procura. Nie wiemy, dlaczego denuncjuje pana Fryderyka – uprzednio go sprowokowawszy – jako szpiega, nie wiemy, po co była mu potrzebna jego śmierć. Możemy tylko przeczuwać, bo autor nam niczego nie powie, że ta śmierć ma jakiś związek ze światełkiem, płomykiem, który ogrzewa, nie wywołując pożaru, a który jest dowodem roznieconej już miłości.
W tym samym czasie, gdy pisał Srogą zimę, Queneau interesował się głównie wariactwem, a właściwie wariatami. W tym polskim słowie jest wiatr i powietrze (air). Prowadził studia nad literackimi szaleńcami (les fous littéraires), pisał esej Comprendre la folie, winkrustowywał swoje przemyślenia w powieść Les enfants du limon. Francuska la folie, żeńska odmiana polskiego nijakiego szaleństwa, zawiera w sobie sugestię mnogości (la foule) i ten jej aspekt najlepiej oświetla polskie słowo „nieobliczalność”. Wariat to ktoś nieobliczalny, ktoś, kogo policzyć się nie da, tak wiele osób w nim grasuje. Szalony to nieobliczalny. A ponadto nie opętany, bo opętanie przychodzi (taką przynajmniej ma opinię) z zewnątrz, lecz zaburzony. Wiemy, co znaczy zamyślony – pogrążony w myślach − i idąc tym tropem, rozpoznajemy znaczenie słowa „zaburzony”: pogrążony w burzy. W burzy zanurzony. Zaburzony.
Wariat to ktoś, kogo naturą jest mnogość, a środowiskiem – zawierucha.
No i oczywiście wolność. Wariactwo to trudna autonomia, wolność od spojrzeń innych ludzi. Nie da się „prawdziwego” szaleństwa pomylić z ekstrawagancją czy wypracowaną oryginalnością. One obie istnieją tylko dzięki oglądowi z zewnątrz. Wariactwo jest autonomiczne. Szaleniec obywa się bez tego spojrzenia, on ma kim organizować swój bal (jest przecież nieobliczalny) i ma własny wierny entourage– dokoła niego szaleje jego własna oswojona wierna burza.
Pogoda była piękna jak zwykle…
Szaleństwo to przypadłość na wskroś ludzka, człowiecza renesansowość, swoiste „nic, co ludzkie, nie jest mi obce”, szkoda tylko, że na ogół z tej szlachetnej formuły wyłączone.
Wyłączone, bo szalony to ktoś inny, to obcy. Na ogół ci, co samozwańczo zapisują się po stronie „metody” zwanej też rozumem, za swojaka go nie uznają. Strona metody, rozumu lub co gorsza tzw. normalności jest pełna pychy, skłonna do ferowania wyroków, a że jest zapatrzona w siebie, sama siebie nieustannie osądza. Bernard pozornie na szaleńca nie wygląda, jego spektakl rozgrywa się głęboko pod skórą, jest znużony i umęczony tak bardzo, że postanawia wyciszyć przynajmniej muzyczne tło swojej męki. Raz na zawsze się pozbyć szelestu przewracanych kartek starego wydania Lutra, zbyt drogiego, żeby je kupić.
W powieści panuje sroga zima. Klimat nadspodziewanie jest ważny. Pogoda jako czas (le temps) gra rolę jeśli nie decydującą, to bardzo ważną. W upał Camus posyła swego bohatera po ostateczność i w duchotę wyrusza Raskolnikow na pozbawianie życia staruszki. Camus i Dostojewski na łowy po ostateczność wypuszczają swoich bohaterów w upał. Różnica tylko w tym, że Rosjanin robi to świadomie, a Francuz daje się upałowi wyprowadzić w pole. Upał wiedzie na pola, na których dochodzi do odbierania życia, grabienia nie swojej własności, zbierania tam, gdzie się nie siało. Przeciwnie niż w bramach. W bramach dochodzi do uzdrowienia synów wszystkich wdów świata. Na łowy po cudzą śmierć pisarze wyprawiają swoich bohaterów w upał albo w mróz, nie w porę letniości atmosferycznej. Camus wyprawia Obcego w algierski żar spotęgowany odbiciem maleńkich słońc w drobinach piasku, w noc lepką od duchoty wyprawia Dostojewski Raskolnikowa do staruszki. Śmierć jest przedmiotem, który się wciska wbrew woli obdarowywanego, a ów nieskutecznie wzbrania się od przyjęcia tego prezentu.
U Queneau inaczej – u niego panuje wszechprzenikający chłód. Bernard zabija w chłodzie, w przenikliwym zimnie lutego, podczas srogiej zimy. Spokrewniony z nim przez dziewczynkę urzędnik z nieistniejącego hotelu Excelsior działa co prawda w upale, lecz autor – Eustachy Rylski – przypisuje opowieść o nim do tomu Tylko chłód…
Zimno albo gorąc; letniość wypluta i bezimienna nie istnieje. Trójlistna koniczyna (farouche) i limonka o trzech liściach (limon, poncyria trójlistna) to flora nie z pól klimatów umiarkowanych. To nie domena niemych, chromych, przygiętych do ziemi, a do tego ze sparaliżowaną ręką.
Nie wiemy, jaka była pogoda w raju podczas pamiętnych wydarzeń, lecz chyba nie panował tam chłód, skoro Pan wyszedł się przejść w czas powiewu wiatru (Mojżeszowi też ukazuje się w lekkim powiewie, bo to atrybut Boga, a nie zjawisko atmosferyczne). Można się zatem domyślać, że było tam raczej ciepło, i najmędrsze ze wszystkich stworzeń (lub też tylko najbardziej gołe, w żadne skóry nieodziane) mogło swobodnie rozwinąć swoje zwoje na drzewie, pod nim czy wysoko w górze. I jako pierwsze z tej wysokości, niskości czy równości mogło przekazać ludziom informację o nieusuwalności istnienia („nie pomrzecie”), choć Pan usuwalność obiecał („niechybnie umrzecie”). Usuwalnością zagroził. Chciał ich od usuwalności istnienia zachować, skazać na nieśmiertelność, tym samym wskazując drogę jedynej dostępnej im wolności: podważenia dzieła stworzenia. Mieli być Mu posłuszni, żeby nie umierać, mieli posłusznie przyjąć karę dożywocia. A wąż obiecał apelację i propozycję przyjęli. Zasugerował, że to nie posłuszeństwem – chociaż karkołomnie sformułowanym – uzyskają wolność umierania. Nie będą tacy, jak Bóg, który sam sobie zgotował nieskończoność, będą tacy, jak jego człowiecza cząstka – śmiertelni i ewentualność tę dyskontujący.
Wszystkie mordy i zabójstwa świata są konsekwencją tego dyskontowania. Kwestionowania dzieła stworzenia i próby jego podważenia. Popełniam grzech w nadziei, że umrę. Bernard Lehameau jest wystarczająco obolały, żeby tej nadziei ulec.
Jak najkrócej określić czyn, którego się dopuszcza Bernard? On po prostu tłumi szelest przewracanych kartek starego wydania Lutra, zbyt drogiego, aby je kupić. A jeśli po tym sam nie czuje się wystarczająco martwy, może tylko wrócić na wojnę, żeby dać się dobić.
Niewykluczone, że jednak będzie żył dalej, ale co to za życie wiedzione na kartkach książki, skoro się całym sobą dąży do stłumienia szelestu, jaki wydają, kiedy się je przewraca. Bohater Srogiej zimy pewnie będzie żył dalej. Jednak w kontekście wojny to „dalej” oznacza raczej „bliżej”.
Autor ujmuje to inaczej: żeby posiąść la sagesse nouvelle qu’on va éprouver à la guerre. Tak czy inaczej, powodzenia, panie poruczniku. Jak zwykle i ta powieść naszpikowana jest autorem. Stwórca wszędzie rozsiewa swoje ślady. Zasada „na obraz i podobieństwo” obowiązuje zawsze, tylko ona umożliwia poznawanie. I tak: data pożaru, którego łuna zaciemnia istnienie bohatera – Bernarda Lehameau ‒ to data urodzin autora, salamandra to herb Hawru, miejsca jego urodzin, modelem bohatera pierwszej wersji książki jest ojciec autora, wierny czytelnik „Journal de Genève”.
Tym, czym jest Kartezjusz dla Psiej trawki, a Hegel dla Niedzieli życia, tym są tkwiący na skrzyżowaniu dróg w Srogiej zimie Dante i Szekspir (scena z grabarzami na cmentarzu, szczur za zasłoną).
Wątek Kaina i brata, którego nie było lub nie będzie, jest więc uprawniony. Liczba dwa króluje. Brat i ojciec (w pierwszej wersji książki, potem ostatecznie scaleni w jedno, „jedno jesteśmy”); dwaj bracia. Skąd my to znamy. Nowy jest dopełnieniem Starego. Nowy jest sztuką lub tekstem, stary pozwala zajrzeć za kulisy. Spójne są tylko oba razem.
Czyn Kaina skierowany jest przeciwko bratu. Trudno się oprzeć wrażeniu, że brat istnieje tu tylko po to, żeby Kain miał „przeciw komu” skierować swój czyn.
Raymond Queneau był człowiekiem religijnym („On! Oulipijczyk! Twórca „Zazie dans le metro!”, wykrzyknie po latach Jean d’Ormesson, z lekka nas niepokojąc swoim zdumieniem). Praktykującym katolikiem, czytelnikiem Tomasza à Kempis, naśladowcą, ezoterystą z kręgu René Guénona, w biblijnym sensie chodził przed Bogiem, bezpieczeństwa szukał w słowie, swoje postacie wyposażał w rodowód metafizyczny. To, co najważniejsze, szyfrował w tytule, nawet jeśli ostatecznie zmieniał go na bezpieczniejszy.
Nie wiem, jak to jest w starym wydaniu Lutra, ale w antykwarni pani Dutertre stare wydanie Biblii musi stać gdzieś obok. W jej pierwszej Księdze od tysiącleci powtarza się historia dwóch braci, frazą „Kain zabił Abla” grodząca nam wyjście na pole, gdzie kiełkuje sens. Na polu Queneau jest wiele roślin, najlepiej jednak wzrasta le chiendent, psia trawka, pleni się bujnie w imionach i nazwiskach, w wierze, że czas to wydma, którą da się powstrzymać. W nadziei niepłonnej, bo jako że czas to miejsce sensu, to z czasem sens jakiś musi się objawić, na to ma przecież wieczność. Sensem wydarzeń zachodzących za kulisami jest to, co dzieje się na scenie.
Pozornie wszystko ich dzieli, głównie nasza pamięć lektur, obaj jednak zabijają, jeden z otwartą przyłbicą, drugi per procura. Obaj chcą podważyć dzieło stworzenia, zlikwidować życie, a więc samych siebie. Kain zabija kogoś bez imienia, a zatem nie wiadomo, czy istniejącego, Bernard ‒ pana Fryderyka, człowieka bez nazwiska, a więc istniejącego też tak sobie. Bernard zabija per procura, wyręcza się rękoma plutonu egzekucyjnego. Kain mordował brata własnymi rękami. Bernard zabija pana Fryderyka rękami specjalnie do tego delegowanych służb, w imię racji uznanych za wyższe. Kain zabija brata, którego nie ma, bo to, co imienia nie posiada (a Abel to tyle, co koheletowa marność, abhal, dym, mgła), nie istnieje; Bernard brata nie ma, zabija kogoś, kto co prawda nosi imię, ale już nazwiska nie ma, więc z jego istnieniem też jest tak sobie. Obaj zamachują się na siebie w lustrze, a że film jest niemy, nie słychać, jak sypią się odłamki. Słychać tylko szelest przewracanych kartek starego wydania Lutra, zbyt drogiego, aby je kupić.
Żegnamy bohatera Srogiej zimy, przypuszczalnie uda się na dworzec. Bo harmider dworca to uwertura wojny. Chaos, gdzie jedyny ład wprowadzają kolejowe szyny.
W ostatniej linijce książki Bernard Lehameau wyciąga ręce do płomienia, do odprysku pożaru, który ongiś go strawił, żeby się ogrzać, bo jest chłodno. Pamięć Piotra pozwala przypuszczać, że w tej samej chwili napotyka Czyjeś spojrzenie.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury