recenzje / ESEJE

Nieudane samobójstwo Kaina

Hanna Igalson-Tygielska

Esej Hanny Igalson-Tygielskiej towarzyszący wydaniu książki Sroga zima Raymonda Queneau, w jej tłumaczeniu, wydanej w Biurze Literackim 23 kwietnia 2019 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

To nie jest książ­ka o sta­rym saty­rze i małej dziew­czyn­ce. To nie jest książ­ka o sta­rej Euro­pie i mło­dej Ame­ry­ce. To kolej­na powieść Ray­mon­da Quene­au, jed­na z czter­na­stu (pierw­sza,Le chien­dent, uka­za­ła się w 1933 roku, a ostat­nia, Le vol d’Icare, w 1968 roku). To powieść, któ­rej boha­ter ma 33 lata i ranę (nie w boku, ale zawsze), a nie­któ­rzy ludzie i przed­mio­ty zda­ją się kro­czyć po wodzie. No i jest jesz­cze isto­ta łaski peł­na, cho­ciaż fran­cu­ską grâcezawsze moż­na prze­tłu­ma­czyć na wdzięk. Narzu­ca­ją­ce się suge­stie przyj­mu­je­my za dobrą mone­tę.

W ogro­dzie Ray­mon­da Quene­au flo­ra dopi­su­je. Ple­ni się perz zwa­ny psią traw­ką (Le Chien­dent), roz­kwi­ta­ją nie­bie­skie kwia­ty (Les Fleurs bleu­es), ale nade wszyst­ko kró­lu­je trój­list­na koni­czy­na (pierw­szy tytuł Sro­giej zimyto L’ Esprit faro­uche). A pogo­da jest pięk­na jak zwy­kle: buro, chłod­no jak w zimie, z nie­ba wali sza­ry brud­ny śnieg…

Pol­sz­czy­zna nie dotrzy­mu­je kro­ku fran­cu­skie­mu sło­wu le temps[Clau­de Simonn­net poświę­ca mu tekst zaty­tu­ło­wa­ny Le temps chez Quene­au(„Lite­ra­tu­ra na Świe­cie” 1962, nr 13)]; ono ma w sobie nie tyl­ko pogo­dę, ale i czas. Ma w sobie zimę i mie­siąc luty; pada w nim śnieg, jak się jest sta­rym i jak się jest mło­dym (i to dru­gie jest gor­sze). Panu­je sro­ga zima. Czło­wiek musi do niej nastro­ić swo­je wnę­trze, ina­czej zgi­nie mar­nie jak nurek z nagła wycią­gnię­ty z wody. Ber­nard robi, co może, try­ska pogar­dą i nie­na­wi­ścią. Potem w koń­cu zabi­ja. Pogo­da się od tego nie zmie­nia, ale on sam odzy­sku­je pogo­dę ducha.

Mniej­sza jed­nak o czas. Jak zawsze jest woj­na, tym razem ozna­czo­na data­mi 1914−1918.

W 1939 roku Ray­mond Quene­au, od ponad dzie­się­ciu lat czyn­ny lite­rac­ko, dorzu­ca kolej­ną postać do nie­pew­nej wspól­no­ty ludzi zatrwo­żo­nych świa­tem. Ber­nard Leha­me­au, boha­ter Sro­giej zimy, żyje na skra­ju trwa­ją­cej wła­śnie woj­ny (jest rok 1916 i pierw­sza wiel­ka pró­ba jest w peł­nym roz­kwi­cie), cza­so­wo zwol­nio­ny z woj­ska z powo­du odnie­sio­nej rany. Miesz­ka w Haw­rze (rodzin­nym mie­ście auto­ra), pra­cu­je jako urzęd­nik w bazie angiel­skiej w por­cie, obo­la­ły po tra­gicz­nej stra­cie żony (w poża­rze… Hawr ma w her­bie…  sala­man­drę, życie odro­dzo­ne z ognia) pró­bu­je roman­so­wać z mło­dą Angiel­ką z pomoc­ni­czej służ­by kobiet, spo­ty­ka dziw­ne dzie­ci, spo­ro cza­su spę­dza w anty­kwa­ria­cie pani Duter­tre i tam dobie­ga go sze­lest kar­tek sta­re­go wyda­nia Lutra, zbyt dro­gie­go, aby je kupić. To znacz­nie wię­cej niż „mil­cze­nie bia­łej kart­ki papie­ru”, o któ­rym to odgło­sie wspo­mi­na Foucault w odnie­sie­niu do Ray­mon­da Rous­se­la.

Sro­ga zima zawsze jest tam, gdzie dobie­ga sze­lest prze­wra­ca­nych kar­tek sta­re­go wyda­nia Lutra, zbyt dro­gie­go, aby je kupić.

Ber­nard Leha­me­au żyje na skra­ju woj­ny, któ­ra wła­śnie trwa, w przeded­niu tej, któ­ra wła­śnie nastą­pi, zawsze nie­unik­nio­nej i nie­odmien­nie tej samej. Jego los podej­mie na pla­nie tzw. fik­cji Valen­tin Brû z Nie­dzie­li życia(1952), a na pla­nie tzw. rze­czy­wi­sto­ści sam Ray­mond Quene­au, wcie­lo­ny do woj­ska w 1939 roku i nie­cier­pli­wie ocze­ku­ją­cy w kosza­rach na wyda­nie przez Gal­li­mar­da Sro­giej zimywła­śnie. „Żad­ne­go sło­wa nie pisze się bez­kar­nie” − notu­je w Dzien­ni­kach cza­su woj­ny, nazy­wa­jąc Sro­gą zimę powie­ścią pro­roc­ką. Pro­rok, czło­wiek pozba­wio­ny łaski ako­mo­da­cji do rze­czy­wi­sto­ści, w ogó­le ma pro­blem z wytrze­bie­niem pro­roc­twa ze słów, kie­dy już raz otwo­rzy usta.

Ten, komu ode­bra­no dzie­ciń­stwo w maje­sta­cie słoń­ca, sta­le myśli o samo­bój­stwie, i jest to przy­pa­dek Camu­sa. Ten, kto przy­szedł na świat znu­żo­ny wypo­wia­da­niem bana­łów, zaczy­na szu­kać bez­pie­czeń­stwa w sło­wie, i to jest przy­pa­dek Quene­au. O jego eks­pe­ry­men­tach lin­gwi­stycz­nych napi­sa­no wie­le. Uwa­gi na ten temat poja­wia­ją się we wstę­pach do wszyst­kich powie­ści auto­ra Psiej traw­ki. Sro­ga zimajest od nich wol­na, jeśli nie wspo­mni­my o kil­ku nie­na­chal­nie zna­czą­cych imio­nach i nazwi­skach, o paru nazwach wyma­ga­ją­cych komen­ta­rza sło­wa­mi wła­śnie (Miss Weeds to angiel­ska wer­sja Made­mo­isel­le Chien­dent). Prze­czu­wa­jąc nie­obli­czal­ność słów, odwo­ły­wał się do liczb…

Ber­nard Leha­me­au jest tłu­ma­czem tyl­ko w bazie woj­sko­wej, tyl­ko mel­dun­ków na mel­dun­ki, ale zawsze. Jak każ­dy kopi­sta jest twór­cą bytów zabez­pie­cza­ją­cych. Jak coś zgi­nie, np. w poża­rze, zawsze może zostać kopia, wier­na mniej lub bar­dziej, prze­kład w obrę­bie jed­ne­go lub dwóch języ­ków. Tak czy ina­czej, jego pra­ca to krzą­ta­ni­na w obej­ściu, gdzie nie­stru­dze­nie roz­brzmie­wa echo słów: „na obraz i podo­bień­stwo”. To bar­dziej niż zbież­no­ści w sfe­rze fak­tów spra­wia­ją, że mamy go za alter ego auto­ra. Czło­wie­ka z krę­gu „mane tekel fares”; kie­dy taki widzi pismo, zawsze zaczy­na podej­rze­wać ist­nie­nie ręki. „Na obraz i podo­bień­stwo”. Nie jedy­na to kono­ta­cja rodem z Biblii. Z tej samej Księ­gi może­my się dowie­dzieć, co zaszło na polu mię­dzy Kainem i Ablem.

Boha­ter Sro­giej zimyma do życia sto­su­nek nie­chęt­ny, bo czas (pogo­da) jest dla czło­wie­ka nie­przy­chyl­ny. „Pogo­da była pięk­na jak zwy­kle: buro, chłod­no jak w zimie, z nie­ba walił sza­ry, brud­ny śnieg”. Wie­my o tym z jego mono­lo­gów i nie­licz­nych dia­lo­gów, któ­re pro­wa­dzi z ludź­mi, kie­dy z mniej­szym lub więk­szym powo­dze­niem uda­je, że żyje w warun­kach ist­nie­niu urą­ga­ją­cych, jaki­mi są roz­pacz i śmierć. Tak napraw­dę jego dusza zetla­ła trzy­na­ście lat wcze­śniej w wiel­kim poża­rze, któ­ry pozor­nie pochło­nął „tyl­ko” jego żonę i mat­kę, a teraz prze­cha­dza się jedy­nie cia­łem, pró­bu­jąc się nie sza­mo­tać w bole­snym, śmiesz­nym splo­cie pęta­ją­cym czło­wie­ka od wewnątrz i dają­cym komicz­ne efek­ty za zewnątrz. Nie­ocze­ki­wa­nie dla same­go sie­bie i dla czy­tel­ni­ka Ber­nard  jed­nak wyko­nu­je pewien ruch, czy­ni pewien gest, nie wie­my dla­cze­go, nie wie­my kie­dy, kar­ty książ­ki infor­mu­ją nas tyl­ko o efek­tach. W wyni­ku tego ruchu ginie czło­wiek, dosłow­nie (ginie, bo roz­strze­la­ny jako szpieg, i ginie, bo nie­po­strze­że­nie zni­ka z kart książ­ki i oczu boha­te­rów). Tym, któ­ry tak się nam zapo­dział, jest pan Fry­de­ryk, neu­tral­ny Szwaj­car, ten, któ­ry nie­wi­docz­ny dla klien­tów anty­kwa­ria­tu powo­du­je sze­lest kar­tek, czy­tu­jąc na zaple­czu anty­kwa­ria­tu pani Duter­tre sta­re wyda­nie Lutra, zbyt dro­gie, aby je kupić. Anty­kwa­riat Mme Duter­tre to nie bor­ge­sow­ska biblio­te­ka, to stę­chła od ksią­żek kan­cia­pa. Ber­nard powra­ca tu z sumien­no­ścią mimo­wol­ne­go wspo­mnie­nia (pier­wo­wzo­rem pani Duter­tre jest Mme Bois, księ­gar­ka z Haw­ru, per­so­na dla auto­ra bar­dzo waż­na, pod każ­dym wzglę­dem Ini­cja­tor­ka).

Sro­ga zima to kli­mat, to czas, po któ­rym, jak po swo­im jutrzej­szym wspo­mnie­niu, kuś­ty­ka (ranio­ny na woj­nie i na duszy) Ber­nard Leha­me­au, poprzed­nik Valen­ti­na Brû z Nie­dzie­li życia(i jak on przez mio­tłę spo­krew­nio­ny po linii „psiej traw­ki”), wyż­szy od nie­go stop­niem, w cza­sie, któ­ry nic wspól­ne­go z line­ar­no­ścią nie ma. Porucz­nik z roku 1938 jest rów­nie od cza­su wol­ny, co sze­re­go­wy z roku 1952; wol­ny w ten sam spo­sób, bo są tą samą oso­bą.

Tak czy ina­czej, na prze­ciąg chwi­li Ber­nard prze­sta­je tkwić w prze­cią­gu uchy­lo­nych drzwi wio­dą­cych na dru­gą stro­nę, bo „stam­tąd lepiej widać”. Cofa się w stro­nę życia, akty­wi­zu­je, popeł­nia zbrod­nię, samo­bój­stwo per pro­cu­ra. Nie wie­my, dla­cze­go denun­cju­je pana Fry­de­ry­ka – uprzed­nio go spro­wo­ko­waw­szy – jako szpie­ga, nie wie­my, po co była mu potrzeb­na jego śmierć. Może­my tyl­ko prze­czu­wać, bo autor nam nicze­go nie powie, że ta śmierć ma jakiś zwią­zek ze świa­teł­kiem, pło­my­kiem, któ­ry ogrze­wa, nie wywo­łu­jąc poża­ru, a któ­ry jest dowo­dem roz­nie­co­nej już miło­ści.

W tym samym cza­sie, gdy pisał Sro­gą zimę, Quene­au inte­re­so­wał się głów­nie wariac­twem, a wła­ści­wie waria­ta­mi. W tym pol­skim sło­wie jest wiatr i powie­trze (air). Pro­wa­dził stu­dia nad lite­rac­ki­mi sza­leń­ca­mi (les fous lit­téra­ires), pisał esej Com­pren­dre la folie, win­kru­sto­wy­wał swo­je prze­my­śle­nia w powieść Les enfants du limon. Fran­cu­ska la folie, żeń­ska odmia­na pol­skie­go nija­kie­go sza­leń­stwa, zawie­ra w sobie suge­stię mno­go­ści (la foule) i ten jej aspekt naj­le­piej oświe­tla pol­skie sło­wo „nie­obli­czal­ność”. Wariat to ktoś nie­obli­czal­ny, ktoś, kogo poli­czyć się nie da, tak wie­le osób w nim gra­su­je. Sza­lo­ny to nie­obli­czal­ny. A ponad­to nie opę­ta­ny, bo opę­ta­nie przy­cho­dzi (taką przy­naj­mniej ma opi­nię) z zewnątrz, lecz zabu­rzo­ny. Wie­my, co zna­czy zamy­ślo­ny – pogrą­żo­ny w myślach − i idąc tym tro­pem, roz­po­zna­je­my zna­cze­nie sło­wa „zabu­rzo­ny”: pogrą­żo­ny w burzy. W burzy zanu­rzo­ny. Zabu­rzo­ny.

Wariat to ktoś, kogo natu­rą jest mno­gość, a śro­do­wi­skiem – zawie­ru­cha.

No i oczy­wi­ście wol­ność. Wariac­two to trud­na auto­no­mia, wol­ność od spoj­rzeń innych ludzi. Nie da się „praw­dzi­we­go” sza­leń­stwa pomy­lić z eks­tra­wa­gan­cją czy wypra­co­wa­ną ory­gi­nal­no­ścią. One obie ist­nie­ją tyl­ko dzię­ki oglą­do­wi z zewnątrz. Wariac­two jest auto­no­micz­ne. Sza­le­niec oby­wa się bez tego spoj­rze­nia, on ma kim orga­ni­zo­wać swój bal (jest prze­cież nie­obli­czal­ny) i ma wła­sny wier­ny ento­ura­ge– doko­ła nie­go sza­le­je jego wła­sna oswo­jo­na wier­na burza.

Pogo­da była pięk­na jak zwy­kle…

Sza­leń­stwo to przy­pa­dłość na wskroś ludz­ka, czło­wie­cza rene­san­so­wość, swo­iste „nic, co ludz­kie, nie jest mi obce”, szko­da tyl­ko, że na ogół z tej szla­chet­nej for­mu­ły wyłą­czo­ne.

Wyłą­czo­ne, bo sza­lo­ny to ktoś inny, to obcy. Na ogół ci, co samo­zwań­czo zapi­su­ją się po stro­nie „meto­dy” zwa­nej też rozu­mem, za swo­ja­ka go nie uzna­ją. Stro­na meto­dy, rozu­mu lub co gor­sza tzw. nor­mal­no­ści jest peł­na pychy, skłon­na do fero­wa­nia wyro­ków, a że jest zapa­trzo­na w sie­bie, sama sie­bie nie­ustan­nie osą­dza. Ber­nard pozor­nie na sza­leń­ca nie wyglą­da, jego spek­takl roz­gry­wa się głę­bo­ko pod skó­rą, jest znu­żo­ny i umę­czo­ny tak bar­dzo, że posta­na­wia wyci­szyć przy­naj­mniej muzycz­ne tło swo­jej męki. Raz na zawsze się pozbyć sze­le­stu prze­wra­ca­nych kar­tek sta­re­go wyda­nia Lutra, zbyt dro­gie­go, żeby je kupić.

W powie­ści panu­je sro­ga zima. Kli­mat nad­spo­dzie­wa­nie jest waż­ny. Pogo­da jako czas (le temps) gra rolę jeśli nie decy­du­ją­cą, to bar­dzo waż­ną. W upał Camus posy­ła swe­go boha­te­ra po osta­tecz­ność i w ducho­tę wyru­sza Raskol­ni­kow na pozba­wia­nie życia sta­rusz­ki. Camus i Dosto­jew­ski na łowy po osta­tecz­ność wypusz­cza­ją swo­ich boha­te­rów w upał. Róż­ni­ca tyl­ko w tym, że Rosja­nin robi to świa­do­mie, a Fran­cuz daje się upa­ło­wi wypro­wa­dzić w pole. Upał wie­dzie na pola, na któ­rych docho­dzi do odbie­ra­nia życia, gra­bie­nia nie swo­jej wła­sno­ści, zbie­ra­nia tam, gdzie się nie sia­ło. Prze­ciw­nie niż w bra­mach. W bra­mach docho­dzi do uzdro­wie­nia synów wszyst­kich wdów świa­ta. Na łowy po cudzą śmierć pisa­rze wypra­wia­ją swo­ich boha­te­rów w upał albo w mróz, nie w porę let­nio­ści atmos­fe­rycz­nej. Camus wypra­wia Obce­go w algier­ski żar spo­tę­go­wa­ny odbi­ciem maleń­kich słońc w dro­bi­nach pia­sku, w noc lep­ką od ducho­ty wypra­wia Dosto­jew­ski Raskol­ni­ko­wa do sta­rusz­ki. Śmierć jest przed­mio­tem, któ­ry się wci­ska wbrew woli obda­ro­wy­wa­ne­go, a ów nie­sku­tecz­nie wzbra­nia się od przy­ję­cia tego pre­zen­tu.

U Quene­au ina­czej – u nie­go panu­je wszech­prze­ni­ka­ją­cy chłód. Ber­nard zabi­ja w chło­dzie, w prze­ni­kli­wym zim­nie lute­go, pod­czas sro­giej zimy. Spo­krew­nio­ny z nim przez dziew­czyn­kę urzęd­nik z nie­ist­nie­ją­ce­go hote­lu Excel­sior dzia­ła co praw­da w upa­le, lecz autor – Eusta­chy Ryl­ski – przy­pi­su­je opo­wieść o nim do tomu Tyl­ko chłód

Zim­no albo gorąc; let­niość wyplu­ta i bez­i­mien­na nie ist­nie­je. Trój­list­na koni­czy­na (faro­uche) i limon­ka o trzech liściach (limon, pon­cy­ria trój­list­na) to flo­ra nie z pól kli­ma­tów umiar­ko­wa­nych. To nie dome­na nie­mych, chro­mych, przy­gię­tych do zie­mi, a do tego ze spa­ra­li­żo­wa­ną ręką.

Nie wie­my, jaka była pogo­da w raju pod­czas pamięt­nych wyda­rzeń, lecz chy­ba nie pano­wał tam chłód, sko­ro Pan wyszedł się przejść w czas powie­wu wia­tru (Moj­że­szo­wi też uka­zu­je się w lek­kim powie­wie, bo to atry­but Boga, a nie zja­wi­sko atmos­fe­rycz­ne). Moż­na się zatem domy­ślać, że było tam raczej cie­pło, i naj­mę­dr­sze ze wszyst­kich stwo­rzeń (lub też tyl­ko naj­bar­dziej gołe, w żad­ne skó­ry nie­odzia­ne) mogło swo­bod­nie roz­wi­nąć swo­je zwo­je na drze­wie, pod nim czy wyso­ko w górze. I jako pierw­sze z tej wyso­ko­ści, nisko­ści czy rów­no­ści mogło prze­ka­zać ludziom infor­ma­cję o nie­usu­wal­no­ści ist­nie­nia („nie pomrze­cie”), choć Pan usu­wal­ność obie­cał („nie­chyb­nie umrze­cie”). Usu­wal­no­ścią zagro­ził. Chciał ich od usu­wal­no­ści ist­nie­nia zacho­wać, ska­zać na nie­śmier­tel­ność, tym samym wska­zu­jąc dro­gę jedy­nej dostęp­nej im wol­no­ści: pod­wa­że­nia dzie­ła stwo­rze­nia. Mie­li być Mu posłusz­ni, żeby nie umie­rać, mie­li posłusz­nie przy­jąć karę doży­wo­cia. A wąż obie­cał ape­la­cję i pro­po­zy­cję przy­ję­li. Zasu­ge­ro­wał, że to nie posłu­szeń­stwem – cho­ciaż kar­ko­łom­nie sfor­mu­ło­wa­nym – uzy­ska­ją wol­ność umie­ra­nia. Nie będą tacy, jak Bóg, któ­ry sam sobie zgo­to­wał nie­skoń­czo­ność, będą tacy, jak jego czło­wie­cza cząst­ka – śmier­tel­ni i ewen­tu­al­ność tę dys­kon­tu­ją­cy.

Wszyst­kie mor­dy i zabój­stwa świa­ta są kon­se­kwen­cją tego dys­kon­to­wa­nia. Kwe­stio­no­wa­nia dzie­ła stwo­rze­nia i pró­by jego pod­wa­że­nia. Popeł­niam grzech w nadziei, że umrę. Ber­nard Leha­me­au jest wystar­cza­ją­co obo­la­ły, żeby tej nadziei ulec.

Jak naj­kró­cej okre­ślić czyn, któ­re­go się dopusz­cza Ber­nard? On po pro­stu tłu­mi sze­lest prze­wra­ca­nych kar­tek sta­re­go wyda­nia Lutra, zbyt dro­gie­go, aby je kupić. A jeśli po tym sam nie czu­je się wystar­cza­ją­co mar­twy, może tyl­ko wró­cić na woj­nę, żeby dać się dobić.

Nie­wy­klu­czo­ne, że jed­nak będzie żył dalej, ale co to za życie wie­dzio­ne na kart­kach książ­ki, sko­ro się całym sobą dąży do stłu­mie­nia sze­le­stu, jaki wyda­ją, kie­dy się je prze­wra­ca. Boha­ter Sro­giej zimy pew­nie będzie żył dalej. Jed­nak w kon­tek­ście woj­ny to „dalej” ozna­cza raczej „bli­żej”.

Autor ujmu­je to ina­czej: żeby posiąść la sages­se nouvel­le qu’on va épro­uver à la guer­re. Tak czy ina­czej, powo­dze­nia, panie porucz­ni­ku. Jak zwy­kle i ta powieść naszpi­ko­wa­na jest auto­rem. Stwór­ca wszę­dzie roz­sie­wa swo­je śla­dy. Zasa­da „na obraz i podo­bień­stwo” obo­wią­zu­je zawsze, tyl­ko ona umoż­li­wia pozna­wa­nie. I tak: data poża­ru, któ­re­go łuna zaciem­nia ist­nie­nie boha­te­ra – Ber­nar­da Leha­me­au ‒ to data uro­dzin auto­ra, sala­man­dra to herb Haw­ru, miej­sca jego uro­dzin, mode­lem boha­te­ra pierw­szej wer­sji książ­ki jest ojciec auto­ra, wier­ny czy­tel­nik „Jour­nal de Genève”.

Tym, czym jest Kar­te­zjusz dla Psiej traw­ki, a Hegel dla Nie­dzie­li życia, tym są tkwią­cy na skrzy­żo­wa­niu dróg w Sro­giej zimie Dan­te i Szek­spir (sce­na z gra­ba­rza­mi na cmen­ta­rzu, szczur za zasło­ną).

Wątek Kaina i bra­ta, któ­re­go nie było lub nie będzie, jest więc upraw­nio­ny. Licz­ba dwa kró­lu­je. Brat i ojciec (w pierw­szej wer­sji książ­ki, potem osta­tecz­nie sca­le­ni w jed­no, „jed­no jeste­śmy”); dwaj bra­cia. Skąd my to zna­my. Nowy jest dopeł­nie­niem Sta­re­go. Nowy jest sztu­ką lub tek­stem, sta­ry pozwa­la zaj­rzeć za kuli­sy. Spój­ne są tyl­ko oba razem.

Czyn Kaina skie­ro­wa­ny jest prze­ciw­ko bra­tu. Trud­no się oprzeć wra­że­niu, że brat ist­nie­je tu tyl­ko po to, żeby Kain miał „prze­ciw komu” skie­ro­wać swój czyn.

Ray­mond Quene­au był czło­wie­kiem reli­gij­nym („On! Ouli­pij­czyk! Twór­ca „Zazie dans le metro!”, wykrzyk­nie po latach Jean d’Ormesson, z lek­ka nas nie­po­ko­jąc swo­im zdu­mie­niem). Prak­ty­ku­ją­cym kato­li­kiem, czy­tel­ni­kiem Toma­sza à Kem­pis, naśla­dow­cą, ezo­te­ry­stą z krę­gu René Guéno­na, w biblij­nym sen­sie cho­dził przed Bogiem, bez­pie­czeń­stwa szu­kał w sło­wie, swo­je posta­cie wypo­sa­żał w rodo­wód meta­fi­zycz­ny. To, co naj­waż­niej­sze, szy­fro­wał w tytu­le, nawet jeśli osta­tecz­nie zmie­niał go na bez­piecz­niej­szy.

Nie wiem, jak to jest w sta­rym wyda­niu Lutra, ale w anty­kwar­ni pani Duter­tre sta­re wyda­nie Biblii musi stać gdzieś obok. W jej pierw­szej Księ­dze od tysiąc­le­ci powta­rza się histo­ria dwóch bra­ci, fra­zą „Kain zabił Abla” gro­dzą­ca nam wyj­ście na pole, gdzie kieł­ku­je sens. Na polu Quene­au jest wie­le roślin, naj­le­piej jed­nak wzra­sta le chien­dent, psia traw­ka, ple­ni się buj­nie w imio­nach i nazwi­skach, w wie­rze, że czas to wydma, któ­rą da się powstrzy­mać. W nadziei nie­płon­nej, bo jako że czas to miej­sce sen­su, to z cza­sem sens jakiś musi się obja­wić, na to ma prze­cież wiecz­ność. Sen­sem wyda­rzeń zacho­dzą­cych za kuli­sa­mi jest to, co dzie­je się na sce­nie.

Pozor­nie wszyst­ko ich dzie­li, głów­nie nasza pamięć lek­tur, obaj jed­nak zabi­ja­ją, jeden z otwar­tą przy­łbi­cą, dru­gi per pro­cu­ra. Obaj chcą pod­wa­żyć dzie­ło stwo­rze­nia, zli­kwi­do­wać życie, a więc samych sie­bie. Kain zabi­ja kogoś bez imie­nia, a zatem nie wia­do­mo, czy ist­nie­ją­ce­go, Ber­nard ‒ pana Fry­de­ry­ka, czło­wie­ka bez nazwi­ska, a więc ist­nie­ją­ce­go też tak sobie. Ber­nard zabi­ja per pro­cu­ra, wyrę­cza się ręko­ma plu­to­nu egze­ku­cyj­ne­go. Kain mor­do­wał bra­ta wła­sny­mi ręka­mi. Ber­nard zabi­ja pana Fry­de­ry­ka ręka­mi spe­cjal­nie do tego dele­go­wa­nych służb, w imię racji uzna­nych za wyż­sze. Kain zabi­ja bra­ta, któ­re­go nie ma, bo to, co imie­nia nie posia­da (a Abel to tyle, co kohe­le­to­wa mar­ność, abhal, dym, mgła), nie ist­nie­je; Ber­nard bra­ta nie ma, zabi­ja kogoś, kto co praw­da nosi imię, ale już nazwi­ska nie ma, więc z jego ist­nie­niem też jest tak sobie. Obaj zama­chu­ją się na sie­bie w lustrze, a że film jest nie­my, nie sły­chać, jak sypią się odłam­ki. Sły­chać tyl­ko sze­lest prze­wra­ca­nych kar­tek sta­re­go wyda­nia Lutra, zbyt dro­gie­go, aby je kupić.

Żegna­my boha­te­ra Sro­giej zimy, przy­pusz­czal­nie uda się na dwo­rzec. Bo har­mi­der dwor­ca to uwer­tu­ra woj­ny. Cha­os, gdzie jedy­ny ład wpro­wa­dza­ją kole­jo­we szy­ny.

W ostat­niej linij­ce książ­ki Ber­nard Leha­me­au wycią­ga ręce do pło­mie­nia, do odpry­sku poża­ru, któ­ry ongiś go stra­wił, żeby się ogrzać, bo jest chłod­no. Pamięć Pio­tra pozwa­la przy­pusz­czać, że w tej samej chwi­li napo­ty­ka Czy­jeś spoj­rze­nie.

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry

 

belka_1

O autorze

Hanna Igalson-Tygielska

Tłumaczka literatury francuskiej i hiszpańskiej. Pracowała jako redaktor w wydawnictwach Wiedza Powszechna i Czytelnik oraz w Instytucie Kultury Polskiej w Rzymie. W latach 1990-1991 prowadziła zajęcia z języka i literatury francuskiej w St. Lawrence University. Jej dorobek obejmuje wiele tomów przekładów poetyckich, prozatorskich, esejów filozoficznych i dzieł naukowych. Wśród tłumaczonych autorów znajdują się m.in. poeci Leconte de Lisle, Lamartine, Gérard de Nerval i Charles Baudelaire, prozaicy Emilia Pardo Bazán, Fernando Savatera, Colette i noblista J.J. Le Clézio, filozof Paul Ricoeur, a także mistycy Luis de Leon i San Juan de la Cruz. W 2010 otrzymała nagrodę „Literatury na Świecie”, a w 2015 była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia za przekład Psiej trawki Raymonda Queneau. Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Stowarzyszenia Autorów ZAiKS. Mieszka w Warszawie.

Powiązania

Z kamienia i kości (2)

utwory / zapowiedzi książek Bérengère Cournut Hanna Igalson-Tygielska

Frag­men­ty książ­ki Z kamie­nia i kości Béren­gère Cour­nut w tłu­ma­cze­niu Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 12 wrze­śnia 2022 roku.

Więcej

Z kamienia i kości

utwory / zapowiedzi książek Bérengère Cournut Hanna Igalson-Tygielska

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Z kamie­nia i kości Béren­gère Cor­nut w tłu­ma­cze­niu Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 13 czerw­ca 2022 roku.

Więcej

Wojna nie kończy się nigdy

wywiady / o książce Hanna Igalson-Tygielska Juliusz Pielichowski

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Han­ną Igal­son-Tygiel­ską, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Sro­ga zima Ray­mon­da Quene­au, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 23 kwiet­nia 2019 roku.

Więcej

Sroga zima

utwory / zapowiedzi książek Hanna Igalson-Tygielska Raymond Queneau

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Sro­ga zima Ray­mon­da Queneau’a, w prze­kła­dzie Han­na Igal­son-Tygiel­ska, któ­ra uka­że się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 23 kwiet­nia 2019 roku.

Więcej

Debiuty dawniej

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie autor­skie z udzia­łem Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej, Jerze­go Jar­nie­wi­cza, Anny Wasi­lew­skiej, Szy­mo­na Żuchow­skie­go i Ada­ma Lip­szy­ca w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 21.

Więcej

Wojna nie kończy się nigdy

wywiady / o książce Hanna Igalson-Tygielska Juliusz Pielichowski

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Han­ną Igal­son-Tygiel­ską, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Sro­ga zima Ray­mon­da Quene­au, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 23 kwiet­nia 2019 roku.

Więcej

Zimy i wojny

recenzje / ESEJE Juliusz Pielichowski

Recen­zja Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go książ­ki Sro­ga zima Ray­mon­da Quene­au, w tłu­ma­cze­niu Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 23 kwiet­nia 2019 roku.

Więcej

Drobne odkrycia niosą ze sobą posmak nieskończoności

recenzje / KOMENTARZE

Komen­tarz Georges’a Pere­ca do książ­ki Sro­ga zima Ray­mon­da Quene­au (wyda­nia z 1977 roku), któ­ra w tłu­ma­cze­niu Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 23 kwiet­nia 2019 roku.

Więcej

Sroga zima

utwory / zapowiedzi książek Hanna Igalson-Tygielska Raymond Queneau

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Sro­ga zima Ray­mon­da Queneau’a, w prze­kła­dzie Han­na Igal­son-Tygiel­ska, któ­ra uka­że się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 23 kwiet­nia 2019 roku.

Więcej