recenzje / ESEJE

Nieumówione spotkania albo jak czytałem Heaneya po polsku

Jacek Gutorow

Esej Jacka Gutorowa na temat poezji Seamusa Heaneya, towarzyszący wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Seamus Heaney? Wie­lu z nas tra­fi­ło na jego wier­sze przy­pad­ko­wo, wer­tu­jąc Anto­lo­gię nowej poezji bry­tyj­skiej Pio­tra Som­me­ra. Skła­mał­bym mówiąc, że spo­śród pre­zen­to­wa­nych tam poetów wyróż­ni­łem Heaneya. Poetów było wie­lu, wybór prze­kła­dów ogra­ni­czo­ny, a nasza zna­jo­mość nowej poezji bry­tyj­skiej pra­wie żad­na. Poru­szył mnie jed­nak wiersz „Otchłań”, mówią­cy o mat­ce topią­cej nie­mow­lę, a szcze­gól­nie ostat­ni frag­ment tego wier­sza (cytu­ję now­szą wer­sję)

Odtąd otchłań będzie
Zim­nym odbla­skiem dusz
Spod dale­kie­go pasma morza.
Nawet ręce Chry­stu­sa, nie zago­jo­ne,
Pie­ką i nie mogą tam łowić.

(tłum. Piotr Som­mer)

Kie­dy zatem zapro­po­no­wa­no mi napi­sa­nie tek­stu o pol­skich prze­kła­dach Heaneya, wró­ci­łem do „Otchła­ni” i od niej zaczą­łem ponow­ną lek­tu­rę. Mia­łem zresz­tą dru­gą wymów­kę: w listo­pa­dzie 2000 roku poeta odwie­dził Pol­skę, gosz­cząc w War­sza­wie i Kra­ko­wie. Uda­ło mi się dostać na wie­czór autor­ski w War­sza­wie. Było miło, mio­do­płyn­nie, ale jed­nak auten­tycz­nie – i to „jed­nak” zade­cy­do­wa­ło o tym, że posta­no­wi­łem wró­cić do pol­skich prze­kła­dów Heaneya. Czy coś się zmie­ni­ło w moim sto­sun­ku do prze­kła­dów? Czy któ­ryś z moich sądów, zresz­tą raczej nie­okre­ślo­nych i chy­bo­tli­wych niż zde­cy­do­wa­nych, uległ prze­war­to­ścio­wa­niu? Być może, pomy­śla­łem, odpo­wiem sobie na te i podob­ne pyta­nia.

Zacząć jed­nak chciał­bym od cze­goś inne­go, od spo­so­bu, w jaki czy­ta­łem Heaneya, od moje­go widze­nia jego wier­szy. I nie przy­pad­kiem roz­po­czą­łem od wier­sza „Otchłań”. Wyra­ża on coś nie­zwy­kle dla Heaneya cha­rak­te­ry­stycz­ne­go: jego fascy­na­cję tym, co znaj­du­je się u zbie­gu ducho­wo­ści i fizycz­no­ści. Heaney jest dla mnie poetą zie­mi. Poetą przy­ziem­nym, a zatem zmy­sło­wym i nie pozwa­la­ją­cym sobie na odlot w rejo­ny czy­stej abs­trak­cji. I mówiąc o przy­ziem­no­ści poezji Irland­czy­ka nie­ko­niecz­nie myślę o tzw. wier­szach bagien­nych, w któ­rych Heaney opi­su­je wydo­by­te z zie­mi zmu­mi­fi­ko­wa­ne cia­ła ludzi z kul­tur pier­wot­nych. Są to oczy­wi­ście wier­sze waż­ne i wspa­nia­łe. Znacz­nie istot­niej­sze wyda­ją mi się jed­nak dwa inne wymia­ry tej poezji.

Po pierw­sze – kato­li­cyzm Heaneya i wyra­sta­ją­ca stąd wia­ra w praw­dę wcie­le­nia. Wia­ra nie będą­ca świa­to­po­glą­dem, może nawet raczej tęsk­no­ta niż wia­ra? W posło­wiu do wybo­ru wier­szy Heaneya Piotr Som­mer czy­ni cel­ne porów­na­nie z Miło­szem, któ­ry „[w latach sie­dem­dzie­sią­tych – J.G.] do kato­li­cy­zmu tyl­ko tęsk­nił”. Dla Heaneya decy­du­ją­ca wyda­je się idea złą­cze­nia wymia­ru ducho­we­go i żywio­łu cie­le­sne­go, zie­mi­ste­go. Ale nie odnaj­dzie­my u nie­go tonu per­swa­zji czy łatwej dogma­ty­ki – nawet wcie­le­nie pozo­sta­je kwe­stią doświad­cze­nia oso­bi­ste­go, tego, co „tutaj i teraz”. Naj­lep­szym przy­kła­dem oso­bli­wej reli­gij­no­ści Heaneya (oso­bli­wej, bo nijak nie dają­cej się zwią­zać ze zna­ny­mi nam dys­kur­sa­mi reli­gij­ny­mi) jest wła­śnie wiersz „Otchłań”. Trze­ba przy­znać, że poeta nie uła­twia sobie (i nam) przy­ję­cia jakiejś pro­stej wizji reli­gij­nej – kon­klu­zje, ku któ­rym nas pro­wa­dzi, nie są ani jed­no­znacz­ne, ani nazbyt opty­mi­stycz­ne; są to w grun­cie rze­czy wąt­pli­wo­ści i pyta­nia, a nie potwier­dze­nia wła­sne­go świa­to­po­glą­du.

Po dru­gie – istot­ne wyda­je mi się prze­ko­na­nie Heaneya, że wiersz mówią­cy o rze­czach niskich i przy­ziem­nych nie musi być gor­szy od wier­sza trak­tu­ją­ce­go o spra­wach poważ­nych i gór­nych. W opu­bli­ko­wa­nej nie­daw­no przez Tygo­dnik Powszech­ny dys­ku­sji nad nihi­li­zmem poezji Phi­li­pa Lar­ki­na (dys­ku­sji spro­wo­ko­wa­nej przez Cze­sła­wa Miło­sza, któ­ry zamiast zaga­je­nia zapro­po­no­wał swój wiersz pt. „Prze­ciw­ko poezji Fili­pa Lar­ki­na”) irlandz­ki poeta tak oto bro­nił auto­ra High Win­dows: „(…) two­rze­nie dzie­ła arty­stycz­ne­go jest dąże­niem skie­ro­wa­nym ku górze, ozna­ką, że dusza pra­gnie prze­żyć i prze­ciw­sta­wić się cią­że­niu w dół. U Lar­ki­na dostrze­gam ten ruch (…) Fakt kształ­to­wa­nia i two­rze­nia, radość ze zna­le­zie­nia wyra­zu dla roz­pa­czy jest może nie tyle zane­go­wa­niem roz­pa­czy, co siat­ką zabez­pie­cza­ją­cą – bar­dzo trud­no jest runąć w nicość, kie­dy w dole roz­cią­gnię­ty jest wiersz”. Ten ostat­ni obraz jest, sądzę, bar­dzo suge­styw­ny. Mówi się tutaj nie o poezji płyt­kiej i nie­świa­do­mej wła­snych celów, lecz wła­śnie o poezji zie­mi, o szu­ka­niu i odnaj­dy­wa­niu języ­ka, w któ­rym moż­na bro­nić tego, co przy­ziem­ne i na pozór mało poetyc­kie.

Czy powyż­sze uwa­gi – przy­zna­ję, tro­chę sche­ma­tycz­ne – mają jakieś zna­cze­nie dla tłu­ma­cza? Spe­cjal­nie dla tłu­ma­cza pol­skie­go? Wyda­je mi się, że tak. Mówiąc dość ogól­ni­ko­wo, Heaney postrze­ga język nie tyl­ko jako mecha­nizm prze­kła­da­ją­cy inten­cje, lecz widzi w nim jakość samą w sobie, świat odręb­ny i fascy­nu­ją­cy. Język ma zna­cze­nie rów­nie waż­ne jak to, co ma być w tym języ­ku wyra­żo­ne. Już w pierw­szym tomie (Death of a Natu­ra­list, 1966) daje się odczuć zami­ło­wa­nie irlandz­kie­go poety do brzmie­nia słów (choć­by wiersz tytu­ło­wy, w któ­rym język nabie­ra nie­zwy­kłej gęsto­ści i roz­lew­no­ści). Ale chy­ba dopie­ro w tomie Win­te­ring Out (1972) poeta prze­ło­żył tę fascy­na­cję na sło­wa. W wier­szu „Ana­ho­rish” tytu­ło­we miej­sce to dla poety „mięk­ki spa­dek / spół­gło­sek, łąka samo­gło­sek”. Albo taki, bar­dziej roz­bu­do­wa­ny opis:

to było ciem­ne O
jak w Bro­agh -
cichy stu­kot kro­pel
w prze­wia­nych drze­wach czar­ne­go bzu
i liściach rabar­ba­ru
koń­czył się nie­mal
nagle, jak to koń­co­we
gh, z któ­rym cudzo­ziem­cy
nie mogli dojść do ładu.

(„Bro­agh”, tłum. Piotr Som­mer)

Na pozór mogło­by się wyda­wać, że miłość do brzmień i melo­dii rodzi­me­go języ­ka uła­twia tłu­ma­czo­wi zada­nie. W histo­rii poezji pol­skiej było wie­lu poetów, któ­rzy w feno­me­nal­ny spo­sób wyko­rzy­sty­wa­li dźwię­ko­wą gęstość i melo­dyj­ność pol­sz­czy­zny. Nale­ża­ło­by może zatem pójść za cio­sem i osa­dzić poezję Heaneya w któ­rymś ze zna­nych nam języ­ków pol­skich, na przy­kład języ­ku Leśmia­na, Wata, Ficow­skie­go? Stwo­rzyć pol­skie­go Heaneya w opar­ciu o zna­ne i sza­no­wa­ne wzo­ry?

To chy­ba nie takie pro­ste. Ist­nie­je zasad­ni­cza róż­ni­ca pomię­dzy pol­sz­czy­zną a języ­kiem angiel­skim. Ten ostat­ni dąży do pro­sto­ty, kla­row­no­ści i ostro­ści widze­nia. Pol­sz­czy­zna odwrot­nie – w swych naj­lep­szych reali­za­cjach jest wylew­na, roz­le­gła, gęsta od pre­fik­sów i sufik­sów, zama­zu­ją­ca gra­ni­ce pomię­dzy poszcze­gól­ny­mi zna­cze­nia­mi. Tłu­ma­cząc Heaneya na język pol­ski nale­ży iść pod prąd pol­sz­czy­zny, zmu­szać ją do mak­sy­mal­nej pro­sto­ty i czy­sto­ści, a zara­zem zawrzeć w niej zami­ło­wa­nie do słów, dźwię­ków, spół­gło­sek i samo­gło­sek. Są u irlandz­kie­go poety wier­sze, któ­re zbu­do­wa­ne są na dłu­gich wer­sach i boga­tej orna­men­ty­ce, i dzię­ki temu łatwiej pod­da­ją się natu­ral­ne­mu nur­to­wi pol­sz­czy­zny. Myślę tu przede wszyst­kim o wcze­snych utwo­rach, choć­by wła­śnie o „Śmier­ci przy­rod­ni­ka” czy „Opo­wia­da­niu żony”. W póź­niej­szych wier­szach wir­tu­oze­ria Heaneya prze­ja­wia się ina­czej, jako sztu­ka zwię­zło­ści, eko­no­mii środ­ków. Ot, na przy­kład wspo­mnia­ne „wier­sze bagien­ne”. Nadal sły­chać, że poeta z roz­ko­szą doty­ka zmy­sła­mi każ­dej zgło­ski, każ­de­go dźwię­ku – ale tej poetyc­kiej fizjo­lo­gii towa­rzy­szy tutaj nie­po­rów­ny­wal­nie ostrzej­szy rygor. Wer­sy są krót­sze, dobit­niej­sze. Sma­ko­wa­nie języ­ka wyma­ga zmy­słu bar­dziej wyde­li­ka­co­ne­go, aż do tego momen­tu, w któ­rym poje­dyn­czy dźwięk (na przy­kład gh) roz­brzmie­wa w uchu poety muzy­ką tak sub­tel­ną i osob­ną, że sta­je się nie­prze­kła­dal­ny na żaden z ist­nie­ją­cych dia­lek­tów czy narze­czy.

War­to też uświa­do­mić sobie, że angielsz­czy­zna Heaneya jest sil­nie zako­rze­nio­na w pew­nej kul­tu­rze – może nawet kul­tu­rach, bo oprócz tra­dy­cji irlandz­kiej czy cel­tyc­kiej daje się u nie­go wysły­szeć tra­dy­cję wier­sza angiel­skie­go. Jeże­li moż­na mówić o aku­sty­ce poje­dyn­cze­go sło­wa czy dźwię­ku, o pogło­sach czy echach nie­sio­nych przez język, jego splo­tach ety­mo­lo­gicz­nych i fra­ze­olo­gicz­nych – to oddać tak rozu­mia­nej aku­sty­ki języ­ka się nie da. W wier­szach Heaneya sło­wa waż­ne są nie tyl­ko jako prze­kaź­ni­ki sen­su; waż­na jest ich histo­ria, waż­ne jest ich osa­dze­nie w lokal­nej gwa­rze, waż­na jest muzy­ka tego, a nie inne­go, dia­lek­tu.

*

Jaka jest histo­ria „pol­skie­go” Heaneya? Zaczę­ło się od prze­kła­dów Pio­tra Som­me­ra, któ­ry odkrył irlandz­kie­go poetę dla pol­skich czy­tel­ni­ków. Pierw­sze tłu­ma­cze­nia opu­bli­ko­wa­ne zosta­ły w poło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych (Lite­ra­tu­ra na Świe­cie 1/1975). Potem przy­szła wspo­mnia­na Anto­lo­gia nowej poezji bry­tyj­skiej (1983), dzie­sięć lat póź­niej – anto­lo­gia Sze­ściu poetów pół­noc­no­ir­landz­kich, a w 1998 roku czy­tel­ni­cy otrzy­ma­li tom Kole­jo­we dzie­ci, naj­więk­szy jak dotąd wybór prze­kła­dów Pio­tra Som­me­ra. W latach dzie­więć­dzie­sią­tych poja­wi­ły się też prze­kła­dy Sta­ni­sła­wa Barań­cza­ka, naj­pierw w tomie 44 wier­sze (1994), póź­niej w zbio­rze Cią­gnąc dalej: nowe wier­sze 1991–1996 (1996). Pod jego redak­cją uka­zał się rów­nież wybór ese­jów Heaneya, Zawie­rzyć poezji (1996).

Przy­go­to­wu­jąc się do napi­sa­nia niniej­sze­go szki­cu prze­czy­ta­łem jesz­cze raz wszyst­kie wymie­nio­ne książ­ki, kon­fron­tu­jąc kon­kret­ne wier­sze z wer­sja­mi ory­gi­nal­ny­mi. Pró­bo­wa­łem tak­że czy­tać prze­kła­dy jako tek­sty auto­no­micz­ne, tak jak­by były to już wer­sje ory­gi­nal­ne – inte­re­so­wał mnie spo­sób osa­dze­nia Heaneya w pol­sz­czy­znie. Zaję­cie fascy­nu­ją­ce, bo pozwa­la wnik­nąć w mate­rię języ­ka, jego zako­rze­nie­nie w prze­szło­ści, jego wewnętrz­ne pęk­nię­cia i zapę­tle­nia. Im dokład­niej wni­ka się w wier­sze i ich prze­kła­dy, tym wyra­zist­sze sta­ją się prze­su­wy i znie­kształ­ce­nia sen­sów, tym dobit­niej widać wszyst­kie nie­bez­pie­czeń­stwa, jakie wią­żą się z tłu­ma­cze­niem takie­go poety jak Seamus Heaney.

Jakie zatem nie­bez­pie­czeń­stwa czy­ha­ją na pol­skie­go tłu­ma­cza poezji Heaneya? Myślę, że pod­sta­wo­wym błę­dem jest lek­ce­wa­że­nie pre­cy­zji, z jaką poeta kon­stru­uje wiersz. Cho­dzi nie tyl­ko o metrum i rymy, lecz rów­nież o dokład­ne uży­cie poje­dyn­czych słów. A tak­że o pedan­te­rię i skru­pu­lat­ność, jakie skry­wa­ją się w pozor­nie swo­bod­nej melo­dyj­no­ści wier­sza. Nie­bez­pie­czeń­stwa zwią­za­ne­go ze zbyt libe­ral­nym podej­ściem do lite­ry tek­stu nie unik­nął chy­ba Sta­ni­sław Barań­czak, któ­ry nie­rzad­ko sku­pia się wyłącz­nie na odda­niu rymów i ali­te­ra­cji. To oczy­wi­ście waż­ne środ­ki poetyc­kie, czę­sto przez Heaneya wyko­rzy­sty­wa­ne. Cza­sa­mi jed­nak pol­ski tłu­macz nagi­na sens ory­gi­na­łu tak, aby zacho­wać jego walo­ry for­mal­ne. Wyda­je mi się, że nie zawsze wycho­dzi to poezji na dobre. Pro­szę wyba­czyć, że pogry­ma­szę nad kon­kret­ny­mi frag­men­ta­mi, ale może dzię­ki temu moje zastrze­że­nia zabrzmią bar­dziej prze­ko­nu­ją­co (z uwa­gi na cha­rak­ter niniej­sze­go szki­cu – któ­ry nie ma być ana­li­zą porów­naw­czą – ogra­ni­czam ilość przy­kła­dów; chciał­bym jedy­nie wska­zać na pew­ne mecha­ni­zmy znie­kształ­ca­ją­ce sens poezji).

Oto na przy­kład w wier­szu „Wyję­ty spod pra­wa” mamy u Barań­cza­ka doda­ny wers, nie­obec­ny w ory­gi­na­le:

Zacią­gną­łem tam raz na postron­ku – dróż­ką w szpa­le­rze krzy­wych
Olch, zaro­śnię­tych kosma­to bazia­mi – naszą fry­zyj­kę,
Ner­wo­wą, jak­by i ona liczy­ła się z jakimś ryzy­kiem.

Rym „fry­zyj­kę-ryzy­kiem” jest efek­tow­ny, ale został osią­gnię­ty za cenę doda­nia pra­wie całe­go ostat­nie­go wer­su (w ory­gi­na­le jest jedy­nie przy­miot­nik nervo­us, „ner­wo­wa”). Czy kro­wa rze­czy­wi­ście „liczy­ła się z jakimś ryzy­kiem”? A jeśli nawet tak, to czy war­to z tego powo­du rezy­gno­wać z wer­su, któ­ry w tym miej­scu poja­wia się w ory­gi­na­le? Inny­mi sło­wy: czy war­to dla osią­gnię­cia rymu usu­wać jeden wers ory­gi­nal­ny, a zamiast tego dawać wers zupeł­nie nowy, w ory­gi­na­le nie­obec­ny? Moż­na zro­zu­mieć doda­nie jed­ne­go sło­wa (mamy tu taki przy­pa­dek – przy­miot­nik „krzy­wych”), ale pra­wie cały wers? Prze­czy­taj­my dla porząd­ku prze­kład Som­me­ra:

Zawlo­kłem tam kie­dyś ner­wo­wą fry­zyj­kę, spę­ta­ną,
Wzdłuż szpa­le­ru olch przy­droż­nych, koć­ka­mi oble­pio­nych,
Do szo­py, gdzie byk Kel­ly­’e­go był wię­zio­ny.

Pre­cy­zja prze­kła­du wyma­ga przy­naj­mniej tego – zacho­wa­nia wszyst­kich słów i obra­zów. W przy­pad­ku wier­szy Heaneya waż­na też jest trans­la­tor­ska powścią­gli­wość, umie­jęt­ność zawie­sze­nia gło­su tam, gdzie nastę­pu­je to w wier­szu ory­gi­nal­nym. Heaney nie jest poetyc­kim impre­sjo­ni­stą, polu­ją­cym na obra­zy i nastro­je i trak­tu­ją­cym język hur­to­wo, jako mate­rię, z któ­rej kon­stru­uje się wier­sze. Jeśli wcho­dzi mu się w sło­wo i doda­je coś od sie­bie, to trze­ba liczyć się z tym, że w spo­sób poważ­ny defor­mu­je się osta­tecz­ny wydźwięk wier­sza. Pierw­sza zwrot­ka wier­sza „North” brzmi:

I retur­ned to a long strand,
the ham­me­red curve of a bay,
and found only the secu­lar
powers of the Atlan­tic thun­de­rings.

Barań­czak pro­po­nu­je wer­sję nastę­pu­ją­cą:

Wró­ci­łem na dłu­gie wybrze­że,
kutą mło­tem krzy­wi­znę zato­ki,
i zasta­łem tyl­ko świec­kie wła­dze
Atlan­ty­ku, ich grzmią­cy gniew.

Prze­kład brzmi, moim zda­niem, zna­ko­mi­cie – może nawet odro­bi­nę lepiej od ory­gi­na­łu? – trud­no jed­nak nie zauwa­żyć, że jest nie­pre­cy­zyj­ny: u Heaneya nie ma mowy o „gnie­wie”. Dro­biazg? Chy­ba jed­nak nie – prze­cież ktoś, kto nie zagląd­nął do ory­gi­na­łu, mógł (może nawet pod­świa­do­mie) zorien­to­wać swo­ją lek­tu­rę całe­go wier­sza w opar­ciu o to jed­no sło­wo. A nie jest to sło­wo przy­pad­ko­we czy nie­istot­ne i posia­da swój – excu­sez le mot – cię­żar seman­tycz­ny.

W obu wybo­rach opu­bli­ko­wa­nych przez Barań­cza­ka mamy prze­kła­dy zna­ko­mi­te. Jed­nak nawet w naj­lep­szych reali­za­cjach tłu­macz powta­rza ten sam chwyt, zwra­ca­jąc uwa­gę przede wszyst­kim na dys­cy­pli­nę wier­sza. Bywa tak, że kon­kret­ne sen­sy poświę­ca­ne są na ołta­rzu rygo­ru for­mal­ne­go. Pro­blem strat i zysków jest oczy­wi­ście odwiecz­nym pro­ble­mem tłu­ma­czy – wyda­je mi się jed­nak, że nie­któ­re roz­wią­za­nia Barań­cza­ka są nazbyt jed­no­znacz­ne: sens pod­po­rząd­ko­wa­ny zosta­je syme­trii. Jaki jest Heaney w uję­ciu Barań­cza­ka? Czy to już jest „pol­ski” Heaney? Osa­dzo­ny na trwa­łe w pol­sz­czyź­nie? Mam pew­ne wąt­pli­wo­ści. Być może za mało jest tych prze­kła­dów, może powin­ni­śmy pocze­kać na kolej­ne pro­po­zy­cje, może stwo­rzą one inte­re­su­ją­cą sumę. W pio­nier­skich publi­ka­cjach Barań­cza­ka zawar­ta jest pew­na wizja tłu­ma­cze­nia poezji. Ale czy w trak­cie tłu­ma­cze­nia kolej­nych zdań moż­na opie­rać się na wizji? Choć­by to była wizja potwier­dzo­na inny­mi zna­ko­mi­ty­mi prze­kła­da­mi? W przy­pad­ku wier­szy Heaneya odpo­wiedź na to pyta­nie jest, moim zda­niem, nega­tyw­na. Nad prze­kła­da­mi uno­si się duch ali­te­ra­cji i wszel­kie­go rodza­ju rymów; język trak­to­wa­ny jest jako zbiór ele­men­tów, któ­re trze­ba do sie­bie dopa­so­wać; raz po raz kom­pli­ka­cji ule­ga­ją obra­zo­wa­nie i meta­fo­ry­ka. W spo­sób nie­uchron­ny pro­wa­dzi to do pew­nej mecha­nicz­no­ści języ­ka. Wer­sy „pod­cią­ga­ne” są do rymów, zamiast brzmie­nia słów cho­dzi już raczej o efek­tow­ność i ele­gan­cję meta­fo­ry, a wszel­kie nie­ja­sno­ści tłu­ma­czo­ne są za pomo­cą doda­nych, i nie­obec­nych w ory­gi­na­le, wyra­zów i sfor­mu­ło­wań.

Oba­wiam się też, że w podej­ściu Barań­cza­ka do wier­szy Heaneya poja­wił się ele­ment ruty­ny. No bo jak wytłu­ma­czyć fakt, że wiersz dedy­ko­wa­ny Her­ber­to­wi („A Hyper­bo­re­an”), jeden z ostat­nich utwo­rów irlandz­kie­go poety, został dość poważ­nie zmie­nio­ny w pol­skim prze­kła­dzie, i to zmie­nio­ny lek­ką ręką, jak gdy­by cho­dzi­ło o coś oczy­wi­ste­go? Powiem tyl­ko, że w prze­kła­dzie bra­ku­je kil­ku klu­czo­wych słów (na przy­kład w ory­gi­na­le mamy obraz sate­li­tów i orłów krą­żą­cych nad wyrocz­nią del­fij­ską – w prze­kła­dzie są tyl­ko orły), pew­ne sło­wa są doda­ne przez tłu­ma­cza (mowa jest o stro­je­niu liry – Barań­czak znie­kształ­ca wers dla efek­tu eufo­nicz­ne­go: „uczył cię gry na lirze, sta­ran­ne­go stro­je­nia jej strun”), poja­wia­ją się wresz­cie w pol­skiej wer­sji obra­zy nie­obec­ne w ory­gi­na­le (szcze­gól­nie zasta­no­wił mnie obraz orłów, któ­re „zakre­śla­ły w powie­trzu ści­śle wier­ne kopie swo­ich orbit” – z ory­gi­na­łu pozo­sta­ły tu tyl­ko dwa sło­wa). Nie chciał­bym prze­sa­dzać – Barań­czak ma na swo­im kon­cie kil­ka inte­re­su­ją­co i wier­nie prze­ło­żo­nych wier­szy Heaneya – trud­no jest jed­nak przejść do porząd­ku dzien­ne­go nad tak ewi­dent­ny­mi odstęp­stwa­mi od utwo­rów ory­gi­nal­nych.

*

Dru­gim obok Barań­cza­ka tłu­ma­czem poezji Heaneya jest Piotr Som­mer (poje­dyn­cze wier­sze tłu­ma­czy­li Andrzej Szu­ba i Tade­usz Sła­wek). Som­me­ro­wy pomysł na tłu­ma­cze­nie wier­szy jest inny: dys­cy­pli­na for­mal­na scho­dzi u nie­go na plan dal­szy. Widać to zresz­tą w wybo­rze prze­ło­żo­nych wier­szy – wyda­je się, że Som­mer uni­ka wier­szy sil­nie zryt­mi­zo­wa­nych i zawie­ra­ją­cych wyra­zi­ste, sil­ne rymy. Inne widze­nie poezji, inna poety­ka, inna opty­ka. Na mar­gi­ne­sie dodam, że ta odmien­ność jest zdra­dziec­ka dla każ­de­go, kto chce pisać o pol­skich prze­kła­dach Heaneya. Ist­nie­nie dwóch prze­kła­dów zachę­ca do pro­stych prze­ciw­sta­wień i pola­ry­za­cji, te zaś doko­ny­wa­ne są zazwy­czaj za cenę uprosz­czeń. Być może powi­nie­nem powie­dzieć od razu, że prze­kła­dy Som­me­ra zda­ją mi się bar­dziej inte­re­su­ją­ce. Nie chciał­bym jed­nak prze­ciw­sta­wiać sobie doko­nań Barań­cza­ka i Som­me­ra. Zapro­po­no­wa­ne przez nich wybo­ry wier­szy sta­no­wią już w tej chwi­li pozy­cje kano­nicz­ne i nie sądzę, by kto­kol­wiek zamie­rzał pod­wa­żać zna­cze­nie tych publi­ka­cji. War­to nato­miast poku­sić się o ana­li­zę kon­kret­nych wier­szy, po to głów­nie, aby dostrzec mecha­ni­zmy rzą­dzą­ce pro­ce­sem tłu­ma­cze­nia i ewen­tu­al­nie zasta­no­wić się nad nie­bez­pie­czeń­stwa­mi wyni­ka­ją­cy­mi z obra­nia takich a nie innych mecha­ni­zmów.

Jeśli porów­nać Som­me­ro­we prze­kła­dy z wer­sja­mi ory­gi­nal­ny­mi, zauwa­żal­na sta­je się pre­cy­zja, z jaką tłu­macz odda­je wier­sze irlandz­kie­go poety. Niby to nor­mal­ne i nie powin­no się za to chwa­lić, jed­nak przy­wo­ła­ne przed chwi­lą wyjąt­ki tłu­ma­czeń Barań­cza­ka poka­zu­ją, że aku­rat­ność trans­la­tor­skiej robo­ty to nie­ko­niecz­nie oczy­wi­stość. Som­mer nie pozwa­la sobie ani na odej­mo­wa­nie słów, ani na (ba!) dopo­wia­da­nie sen­sów czy dobu­do­wy­wa­nie meta­for. Taki jest tutaj, jak rozu­miem, punkt wyj­ścia: trzy­mać się ści­śle ory­gi­na­łu, nie bawić się w kry­ty­ka czy komen­ta­to­ra. Myślę, że gdy­by zapy­tać Som­me­ra o moż­li­wość stwo­rze­nia „pol­skie­go Heaneya”, począ­tek odpo­wie­dzi mógł­by przy­po­mi­nać poprzed­nie zda­nie. Dys­ku­sja moż­li­wa jest po dopeł­nie­niu pod­sta­wo­wych obo­wiąz­ków, w tym przy­pad­ku po prze­ło­że­niu słów ory­gi­na­łu. Tłu­macz z góry się ogra­ni­cza, ale może­my mieć gwa­ran­cję, że Heaney po pol­sku będzie mimo wszyst­ko Heaney­em, a nie na przy­kład angli­cy­zu­ją­cym Som­me­rem.

A zatem pre­cy­zja. Ale czy tyl­ko to? Już w trak­cie lek­tu­ry prze­kła­dów pomiesz­czo­nych w Anto­lo­gii nowej poezji bry­tyj­skiej czu­ło się, że tłu­macz podzie­la fascy­na­cję poje­dyn­czy­mi sło­wa­mi, brzmie­nia­mi i w ogó­le aku­sty­ką języ­ka, że przy tym zale­ży mu, aby sło­wa „leża­ły” w języ­ku, w mowie, aby nie słu­ży­ły jedy­nie do kon­stru­owa­nia kom­bi­na­cji obra­zów i meta­for. Przy­to­czo­ne na począt­ku frag­men­ty prze­kła­dów dobrze odda­ją tę jakość. Ale było coś jesz­cze. Dzi­siaj wyda­je mi się, że pod­sta­wo­wym osią­gnię­ciem Som­me­ra jest połą­cze­nie pre­cy­zji i pro­sto­ty. Takie są wier­sze ory­gi­nal­ne: skru­pu­lat­ne, a zara­zem poto­czy­ste – tak to brzmi po angiel­sku. Wier­sze nie­zwy­kle dro­bia­zgo­we – o osta­tecz­nym efek­cie decy­du­je nie nagro­ma­dze­nie figur poetyc­kich, obra­zów i meta­for, lecz cel­ność poje­dyn­czych słów. Jed­no­cze­śnie wier­sze czer­pią­ce z języ­ka potocz­ne­go, prze­twa­rza­ją­ce ten język, bo on sam, bez pomo­cy poety, roz­my­wa raczej niż kla­ru­je sen­sy. Cho­dzi więc o napię­cie pomię­dzy tym, co przy­ziem­ne i poto­czy­ste, a poetyc­kim rygo­rem. Prze­ło­że­nie tego napię­cia jest zada­niem nie­zwy­kle trud­nym, bo łatwo z języ­ka potocz­ne­go sto­czyć się w język nie­okre­ślo­ny i nie­pre­cy­zyj­ny, a jesz­cze pro­ściej zamie­nić pre­cy­zję na kom­bi­na­to­ry­kę i prze­ra­fi­no­wa­nie tak struk­tu­ry wier­sza, jak jego obra­zo­wa­nia.

Może war­to też zwró­cić uwa­gę na włą­czo­ne do tomu Kole­jo­we dzie­ci pro­zy Heaneya? Na pozór są to tek­sty auto­bio­gra­ficz­ne i fak­to­gra­ficz­ne, ale – podob­nie jak ostat­nio w przy­pad­ku Car­so­na – dość łatwo wyła­pać w nich rytm poetyc­ki. Obra­zo­wa­nie, sta­ran­nie dobra­na dłu­gość zda­nia, pre­cy­zyj­na inter­punk­cja, a poza tym dziw­ne uczu­cie, że autor gubi po dro­dze prze­rzut­nie – wszyst­ko to spra­wia, że czu­je­my się w Heaney­owej pro­zie dość swo­bod­nie. Chwi­la­mi może razić pew­na mono­to­nia, ale jeśli cho­dzi o poezję zda­nia, Heaney jest nie­omyl­ny. A po pol­sku? Choć pro­zy są krót­kie, to trze­ba je sma­ko­wać powo­li, zda­nie po zda­niu – pobież­na lek­tu­ra nie ma sen­su, lepiej od razu dać sobie spo­kój. Som­mer ostroż­nie, ale dość pew­nie przy­mie­rza pol­sz­czy­znę do ory­gi­nal­ne­go tek­stu. Jed­no tyl­ko zda­nie (z frag­men­tu zaty­tu­ło­wa­ne­go „Ompha­los”): „A oto i stud­nia, wysmu­kłe żela­zne bóstwo, z zagię­tym pyskiem i w heł­mie, ze zwi­sa­ją­cą zama­szy­ście dźwi­gnią, poma­lo­wa­ne na ciem­no­zie­lo­no i usta­wio­ne na beto­no­wej plin­cie – wyzna­cza­ją­ce śro­dek inne­go świa­ta”.

We wspo­mnia­nym już posło­wiu do swo­je­go wybo­ru Som­mer pisze: „… czu­łem szorst­ką zmy­sło­wość zgło­sek, ale czę­sto nie sły­sza­łem melo­dii. Trud­ność spra­wiał mi zarów­no kolo­ryt lokal­ny jego wiej­skich wier­szy, jak i irlandz­kość (sen­sów i into­na­cji) jego angielsz­czy­zny”. To chy­ba naj­zwięź­lej­szy opis poezji Heaneya i kło­po­tów, jakie spra­wia ona tłu­ma­czom. Łatwiej jest potrak­to­wać wier­sze Heaneya jako swe­go rodza­ju rebu­sy, a prze­kład jako inte­lek­tu­al­ną potycz­kę z tek­stem; o ileż ulot­niej­sze są fak­tu­ra i zmy­sło­wość języ­ka, o ileż trud­niej jest je oddać w prze­kła­dzie! Wła­śnie dla­te­go tłu­ma­cze­nia Som­me­ra wyda­ją mi się cie­kaw­sze. Cie­kaw­sza jest pró­ba zako­rze­nie­nia wier­szy w języ­ku, moc­ne­go osa­dze­nia ich w pol­sz­czyź­nie, nie tyl­ko tej wyso­kiej, ale i tej potocz­nej, pod­le­ga­ją­cej cią­głe­mu roz­chwia­niu seman­tycz­ne­mu i fra­ze­olo­gicz­ne­mu. Chy­ba błęd­ne jest prze­ko­na­nie o decy­du­ją­cej roli inte­lek­tu i abs­trak­cji w poezji Heaneya – jest to raczej poezja tego, co przy­ziem­ne, tego, co się wyda­rza, nie zaś poezja spe­ku­la­cji trak­to­wa­nych jako ćwi­cze­nia umy­sło­we.

Jak więc jest w koń­cu z tym pol­skim Heaney­em? Myślę, że pyta­nie jest źle sfor­mu­ło­wa­nie i pew­nie nazbyt ogól­ni­ko­we. Ogól­ni­ko­wa i mało odkryw­cza musia­ła­by też być odpo­wiedź. Może odna­le­zie­nie odpo­wied­nie­go tonu – odkry­cie takie­go reje­stru w pol­sz­czyź­nie, któ­ry był­by dokład­nym ekwi­wa­len­tem reje­stru angielsz­czy­zny – jest nie­moż­li­we? Wia­do­mo skąd­inąd, że nie uda­ło się jak dotąd osa­dzić w pol­sz­czyź­nie wier­szy Yeat­sa… Może rację ma Som­mer, któ­ry pisze gdzieś, iż „wiersz powi­nien wypaść po pol­sku przy­zwo­icie”? Może każ­dy dobry, „przy­zwo­ity” prze­kład jest doświad­cze­niem wzbo­ga­ca­ją­cym pol­sz­czy­znę? Na odpo­wiedź przyj­dzie nam pew­nie pocze­kać. I być może jest tak, że o kla­sie „pol­skie­go” Heaneya decy­du­ją i decy­do­wać będą kon­kret­ne wier­sze, a nie rejestr języ­ko­wy czy dia­lekt, któ­ry mu przy­pi­sze­my. Kon­kret­ne wier­sze, kon­kret­ne sło­wa i dźwię­ki.

Cze­ka nas tyle „nowych, pięk­nych zdań”? Jak choć­by to, z wier­sza „Pio­sen­ka” (w tłum. Pio­tra Som­me­ra):

Są błot­ne kwia­ty dia­lek­tu
I nie­śmier­tel­ni­ki abso­lut­ne­go słu­chu
I ta chwi­la, kie­dy śpiew pta­ka jest bar­dzo bli­ski
Muzy­ce wyda­rzeń.

O autorze

Jacek Gutorow

Urodzony 12 września 1970 roku w Grodkowie. Poeta, krytyk, tłumacz. Pracuje w Instytucie Filologii Angielskiej Uniwersytetu Opolskiego. Laureat Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1998), Fundacji Kultury (2003) oraz Nagrody im. Ludwika Frydego (2003). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike, Nagrody Literackiej Gdynia oraz Nagrody Mediów Publicznych Cogito za opublikowany w 2008 roku tom Inne tempo. Mieszka w Opolu.

Powiązania