recenzje / ESEJE

Niezabliźniony świat

Recenzja Pawła Zająca, towarzysząca premierze książki Przekreślony początek Ryszarda Krynickiego, wydanej w Biurze Literackim 20 marca 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

I

Prze­kre­ślo­ny począ­tek to miej­sce, gdzie obiet­ni­ca dro­gi zosta­je zawie­szo­na, gdzie unie­waż­nia się nadzie­ję zwią­za­ną z moż­li­wo­ścią osią­gnię­cia celu, to rów­nież nega­tyw­ny gest wymie­rzo­ny w źró­dło, cią­głość, tra­dy­cję, to w koń­cu pró­ba napi­sa­nia cze­goś jesz­cze raz, nie­ko­niecz­nie ina­czej, nie­ko­niecz­nie mądrzej, po pro­stu jesz­cze raz. Ponad­to gdy prze­kre­śli­my począ­tek, a prze­kre­śla­my go nie­ustan­nie, pisząc, two­rząc, myśląc, ozna­cza to, że cały czas zma­ga­my się z czymś od nas więk­szym, że mamy świa­do­mość wła­snej nie­mo­ty, któ­ra ska­zu­je na nie­skoń­czo­ne podej­mo­wa­nie kolej­nych prób albo na abso­lut­ną rezy­gna­cję, na mil­cze­nie. Wła­śnie tutaj, pomię­dzy gło­sem a mil­cze­niem, w nie­milk­ną­cym dia­lo­gu bytu z nico­ścią, umie­ścił­bym wier­sze z nowej książ­ki Ryszar­da Kry­nic­kie­go Prze­kre­ślo­ny począ­tek.

Jed­nak zanim o samych wier­szach, trze­ba w przy­pad­ku tej pozy­cji poczy­nić pew­ne zastrze­że­nie natu­ry ogól­nej, wyab­stra­ho­wać ją z kon­tek­stu histo­rycz­no­li­te­rac­kie­go i czy­tać nie­ja­ko poza nim, nie przej­mu­jąc się zbyt­nio dys­kur­sem obja­śnia­ją­cym liry­kę Kry­nic­kie­go, jak i miej­scem, jakie mu przy­dzie­lo­no na poetyc­kiej mapie. Wyda­je się zresz­tą, że sam układ i wybór utwo­rów zamiesz­czo­nych w książ­ce suge­ru­je taki typ nie­uprze­dzo­nej lek­tu­ry, nie mamy bowiem ani infor­ma­cji o książ­kach, w któ­rych wier­sze poja­wi­ły się ory­gi­nal­nie, ani o roku ich powsta­nia lub publi­ka­cji. Z nie­licz­nych dat poja­wia­ją­cych się w książ­ce i uprzed­niej zna­jo­mo­ści dorob­ku auto­ra wie­my, że wybór został upo­rząd­ko­wa­ny chro­no­lo­gicz­nie, a war­to­ścią nad­rzęd­ną przy jego ukła­da­niu zda­je się być kla­sa samych wier­szy. Dla­te­go też nie będzie­my w niniej­szej pre­zen­ta­cji odwo­ły­wać się do powszech­nie zna­nych wytry­chów inter­pre­ta­cyj­nych, za pomo­cą któ­rych Kry­nic­ki był na ogół roz­bra­ja­ny, bądź też wią­zać go z jakąś for­ma­cją lub gru­pą lite­rac­ką. Posta­ra­my się raczej prze­czy­tać zamiesz­czo­ne w książ­ce wier­sze jako osob­ną opo­wieść, nie przej­mu­jąc się zbyt­nio ani cza­sem, ani miej­scem ich powsta­nia.

 

II

Prze­kre­ślo­ny począ­tek to książ­ka poety, któ­ry chce dać świa­dec­two. Jed­nak doświad­cze­nie zawar­te, czy może raczej nale­ża­ło­by napi­sać zagu­bio­ne, w tych wier­szach jest z natu­ry swej wsob­ne i poje­dyn­cze, zwią­za­ne z bez­po­śred­nim, cie­le­snym nie­mal spo­tka­niem ze świa­tem. Ten świat nie wyda­rza się gdzieś tam, posłusz­ny swo­im tajem­ni­czym pra­wom, nie zamie­nia się w histo­rię, nie prze­ma­wia języ­kiem kro­nik i dat, świat jest u Kry­nic­kie­go tu oto, jest tym, co naj­bliż­sze i przez tę bli­skość bole­sne i nie do znie­sie­nia. Świa­dec­two zaś, o jakim wspo­mnie­li­śmy powy­żej, musi być z natu­ry swej para­dok­sal­ne i nie­oczy­wi­ste, bo prze­cież zapo­śred­ni­czo­ne przez język, uwi­kła­ne w lite­ra­tu­rę. Praw­dzi­wy świa­dek – czy­li ktoś, komu nigdy nie będzie dane zdać rela­cji – jest zawsze śle­py, głu­chy i nie­my, jego kon­dy­cję okre­śla sze­reg traum i apo­rii, świa­dek tkwi w samym środ­ku, oto­czo­ny przez mur, któ­re­go nie jest w sta­nie sfor­so­wać żaden język, meta­fo­ra lub obraz, świa­dek spa­la się, spa­ja się z wyda­rze­niem, gdy tyl­ko spró­bu­je zro­bić krok w tył, nabrać dystan­su, z uczest­ni­ka, a więc z kogoś, kto wyda­rza się, prze­mie­ni się w widza, bez­stron­ne­go obser­wa­to­ra. Kry­nic­ki zda­je się być takim „odwró­co­nym” świad­kiem, zda­ją­cym sobie spra­wę z pozy­cji, w jakiej się znaj­du­je oraz z powin­no­ści, któ­ra na nim cią­ży, a tak­że z tego, a może przede wszyst­kim z tego, że gdy tyl­ko zabie­rze głos, zastą­pi doświad­cze­nie wier­szem, jego wyjąt­ko­wa pozy­cja, jego nie­moż­li­wa pozy­cja, będzie na zawsze stra­co­na. Dla­te­go nawet gdy rezy­gnu­je – a rezy­gnu­je zawsze, gdy pisze – z tej uprzy­wi­le­jo­wa­nej i z zasa­dy nie­mej pozy­cji, to czę­sto pozo­sta­je w czy­tel­ni­ku poczu­cie, że zro­bił to nie­ja­ko wbrew sobie, że zbłą­dził, uległ poku­sie for­my, pod­czas gdy powi­nien trwać w osłu­pie­niu na widok tego, co jest. Tak jak­by ten wznio­sły stu­por był bar­dziej natu­ral­ną, bar­dziej ludz­ką reak­cją na wyda­rza­nie się świa­ta niż wier­sze. Wiersz jest tyl­ko pró­bą wymknię­cia się, uciecz­ki, wej­ścia w zupeł­nie inny krąg odnie­sień, jest tak­że maską, pozą, w jakiś spo­sób nie­god­ną świa­ta, nie­ma­ją­cą z nim wie­le wspól­ne­go.

Stąd też bie­rze się obec­na w tych wier­szach świa­do­mość opacz­no­ści, jakiejś zasad­ni­czej pomył­ki i nie­po­ro­zu­mie­nia, być może tak­że wsty­du, że to wła­śnie język jest tym, co mam do dys­po­zy­cji, żeby dać świa­dec­two, że tyl­ko za jego pośred­nic­twem mogę wyjść na świa­tło. Język jest ze świa­ta, jest czę­ścią molo­cha, jego obco­ści nie spo­sób zre­du­ko­wać, uży­wa­jąc go prze­ciw nie­mu. Dla Kry­nic­kie­go nie jest to poręcz­ne narzę­dzie, wehi­kuł do prze­no­sze­nia sen­su, nie jest on tak­że poetą-straż­ni­kiem, z wyso­ko­ści wier­sza oce­nia­ją­cym ludz­kie dzie­je, pra­gnie on raczej zaświad­czyć o ist­nie­niu pozba­wio­nym kodu, o jakiejś przed­ję­zy­ko­wej, nie­sym­bo­licz­nej rze­czy­wi­sto­ści, któ­ra z bra­ku lep­sze­go medium wypo­wia­da się, ale nade wszyst­ko mil­czy, uży­wa­jąc języ­ka. Ową nie­pod­le­głą stre­fę, nie­wy­sło­wio­ną, ale prze­cież odpo­wie­dzial­ną za kolej­ne pró­by wysło­wie­nia, może­my nazwać wraż­li­wo­ścią, a więc czymś, co nie­osło­nię­te, nagie wcho­dzi w prze­strzeń świa­ta i języ­ka, albo świa­ta jako języ­ka, i czu­je o wie­le wię­cej, niż jest w sta­nie znieść i wie o wie­le wię­cej, niż jest w sta­nie zro­zu­mieć. Taka pozy­cja, bo jest to prze­cież kwe­stia pozy­cji, usta­wie­nia, takie onto­lo­gicz­ne otwar­cie, nie jest kwe­stią wybo­ru ani tym bar­dziej racjo­nal­nej kal­ku­la­cji, w grę wcho­dzi tu jakiś rodzaj nazna­cze­nia, upo­śle­dze­nia wręcz. Wraż­li­wość to rodzaj wiecz­nie otwar­tej, nie­za­bliź­nia­ją­cej się rany, któ­ra nie tyl­ko jest cen­trum cia­ła, ale jest cen­trum jako takim, miej­scem, z któ­re­go dobie­ga – od razu się zała­mu­jąc – głos. Wraż­li­wość pozwa­la Kry­nic­kie­mu – bo prze­cież nie pod­mio­to­wi lirycz­ne­mu, któ­re­go z zasa­dy nie spo­sób zra­nić – nie tyl­ko wejść w świat, wyczuć drze­mią­ce w nim moce i poczuć ich zwie­rzę­cą potę­gę, ale nade wszyst­ko usły­szeć w sobie ten zupeł­nie inny głos, nie tyle nawet nie­zro­zu­mia­ły, nie­moż­li­wy do wyar­ty­ku­ło­wa­nia, ile od zawsze obec­ny przed, czy też obok języ­ka, nie­współ­mier­ny, nie­prze­tłu­ma­czal­ny, rady­kal­nie obcy, ale mimo to praw­dziw­szy. Głos, któ­re­go języ­kiem jest, i zapew­ne będzie, mil­cze­nie, któ­ry ze spo­tka­nia z języ­kiem może wyjść tyl­ko poko­na­ny.

 

III

Uwa­ga, z jaką Kry­nic­ki wsłu­chu­je się w świat, jak śle­dzi poru­sze­nia swe­go nie­me­go, śle­pe­go, głu­che­go sobo­wtó­ra, pozwa­la mu reje­stro­wać każ­dy ruch, zatrzy­my­wać umy­ka­ją­ce obra­zy i wra­że­nia, z czu­ło­ścią – któ­rej dru­gą stro­ną jest zawsze utra­ta – odno­sić się do tego, co bli­skie, bez wzglę­du na to, czy będzie to czło­wiek, budy­nek lub mia­sto. Nie przed­miot jest tu waż­ny, ale rodzaj rela­cji, jaką się z nim zawią­zu­je, pew­na for­ma bli­sko­ści, wyma­ga­ją­ca uwa­gi i sku­pie­nia, nie zaan­ga­żo­wa­nia, ale bli­sko­ści wła­śnie, abso­lut­ne­go otwar­cia na to, co inne. Za pośred­nic­twem wier­szy pró­bu­je Kry­nic­ki wejść w kon­takt, nie opa­no­wać, opi­sać, wyczer­pać, dotrzeć do sed­na, ale raczej dotknąć, podejść za pośred­nic­twem słów jak naj­bli­żej. Być może dla­te­go rze­czy­wi­stość czę­sto przy­po­mi­na u Kry­nic­kie­go żywy orga­nizm, jest natu­ral­na i mon­stru­al­na zara­zem, a czło­wiek wca­le nie jest jed­nym z jej inte­gral­nych ele­men­tów, cho­ciaż to on za nią odpo­wia­da. Cien­ka war­stwa pisma nie chro­ni, nie odsu­wa na bez­piecz­ną odle­głość, nie umac­nia gra­nic, te kil­ka zna­ków, któ­re Kry­nic­ki zosta­wia na kart­ce, z bie­giem cza­su coraz oszczęd­niej, z peł­ną świa­do­mo­ścią ich gro­te­sko­wej zbęd­no­ści, a więc te zmie­rza­ją­ce do nie­ist­nie­nia wier­sze, są czymś w rodza­ju narzę­dzia do roz­gar­nia­nia ciem­no­ści, nie two­rzą mapy, nie zosta­wia­ją śla­dów, być może pozwa­la­ją prze­trwać, przez jakiś czas uda­wać czło­wie­ka, miesz­kań­ca, pisa­rza. Jed­nak ich źró­dło leży zagra­ni­cą, poszu­ki­wa­nie dla nich odnie­sie­nia w jakieś histo­rycz­nej i prze­strzen­nej kon­kret­no­ści, w czymś rów­nie gro­te­sko­wym jak Pol­ska, to dro­ga doni­kąd, Kry­nic­ki nie zda­je rapor­tu z oblę­żo­ne­go mia­sta, oblę­żo­ne mia­sto to tyl­ko epi­zod w jego histo­rii. Kry­nic­ki dość wcze­śnie odna­lazł w sobie prze­strzeń nie tyle nawet wol­no­ści, co nie­pod­le­gło­ści, zaczął komu­ni­ko­wać się ze świa­tem jako przy­bysz, ktoś z poza ukła­du, zagu­bio­ny w cza­sie, nie­zo­rien­to­wa­ny w prze­strze­ni. Wier­sze są jakimś, być może naj­lep­szym, przy­kła­dem tego „poro­zu­mie­nia”, tej nie­rów­nej wal­ki, jaką wypa­da sto­czyć – i prze­grać – każ­dej świa­do­mej jed­no­st­ce.

 

IV

Wier­sze wybra­ne do tej książ­ki pozwa­la­ją uchwy­cić ewo­lu­cję poezji Kry­nic­kie­go, zoba­czyć, jak zma­gał się – i cały czas się zma­ga – z języ­kiem, jak szu­kał w nim swo­je­go miej­sca, jak komu­ni­ko­wał się z nim i dzię­ki nie­mu. Kry­nic­ki nie jest poetą reali­zu­ją­cym w swo­ich wier­szach jakąś, mniej lub bar­dziej kon­kret­ną, wizję, nie sta­wia się ani przed sze­re­giem, ani poza tłu­mem, jest cały czas w środ­ku, towa­rzy­szy, prze­ży­wa, nie rozu­mie wespół z inny­mi, tym, co go odróż­nia, jest podej­mo­wa­na wciąż na nowo pró­ba wysło­wie­nia, upo­rząd­ko­wa­nia wła­sne­go doświad­cze­nia, dar i jed­no­cze­śnie cię­żar, któ­ry wca­le nie daje mu prze­wa­gi nad inny­mi, nie czy­ni wyjąt­ko­wym, może tyl­ko nie pozwa­la stać się kimś, zasty­gnąć sło­wu w slo­ga­nie, a myśli w bana­le. Wiersz to dla nie­go miej­sce spo­tka­nia, nie oręż prze­ciw świa­tu, nie machi­na mają­ca roz­mon­to­wać i zło­żyć go na nowo, prę­dzej płasz­czy­zna poro­zu­mie­nia, czę­sto trud­ne­go, wyma­ga­ją­ce­go wysił­ku i empa­tii, poro­zu­mie­nia, któ­ra rwie się zaraz za ostat­nim sło­wem, a jego gwa­ran­tem wca­le nie jest czy­tel­nik, nie jest on prze­wi­dzia­ny w tym rachun­ku. Kry­nic­ki zbyt moc­no ści­sza głos, zbyt moc­no szar­pię się z mate­rią języ­ka, uprasz­cza­jąc go, gra­jąc ciszą, nie­do­po­wie­dze­niem, elip­są żeby w tej grze było jesz­cze miej­sca dla kogoś tak efe­me­rycz­ne­go, jak czy­tel­nik. Zresz­tą cisza, mil­cze­nie, brak od począt­ku były waż­ne w tej poezji, nie tyle jako wyraz nie­wia­ry w moc sło­wa, ile raczej sza­cun­ku wobec nie­go. Mil­cze­nie coraz cia­śniej okrą­ża­ło jego wier­sze, było coraz gło­śniej­sze, pozwa­la­ło moc­niej wybrzmieć sło­wom, ponie­kąd zwra­ca­ło im utra­co­ną chwa­łę, na powrót usta­wia­ło na wła­ści­wym, wyso­kim miej­scu. Mil­cze­nie oczysz­cza sło­wa, jest w przy­pad­ku każ­de­go poety gestem hero­izmu i roz­pa­czy, pozwa­la jesz­cze raz, być może lepiej, prze­czy­tać to, co już napi­sa­ne, ina­czej roz­ło­żyć akcen­ty, dostrzec kie­ru­nek. Wier­sze wybra­ne w tej książ­ce pozwa­la­ją uchwy­cić kształt, zoba­czyć pew­ną całość, Kry­nic­ki nie jest w niej przed­sta­wi­cie­lem takie­go czy inne­go poko­le­nia, takiej lub innej szko­ły, jest osob­nym i waż­nym zja­wi­skiem na pol­skiej sce­nie lite­rac­kiej, kimś od począt­ku idą­cym wła­sną dro­gą, kimś od począt­ku wygna­nym, ska­za­nym na emi­gra­cję z każ­dej prze­strze­ni, bez wzglę­du na to, czy będzie to prze­strzeń kra­ju, słow­ni­ka, świa­do­mo­ści – nigdzie, w żad­nej z nich, Kry­nic­ki nie jest u sie­bie. Uży­wa języ­ka, bo to ponie­kąd jedy­ne medium zdol­ne prze­ło­żyć jego oso­bi­ste doświad­cze­nie, jakoś je zor­ga­ni­zo­wać i wyzwo­lić, jed­nak gdy język prze­sta­je zna­czyć, gdy coraz trud­niej odna­leźć w nim sie­bie, wte­dy tak­że on musi przejść pró­bę ciszy, tak­że on musi udać się na dłuż­szą lub krót­szą emi­gra­cję. Ten język na emi­gra­cji jest być może jedy­nym języ­kiem, jakim może mówić ktoś taki, jak poeta, a sama poezja jest dro­gą, któ­rą język musi poko­nać, aby na zawsze opu­ścić miej­sce sta­łe­go poby­tu.

 

V

Pod­miot wier­szy Kry­nic­kie­go – a ści­ślej jakaś nie­oczy­wi­sta, nie­moż­li­wa figu­ra poja­wia­ją­ca się w zało­mach tek­stu, maja­czą­ca na koń­cach zdań – nie pra­gnie prze­mó­wić za wszel­ką cenę, nie narzu­ca się ze swo­ją wizją, swo­ją meto­dą reje­stra­cji i odbio­ru zda­rzeń, wyda­je się wyco­fy­wać, ucie­kać przed ich nie­unik­nio­nym napo­rem, w pośpie­chu notu­jąc wra­że­nia, krót­kie impre­sje ucie­ki­nie­ra, któ­re­mu nie został dany kom­fort sta­bil­nej, moc­nej pozy­cji – będą­cy naj­czę­ściej wąt­pli­wym przy­wi­le­jem ślep­ców. Pozba­wio­ny tego miej­sca, gwa­ran­ta zarów­no dystan­su, jak i odgro­dze­nia, boha­ter tych wier­szy zda­je się być nagi i prze­bu­dzo­ny, dokład­nie tak jak w wier­szu otwie­ra­ją­cym książ­kę. Nagi, bo prze­bu­dzo­ny, wyrwa­ny z zaklę­te­go krę­gu ilu­zji, bez­bron­ny, wysta­wio­ny na świa­tło, nie­chro­nią­cy się przed świa­tem w kłam­stwie toż­sa­mo­ści, nie­okła­mu­ją­cy świa­ta poezją, pro­zą, pozą, zapew­ne tak­że – z powo­du tego fun­da­men­tal­ne­go bra­ku – wysta­wio­ny na cio­sy, nie­ma­ją­cy gdzie się scho­wać, w cią­głym napię­ciu, do bólu obec­ny w swej nago­ści, któ­ra jest jak pięt­no, bo prze­cież o stan świa­do­mo­ści tu cho­dzi, rady­kal­ne, bole­sne otwar­cie. I tak jak prze­bu­dze­nie nie jest li tyl­ko koń­cem snu, jest raczej snu nie­moż­li­wo­ścią, sta­nem cią­głej, bez­li­to­snej jasno­ści, któ­ra nie pozwa­la zapaść, uciec w coś tak zwod­ni­cze­go, jak sen, tak nagość to nie tyko wstyd, to przede wszyst­kim rana, to nie­moż­li­wa do znie­sie­nia obec­ność, pozba­wio­na swo­je­go miej­sca. Ktoś nagi zresz­tą nie może trwać w miej­scu, nie ma w sfe­rze publicz­nej prze­strze­ni dla nago­ści, tak jak nie ma jej dla kogoś, kto posta­na­wia prze­bu­dzić się i iść. Trzy nie­moż­li­wo­ści okre­śla­ją, jed­no­cze­śnie prze­kre­śla­jąc, boha­te­ra zagu­bio­ne­go w wier­szach Kry­nic­kie­go, boha­te­ra błą­dzą­ce­go, któ­ry we wspo­mnia­nym wier­szu jesz­cze nie wie, jaka będzie przy­szłość, na razie stwier­dza tyl­ko fak­ty: „jestem nagi i prze­bu­dzo­ny, muszę błą­dzić, iść”. Kon­dy­cja, arcy­ludz­ka kon­dy­cja, przed­sta­wio­na w wier­szu, wyda­je się wyzna­czać kie­ru­nek, w jakim pój­dzie Kry­nic­ki, nie ma to oczy­wi­ście mowy o celu i obra­nej z góry dro­dze, jest za to wszyst­ko, co wyda­rza się na bez­dro­żach: samot­ność, zagu­bie­nie, iro­nia, wznio­słe pięk­no umie­ra­ją­ce­go świa­ta i ból jako egzy­sten­cjal­ny modus, nerw każ­de­go wier­sza, każ­de­go poru­sze­nia sło­wem. Dla­te­go Kry­nic­ki nie wypo­wia­da się za pomo­cą poezji, lite­ra­tu­ry, meta­for, Kry­nic­ki dzię­ki nim wykrę­ca się ze wspól­nej prze­strze­ni, ucie­ka świa­tu, nie wie­rzy w spraw­czą moc sło­wa, wie­rzy raczej w moc, któ­ra cza­sa­mi, bar­dzo rzad­ko, dzię­ki języ­ko­wi, może się uze­wnętrz­nić, ale prze­cież nie o język, poezję, kul­tu­rę jej cho­dzi. To tyl­ko pro­duk­ty ubocz­ne pro­ce­su odby­wa­ją­ce­go się zarów­no poza języ­kiem, jaki i poza mil­cze­niem. Bo tam, gdzie koń­czy się język, wca­le nie zaczy­na się mil­cze­nie, mil­cze­nie jest tyl­ko rewer­sem, chwi­lą, humo­rem języ­ka. Praw­dzi­wie mil­czeć może tyl­ko ktoś wygna­ny, na zawsze pozba­wio­ny języ­ka, ktoś, kto nigdy nie miał szan­sy na sło­wo, kto nigdy jej nie dosta­nie.

Powiązania