Nie da się ukryć – nie jest mi łatwo dostroić krytycznoliterackie instrumenty do oczekiwań czytelnika, który natrafiając na recenzję almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2018 nie będzie przecież spodziewał się analizy powstałej gdzieś na styku poststrukturalizmu, postoperaizmu i cultural materialism, ale interesować będzie go jednoznaczna, ekspercka odpowiedź na pytanie: „czy to jest dobre?”. Cóż, zwykle unikam pisania o polskiej poezji przy użyciu sądów wartościujących, a gdy myślę o sobie w roli autorytetu od artystycznej wagi dzieła, raczej głośno parskam śmiechem, niż przyjmuję dostojną pozę specjalisty. Z góry zatem przepraszam rozgoryczonego odbiorcę za niedotrzymanie kontraktu, który, jak sądzę, obowiązuje w sytuacji pisania o wschodzących gwiazdkach – na tyle, na ile będzie to możliwe w ramach moich kompetencji, postaram się wyjść czytelnikowi naprzeciw, nie gwarantuję jednak, że misja zakończy się pełnym powodzeniem.
Zaznaczyć wypada na wstępie, że tegoroczny almanach wygląda nietypowo już ze względu na jego stronę „selekcjonersko-laudacyjną”: choć autorów i autorki wskazywała dwójka redaktorów (Dawid Mateusz i Joanna Mueller), za komentarze towarzyszące prezentowanym zestawom w całości odpowiadał tym razem tylko Dawid Mateusz. Decyzja Artura Burszty, by powierzyć pracę nad odpowiednim oświetleniem zestawów jednemu tylko redaktorowi, bez wątpienia miała w sobie coś kaskaderskiego: tym sposobem łatwo można było przecież pozbawić nową odsłonę Połowu typowej dla serii heterogeniczności – wznawiane rok po roku edycje konkursu stanowiły zawsze zwiastuny nadchodzących poetyckich bifurkacji, wskazywały na rozmaite, rodzące się dopiero lub wskrzeszane po latach zalążki dykcji, które zwykle infekować miały zupełnie inne obszary lekturowej wrażliwości. Bez obaw: redaktorzy tomu uważnie przebierali w bogactwie językowym początkujących poetek i poetów, a autor komentarzy nie starał się skomponować książki w pełni odpowiadającej jego własnej wizji twórczości poetyckiej, ale postawił na różnorodność i mocno wyeksponował dystynktywne cechy swoich podopiecznych. Co więcej, w tomie udało się zachować tzw. gender balance, nie pozostawiając nawet śladu związanego z tym wysiłku: fakt, że trzy prezentowane tu autorki poruszają się odważnie i pewnie w całkowicie odmiennych rejestrach mowy, bez wątpienia jest dobrym znakiem na przyszłość.
Almanach otwiera zestaw urodzonej w 1989 roku Marii Halber zatytułowany zero waste; w zwięzłym omówieniu Mateusz zwraca uwagę przede wszystkim na osobliwie „nieswój” charakter poetyckiego świata kreowanego przez autorkę i silnie związany z tą kwestią introwertyzm poetyckiego układu wypowiedzenia, ale moją uwagę przyciągnęła zupełnie inna kwestia: na przestrzeni tych kilku krótkich wierszy Halber jawi mi się jako poetka drobin i pyłków, które jednak nijak mają się do oblizywanego już ze wszystkich stron, przynudnawego nieco motywu resztki cenniejszej nic całość, często rozgrywanego przez krytykę przeciwko politycznemu czytaniu literatury. Gdy autorka pisze o miłości małej „jak okruszek lub drobinka kurzu” (s. 17), uzbraja ową miłość w partykułę „jeszcze”, która pozwala dociążyć kryjącą się za tą frazą potencjalność; gdy pisze o „zastępach dni”, dookreśla je jako usiane „gęsto bardzo drobnymi zmianami” (s. 13); gdy ujmuje miasto jako „ogrom historii marnych” (s. 7), bez większego trudu potrafi na powrót sfałdować całą tę misterną konstrukcję aż do jej wyjściowej, wirtualnej formy „czarnego” zalążka. Na tym tle Halber wydaje mi się bardzo zdolną mikrolożką „nowych gatunków”, skrupulatnie śledzącą molekularny wymiar rzeczywistości nie po to, by ogłosić ostateczny triumf tego, co mniejsze, i zaanonsować śmierć wszelkich uniwersalizmów, ale by dostrzec pierwsze jaskółki nadchodzących przekształceń, które w punkcie wyjścia zawsze mają charakter mniejszościowy i których ostateczny przebieg nigdy nie jest określony z góry. W kolejnej banalnej piosence o miłości układ wypowiedzenia rzuca en passant: „przecież za żadnym światem / nie tęsknię tak jak za tobą”, i choć nawyki czytelnicze kazałyby nam podejrzewać, że mowa o światach utraconych, ja głęboko wierzę w to, że dla Halber interesujące są tylko światy niepowstałe, te, których możliwości zaistnienia nigdy nie zostały wcielone w życie. Bardzo liczę na to, że ramy debiutanckiej książki poetki również wyznaczać będą te dwa, wciąż jednak słabo obecne w polskiej poezji wątki: światów, które dopiero wyrosną z „drobnych zmian”, i dawnych światów przyszłych, które nigdy nie nadeszły.
Drugim w kolejności prezentacji laureatem ubiegłorocznej pracowni jest Marcin Pierzchliński, którego staram się obserwować już od kilku lat. Jeżeli macie dość „epigonów Sosnowskiego”, z pełną odpowiedzialnością zachęcam Państwa do zapoznania się z zestawem La voyage ivrebiałogardzkiego poety, który chyba jak nikt do tej pory zbliżył się do składni i reguł doboru leksyki typowych dla autora Trawersu,jednocześnie udowadniając, że z praktyk tego rodzaju wyciągnąć można lekcję artystycznej syngularyzacji. Pierzchliński nie naśladuje: w dojrzały sposób czyni ze swoich tekstów kolejne ogniwo w łańcuchu poetów rimbaudowskich, nie uciekając w rejony pustego estetyzmu (o ile w ogóle taki twór kiedykolwiek istniał poza niezbyt udanymi próbami krytycznoliterackimi), ale raczej podtrzymując tradycję Rimbauda-komunarda (opisanego przekonująco przez Kristin Ross) i pozostając przy tym blisko „swoich czasów”. Wielokrotnie wyobrażałem sobie możliwe scenariusze historycznoliterackich przetasowań, które nastąpiłyby po sobie, gdyby Sosnowski swoją inspirację Guy Debordem sygnalizował już na etapie wczesnych projektów. Zdaje się, że w przedsięwzięciu Pierzchlińskiego eksperyment myślowy dotyczący debiutu świadomie osadzonego w takiej linii znajduje urzeczywistnienie, ale ‒ jak już wspomniałem ‒ mamy do czynienia z autorem wybijającym się na pozycję autonomiczną wobec mistrzów. Poetyckie prozy Pierzchlińskiego charakteryzuje unikatowy rodzaj wyobraźni przestrzennej – czasem mam wrażenie, że nawiązuje on tyleż do MapyElizabeth Bishop, co do działalności radykalnego geografa Éliségo Reclusa – która w całym zestawie rozciąga się na płaszczyźnie kompozycji, tworząc tło dla napędzanych społecznymi siłami ruchów języka. Doprawdy trudno byłoby czytać liryczne mapy autora poza kluczem politycznym, który skłania nas to do rozumienia „współrzędnych” w sensie najszerszym, jako dotyczących kolektywnych warunków egzystencji. Misternie skonstruowany układ wypowiedzenia nieustannie akcentuje swój zbiorowy charakter, a przy tym nie pozostawia złudzeń co do kłamstwa jednostkowej sprawczości – fundamentalnego czynnika w procesie reprodukcji kapitalistycznego status quo: „Jakiś swobodny tensor pcha nas i obraca we wszystkie strony. Ledwo żywi uzupełniamy płyny” (s. 24).
Tuż za wierszami Pierzchlińskiego natrafiamy na propozycję Marcina Podlaskiego, autora mieszkającego na stałe w Toruniu, ale od jakiegoś już czasu związanego towarzysko ze środowiskiem Krakowskiej Szkoły Poezji – wpływ ten pozostaje zresztą łatwy do uchwycenia w jego trzystu cytrynach do trzeciej potęgi tygrysa. Podlaski nie jest może jeszcze poetą tak dobrze ukształtowanym jak jego koleżanka i kolega opisani wyżej – jest od nich zresztą o kilka lat młodszy – ale już teraz intryguje mnie jego upór w zakresie strategii kreowania własnej koncepcji języka poetyckiego. Czyniąc punktem wyjścia schizofazję towarzyszącą zaburzeniom psychotycznym, Podlaski nie skupia się przesadnie – jak moglibyśmy podejrzewać – na umownym i nietrwałym charakterze „pikowania”, które w dyskursie psychoanalitycznym oznacza oparte na społecznych praktykach mocowanie słów i ich referentów bez jakiegokolwiek odniesienia do zewnętrznej wobec nich instancji, ale raczej rozciągaparanoiczny aspekt „sałaty słownej”na całą przestrzeń dyskursu, a więc ujawnia chorobowy charakter języka jako takiego, języka pozornie tylko zdrowego. Podlaski zdaje się mówić: zawsze, gdy jesteśmy już zdolni coś zakomunikować, generować możemy wyłącznie komunikaty zawierające w sobie określony ładunek urojeniowy; gdy poprzez komunikat powołujemy do życia układ wypowiedzenia, dokonujemy osobliwego rozdzielenia substancji na to, co wewnątrz, i to, co na zewnątrz, przy czym to drugie zawsze stanowić będzie potencjalne zagrożenie dla tego pierwszego. Innymi słowy: mowa z konieczności ustanawia samozwrotne „ja”, które autonomizuje się tym mocniej, im większy odczuwa strach przez ujawnieniem własnej spekulatywności. Jakie ma to konsekwencje dla projektu Podlaskiego? Gdy tylko z semantycznego bałaganu wyłoni się spójna narracja, domknięty „podmiot” lub inna łatwa do uchwycenia istność, język z miejsca wytwarzać zaczyna objawy pozytywne: „coś mi zrobili podprogramowali” (s. 44), „to tu mnie przybiła | tu wiem | poinstalowała wizjery kamerki” (s. 49), „przyśniłem | wyjaśnienie wszystkiego” (s. 53). Jeśli tylko Podlaski zechce w przyszłości rozwijać się w tym kierunku, za kilka lat będziemy mieli do czynienia z autorem oryginalnej i niespotykanej dotąd u nas wykładni języka poetyckiego.
Autorką kolejnego zestawu zamieszczonego w almanachu jest pochodząca z Kołobrzegu psychoterapeutka Katarzyna Szaulińska – obszar, w którym rozgrywa się ruch języka w cyklu Nic cięższe niż coś, został świetnie uchwycony w komentarzu towarzyszącym wierszom: z jednej strony mamy silną potrzebę funkcjonowania w ramach niezmiennej struktury, osadzenia podmiotowości w tym, co stabilne, i osiągnięcia chwilowego stanu pewności („wobec różnic miewam miękkie nogi”, s. 63), z drugiej zaś – daje tu o sobie znać przekonanie o ograniczającym charakterze wszelkich struktur i domkniętych, osiadłych tożsamości, które to przekonanie skłania do permanentnie ponawianego poszukiwania linii ujścia, niosących choćby tymczasowe wrażenie wyzwolenia z opresyjnego porządku („ten ciężar w koniuszkach palców / puść to puść niech odpłynie”, s. 64). Ale kwestia odnajdywania właściwych proporcji między (neurotycznym) terytorium i (psychotyczną) deterytorializacją nie jest jedynym wątkiem, który zwrócił moją uwagę w omawianym zestawie: nie mam wątpliwości co do tego, że ze wszystkich ubiegłorocznych laureatów Połowu Szaulińska wypada absolutnie najlepiej pod względem rozpiętości i jednoczesnej precyzji metafory– doskonale widać to w wierszu california dreaming, chyba moim ulubionym z całego tomu, w którym czytamy: „gra Trzaska i każda z tych nut jest kroplą wody z popsutego hydrantu / jeszcze tylko jedna i zrozumiem / że nie ma po co rozumieć” (s. 62). Oczywiście jako osobnik wychowany na „Lutowaniu wełny” doceniłbym w tym miejscu zapis nazwiska rozpoczynający się od małego „t”, ot tak, dla wzmożenia semantycznego zamieszania, ale nie zmienia to faktu, że tekstem Szaulińskiej, z całą jego trzeźwą krytyką „rozumienia”, afirmacją substancji w jej wymiarze Realnym i nienachalną, cudownie rekurencyjną puentą, jestem głęboko poruszony. Naturalnie Szaulińska nie jest dziś jeszcze gotowa na publikację pierwszej książki – musimy trochę poczekać, by jej konfesyjny język nabrał bardziej kompozycyjnego, kreacyjnego charakteru – ale jeśli najbliższe miesiące poetka spędzi na szlifowaniu techniki pod kątem już teraz zarysowujących się mocnych stron jej warsztatu, za jakiś czas możemy mieć do czynienia z debiutem na miarę Witkowskiej. Wspomnicie te słowa, ha!
Chyba wiem, jakie reakcje u sporej części odbiorców wzbudzi zestaw zatytułowany gminne autorstwa Antoniny M. Tosiek – zwolennicy dykcji „postępowych”, a już na pewno tych „ponowocześnie postępowych”, zrzędzić będą na heaneyowską z gruntu słabość autorki do „prawdziwego życia” i na jej głęboką wiarę w możliwości mimetyczne języka. Sam jednak uważam, że wiersze te zdecydowanie wychodzą książce na dobre – ich obecność w tomie wyraźnie wskazuje, że dla redaktorów kategoria różnicy dalece wykracza poza ramy, jakie wyznaczył jej wielkomiejski, dobrze wykształcony prekariat zatrudniony przy NGO-sach, żarliwie walczący o ścieżki rowerowe, wegańskie hot-dogi i szybki Internet w smartfonach. Programowa prostota wierszy Tosiek świetnie kontrastuje na przykład z intertekstualnymi utworami Pierzchlińskiego, niczego przy tym nie tracąc i wcale nie wypadając przy nich blado – poetycka reprezentacja Polski peryferyjnej, zapomnianej i konsekwentnie lekceważonej przez wszystkie rządy III RP, bez najmniejszego problemu odnajduje swoje miejsce tuż obok wyrazistych eksperymentów, uwydatniając przy tym swój mocno polityczny charakter (zaakcentowany zresztą solidnie w notce redaktora). Utwory Tosiek skonstruowane są narracyjnie, na ich techniczną płaszczyznę kompozycji rzutowany jest zawsze pewienpozór transcendencji. Innymi słowy: są to teksty, które raczej nie chcą uchodzić za obiekty artystyczne, a za opowieści z domkniętą strukturą przedstawionego świata i spójną podmiotowością układu wypowiedzenia. Jeśli ktoś z tego powodu zechce nazwać je naiwnymi – proszę bardzo; przy okazji umknie mu jednak wiele trafiających w sedno fraz, wyrosłych na gruncie czegoś, co w dużym uproszczeniu moglibyśmy nazwać wyobraźnią ludową: „siadaliśmy wtedy przy stole / nie miał kątów ani rogów mówili nam / lepiej licha nie kusić i na okrętkę żyć jak w pętli” (s. 90). Jeśli miałbym dziś do wyboru lekturę kolejnej publikacji postashberiańskiej, o której w intelektualnych kręgach nie wypada mówić źle, bowiem „przenikliwie diagnozuje ona niemożność językowego przedstawienia świata”, oraz lekturę debiutanckiej książki Antoniny Tosiek – bez wahania sięgnąłbym po drugi z tych tomów.
Last but not least– do omówienia zostaje nam zestaw Aleksandra Trojanowskiego Parkingi podziemne jako miasta spotkań. W pewnych kręgach autor ten jest świetnie znany – jak przeczytać możemy w laudacji, dwukrotnie był już nominowany do Nagrody Poetyckiej im. Jacka Bierezina i dwukrotnie został laureatem nagrody publiczności. Nie jest trudno wskazać na najistotniejsze, jak sądzę, źródło inspiracji wrocławskiego poety – wpływ dykcji Konrada Góry narzuca się już przy pierwszej lekturze tych tekstów, zaznaczyć należy jednak, że nie jest to wpływ – tutaj nieco wulgaryzuję – „tematyczny” ani tym bardziej „formalny” (zresztą: czy istnieje w tym kraju choć jeden człowiek, który potrafiłby w niewielkim nawet stopniu formalnie upodobnić się w swoich wierszach do autora Kalendarza majów? – mam co do tego sporo wątpliwości). Co więc z poezji Góry bierze dla swojego języka Trojanowski? To coś w rodzaju „globalnego afektu”, jaki aktualizowany jest podczas lektury wierszy obojga autorów, dominującej aury – mówimy o wierszach brudnych, dusznych i szorstkich, ale wcale nie na modłę chandlerowskich wygibasów, które znamy w wykonaniu zespołu The Roczniki Sześćdziesiąte Band. Dla kogoś, kto nie obserwuje z bliska polskiego życia literackiego i towarzyszących mu dyskusji krytycznoliterackich, różnica może wydawać się mało znacząca, ale w gruncie rzeczy ma ona charakter fundamentalny: u podstaw brudnej, dusznej i szorstkiej płaszczyzny kompozycji nie stoi tu bowiem egzystencjalny lęk pozornie domkniętej, neurotycznej figury „ja”, ale coś na kształt reguły realizmu społecznego: układ wypowiedzenia na prawdach spekulacji „wydziela” się z rzeczywistości, której jest częścią, ale czyni to tylko po to, by w akcie wypowiedzi sfałdować możliwie najwięcej z tego, co go otacza. Przechodząc do konkretów: aby osiągnąć taki stopień kondensacji mroku i beznadziei, nie trzeba wcale wychylać się w stronę kryminału noir– wystarczy przez krótką chwilę popatrzeć na piękno potransformacyjnego państwa z kartonu, z jego specjalnymi strefami ekonomicznymi, pustoszejącymi małymi miastami, postindustrialnymi krajobrazami niczym ze snu o Detroit (s. 101). I z tym właśnie uczuciem przygnębienia redaktorzy almanachu postanowili zostawić nas samych, co będziemy musieli im wybaczyć, jak zwykliśmy to robić wcześniej.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury