recenzje / IMPRESJE

Notatki o nowej książce Filipa Zawady

Karol Maliszewski

Esej Karola Maliszewskiego towarzyszący premierze książki Pod słońce było Filipa Zawady, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 31 grudnia 2014 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Kla­row­ne, kry­sta­licz­ne zda­nia brzmią­ce sta­now­czo; to je widzi się naj­pierw, ato­my nar­ra­cji. Sta­now­czo i fry­wol­nie. To zna­czy, wyda­ją­ce się w swej żar­to­bli­wej filo­zo­ficz­no­ści rze­czy­wi­ście zło­ty­mi myśla­mi, for­mu­ła­mi wła­snej praw­dy, któ­ra jest na tyle intry­gu­ją­ca i bły­sko­tli­wa, że szyb­ko sta­je się praw­dą same­go czy­tel­ni­ka. Bo czy­tel­nik musi być bar­dzo sam, żeby ją przy­jąć. Nie­mal tak samot­ny jak boha­ter-nar­ra­tor, oto­czo­ny jaki­miś ludź­mi, a jed­nak sam. Czy to lite­ra­tu­ra wyob­co­wu­je czło­wie­ka, czy jest wła­śnie odwrot­nie – czło­wiek two­rzy „wyob­co­wa­ną lite­ra­tu­rę”, żeby się z nami, tą wyima­gi­no­wa­ną resz­tą (wspól­no­tą podob­nie wraż­li­wych) połą­czyć?

To jed­no z wie­lu pytań, któ­re zada­je Zawa­da. Pyta bez prze­rwy. Jak dziec­ko. Nawet, gdy nie pyta. Bo tak brzmi melo­dia ksią­żek tego typu – kon­fe­syj­nych, orga­nicz­nych, sil­nych; roz­gry­wa się w nich nasze życie w sło­wach wzię­tych z cudze­go. Stąd ta afo­ry­stycz­no-pyta­ją­ca into­na­cja. Zna­na ze zdy­sza­nych wypo­wie­dzi juro­di­wych, zna­na dosko­na­le z dzie­cię­cych inkan­ta­cji, z fil­mów i ksią­żek o życiu w psy­chia­try­ku, czy­li – jak chce nar­ra­tor – w dia­lek­tycz­nym klin­czu mię­dzy „nor­mal­ną stro­ną” a jej prze­ci­wień­stwem. I nie wia­do­mo dokład­nie, gdzie prze­bie­ga gra­ni­ca. I o to cho­dzi, żeby nie wie­dzieć. Żeby ją roz­ją­trzać jak ranę. W celach poznaw­czych, poetyc­kich, filo­zo­ficz­nych. Tak­że życio­wych (i może to jest naj­bar­dziej przej­mu­ją­ce w tej książ­ce). Życie tak przy­war­ło do gnom, cedzo­nych w sty­lu jakie­goś pono­wo­cze­sne­go Leca, że już nie ode­rwiesz, nie doj­dziesz, co jest czym, bo wszyst­ko chce być czymś.

Tekst Zawa­dy zna­czy total­nie – wska­zy­wa­nie na poszcze­gól­ne war­stwy czy inten­cje nie ma sen­su. Jeśli ktoś powie, że szczel­nie wypeł­nia go melan­cho­lia, to nic nie powie, bo zapo­mniał o dow­ci­pie, gorz­kim humo­rze, cza­ją­cej się gro­te­sce. Jeśli ktoś powie, że to tera­peu­tycz­ne zapi­ski cier­pią­ce­go na depre­sję, to wpad­nie w pułap­kę tan­det­ne­go bio­gra­fi­zmu. Zresz­tą, któż na nią dzi­siaj nie cier­pi, ale jeśli już, to nie w takiej for­mie, nie takim gatun­ku „pamięt­nicz­ka ske­czów i pół­słó­wek”. Tak jak­by kolej­ne ske­cze – odkryw­cze mikro-zda­rze­nia (zde­rze­nia) słow­no-sytu­acyj­ne – mia­ły coś z zało­żo­nej tezy wyja­śnić. Bo to życie zakła­da na nas swo­je tezy jak ubran­ka. Boha­ter tej pro­zy wie­dząc o nich, ścią­ga jed­no po dru­gim. I wresz­cie stwier­dza, że wła­ści­wie nale­ży je ponow­nie zało­żyć (wró­cić do odrzu­co­nych wcze­śniej form rodzin­nych, spo­łecz­nych, ducho­wych1, bo jak tu żyć nago w per­ma­nent­nym, kosmicz­nym chło­dzie…

Jeże­li depre­sja może w jakiś spo­sób być iro­nicz­na, to z taką mamy tu do czy­nie­nia. Opo­wia­da­na przez zaci­śnię­te usta, któ­re chwi­la­mi roz­cią­ga­ją się ukrad­kiem jak do kpi­ny. Ale już raczej nie do wypo­wie­dze­nia kil­ku sto­sow­nych, okrą­głych, spo­dzie­wa­nych zdań. Nie­któ­re zda­nia w tej książ­ce dla­te­go wyda­ją się eks­cy­tu­ją­ce, bo są nie­spo­dzie­wa­ne, nie­obli­czal­ne. Zasko­cze­nie, nie­spo­dzian­ka, zdzi­wie­nie – tak jak­by żyło się na nie­wiel­kim obsza­rze podwór­ka i z jego per­spek­ty­wy pró­bo­wa­ło coś wypo­wie­dzieć o doro­słym życiu za pło­tem. O życiu bez życia, ale za to z poetyc­kim roz­ma­rze­niem, dzie­cię­cym uśmie­chem, smut­kiem pen­sjo­na­riu­sza zamknię­te­go zakła­du.

Prze­pis na życie musi być pro­sty jak instruk­cja goto­wa­nia jaj­ko na twar­do. Do każ­de­go inne­go nale­ży odno­sić się z rezer­wą. Bo i tak ugrzęź­nie się w czymś prze­wi­dy­wal­nym, miesz­czą­cym się w bie­gu­nach mię­dzy Jerzy­kiem z Wariat­ko­wa a Jur­kiem z Rze­czy­wi­sto­ści. Ten pierw­szy, igno­ru­jąc oczy­wi­stość, doko­pu­je się do „czar­nej dziu­ry” fan­ta­zma­tu, dru­gi po pro­stu kopie w kamie­ni­stej gle­bie w poszu­ki­wa­niu wody. Boha­ter tak napraw­dę potrze­bu­je jed­ne­go i dru­gie­go. Nie­da­ją­cej spać „czar­nej dziu­ry” oraz życio­daj­nej wody. Bo wie, że musi pić z oby­dwu źró­deł.

Naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne para­dok­sy roz­wią­zu­je samo życie. To tak jak z cho­ler­ną pla­ste­li­ną. „Cze­go byś z nią nie robił, zno­wu wycho­dzi ci dżdżow­ni­ca”. A inni są po to, żeby ci to uświa­do­mić.


[1] w pew­nym sen­sie jest to książ­ka o budo­wie, a raczej odbu­do­wy­wa­niu, domu, czte­rech ścian ufno­ści do intym­ne­go, „wyra­ża­ją­ce­go mnie ina­czej” języ­ka, małe­go świa­ta i ludzi z naj­bliż­szej prze­strze­ni rodzin­nej i wio­sko­wej.

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania