Nikt nie jest taki, jakim się wydaje, maska jest konieczna, by przetrwać.
Dexter Morgan
„Myślałem, że jest finezyjnym bytem fikcyjnym, że wyłonił się z kart powieści pisanej mimochodem przez Andrzeja Sosnowskiego. Kiedyś naprawdę tak sądziłem: Kraków wymyślił sobie Hieronima Szczura, a Warszawa Tadeusza Piórę” – pisał w swoim Zwierzęciu na literę J. Karol Maliszewski, by kilka stron dalej stwierdzić, iż: „Synteza mowy” Tadeusza Pióry jest właśnie taka: zapożyczona, oparta na intertekstualnej echolalii, na swoistym geniuszu podchwytywania melodii i kończenia jej na swój sposób”1.
Bez wątpienia Pióro jest autorem, który kojarzy mi się z Warszawą, nie tylko przez fakt miejsca zamieszkania, nie tylko przez współtworzenie „wspólnoty” „Literatury na Świecie”, lecz przede wszystkim przez zamiłowanie do topograficznych tytułów, wśród których pojawiło się Okęcie, potem Wola i Ochota, a teraz w tych stołecznych peregrynacjach przyszedł czas na Powązki.
Na Powązkach Pióry nie znajdziesz jednak, drogi Czytelniku, grobów zasłużonych ludzi pióra [zamierzona gra słów], tuzów nauki, sztuki i polityki. Każdy lekarzyk ma swój cmentarzyk, a jak się okazuje, podobnie jest z poetami. W bardziej lub mniej płytkich grobach autor chowa wspomnienia, a że trzeba zacząć od początku, to zaczyna od pierwszej randki, która „miała być ostatnią // i zmienić nieodwracalnie nawet poczucie humoru”.
Pochowany świat to ten „ulubiony przez starożytnych // bez kamer, bez wydziału kultury, // przy muzyce pięknej jak błędy // baletnic i czarnoksiężników”. To „fantastyczna speluna”, z której „wyprowadzają chmury”. Powązki Pióry rozbrzmiewają muzyką, Irenka gwiżdże z balkonu kawałek In Every Dream Home a Heartache Roxy Music, w innym miejscu słychać Milesa Davisa, w jeszcze innym Świetliki. W końcu zmarli też chcą od czasu do czasu coś zanucić, zmącić ciszę, przełamać się hałasem z żywymi.
Bohaterowi śnią się groby z przeszłości, bo śpią w nich „do chuja niepodobne wiersze”, które „spędzały sen z powiek”. To o wiersze się tu przecież rozchodzi, to one rozdzielają cmentarne kwatery, zapalają znicze i rzucają chryzantemy jak kłody pod nogi przechodniów, by ci na chwilę zachwiali się, stracili równowagę, może nawet zaliczyli glebę.
Bohater Pióry potrzebuje poezji dla samego siebie, nazywając wiersz „samogwałtem”, czymś, co „stoi o własnych siłach, bez gadżetów”, by „odzwierciedlić stan [dawno niewidzianego] ducha”. Samogwałt pozostaje jednak zawsze samogwałtem, dużo lepsze efekty daje przecież działanie w parze, stąd subtelny apel do „miłych pań”, by zamiast „śnić o swoich poetach”, „mówiły nam po imieniu // co noc innym”. Bohater, zupełnie jak w piosence Perfectu, niewiele może dać, ale „jest wolny, dysponuje alfabetem łacińskim // z polskimi akcentami i czeka na propozycje”.
Podczas gdy świat zmienia wciąż swoje łaszki i odsłuchuje nowe mp3 z najnowszymi hitami, bohater książki Pióry woli swój własny „Kosmos”, w którym można „najzwyczajniej w świecie pierdolić się // przy klasykach nowej fali, bo oni nigdy nie kłamią”. Wszystko zdaje się powtarzać, grzechów i wierszy przybywa, ale „końce tras tramwajowych mają nowe nazwy”, dlatego trzeba „je teraz powtarzać za wszelką cenę”, by nie zapomnieć, by się nie pogubić. A nikt nie potrafi tak się gubić [zwłaszcza wewnątrz samego siebie], jak wierszorób, który w jednym z wierszy okazuje się „frajerem”, jedynym takim, który „wytrzyma zdrady i ekshibicjonizm”. Może dlatego bycie sklasyfikowanym, określonym i nazwanym, z zawieszoną u szyi „tabliczką z łacińską nazwą”, to wizja bardzo wygodna i kusząca.
W końcu coś zawsze wtrąci się do poezji, bezczelnie włamie między wersy, mimo zamków, kłódek i szyfrów, ktoś „w środek ważnego zdania // wmontuje reklamę papierosów”. Bohater Pióry jest kronikarzem, niestroniącym od Tuwimowskich szmoncesów, „jest kronikarzem w pułapce czasów”, w których nikt się nie ukryje, bo zawsze znajdą się jakieś poszlaki, ślady DNA na kieliszkach, niedopałkach i kobietach.
Powązki to książka, która bez wątpienia nie składa się z radiowych kawałków, które można nucić przy goleniu. Nie z Piórą te numery, tu trzeba odłożyć golarkę na bok, pospiesznie wytrzeć ręcznikiem resztki piany z zakazanej gęby, odłożyć wodę kolońską na półkę, usiąść i wysłuchać do końca, co autor chciał powiedzieć. Są wiersze, których forma sprawia, że czytelnik płynie wraz z potokiem obrazów lub potokiem języka. U autora Powązek jest inaczej. To jest zamierzenie chropowaty, złożony z wielu warstw słowotok, przy którym mniej wprawieni mogą odczuwać momentami zadyszkę. Jeśli jednak ją przezwyciężą i podążą szlakiem wyznaczonym przez autora, to dotrą do „fajnych miejsc”, których Pióro zna z pewnością wiele.
Pióro nieustannie chowa się za ironią, która aż kipi z tych wierszy. Przy okazji Woli i Ochoty pisał o tym Jacek Gutorow, który stwierdzał, iż „ironia nie jest tu rozumiana w sensie kolokwialnym, jako drwina czy szyderstwo, lecz w znaczeniu, jakie nadali temu słowu Friedrich Schlegel, Kierkegaard czy Paul de Man. W takim rozumieniu ironia jest tropem tropów i mistyfikacją leżącą u podstaw wszystkich innych mistyfikacji”2. W najnowszych Powązkach dzieje się tak samo, Pióro wciąż pozostaje mistrzem lirycznej mistyfikacji, dla którego ironia jest zarazem środkiem wyrazu, jak również dodatkowym kodem, szyfrem zabezpieczającym sens wiersza, który „ma być długi i bardzo prosty” jak nóż, gdyż inny skutecznie nie poderżnie gardła, nie pozwoli upuścić krwi czytelnika.
[1] Zob. K. Maliszewski, Zwierzę na J. Szkice o wierszach i ludziach, Wrocław 2001, s. 141–147.
[2] J. Gutorow, Niepodległość głosu. Szkice o poezji polskiej po 1968 roku, Kraków 2003, s. 191.