recenzje / ESEJE

O czym jest ta piosenka?

Jacek Bierut

Recenzja Jacka Bieruta z książki Słynne i świetne Mariusza Grzebalskiego.

Biuro Literackie

Obie­ca­łem sobie nie pisać już recen­zji. Prze­mil­czę powo­dy. Prze­czy­ta­łem jed­nak książ­kę, któ­ra nie chcia­ła mi się pozwo­lić tak po pro­stu odło­żyć na pół­kę, na wiecz­ne, mówiąc żar­tem, spo­czy­wa­nie, czy­li do następ­nej prze­pro­wadz­ki. Bo książ­ka to fra­pu­ją­ca, być może nawet zapo­wia­da­ją­ca pewien roz­ja­śnia­ją­cy prze­łom w kołu­ją­cej w spo­rym stop­niu po omac­ku współ­cze­snej poezji pol­skiej. Prze­łom jak naj­bar­dziej poko­jo­wy. Bo nie ma tu for­mal­nej rewo­lu­cji, a i tre­ści jak­by zna­ne. Zasia­dam zatem do pisa­nia tego tek­stu w ciem­no, bez jasne­go pomy­słu, nawet bez spre­cy­zo­wa­nej, kon­kret­nej myśli kry­tycz­nej, nie­ja­ko z samym prze­czu­ciem, że oto mam przy­jem­ność otrzeć się o nową jakość, albo świe­żą, któ­rą czu­ję nosem, tyl­ko nie wiem jesz­cze, czym jest, czy jest tu, w wier­szach, czy dopie­ro nadej­dzie jako ich kon­se­kwen­cja, czy też to tyl­ko moje złu­dze­nie, ilu­zo­rycz­ny, jed­no­ra­zo­wy, bo bez per­spek­ty­wy cza­su, efekt pona­wia­nej wciąż lek­tu­ry? Bo prze­cież jest moż­li­we, że po głęb­szym wej­ściu w tekst, wymu­szo­nym nie­ja­ko pisa­niem o nim, te moje nie­ja­sne prze­czu­cia oka­żą się prze­sa­dą.

Cóż to za książ­ka? Już wyobra­żam sobie róż­no­rod­ność reak­cji, kie­dy pad­nie w koń­cu ten tytuł. Ale żar­ty na bok. Prze­czy­ta­łem w ostat­nich dniach kil­ka nowych inte­re­su­ją­cych tomi­ków – Pie­śni miło­sne Tade­usza Pió­ry, Skład­nię Kla­ry Nowa­kow­skiej (wyjąt­ko­we wier­sze), Pierw­szy plan Paw­ła Pio­tro­wi­cza, Dłu­gi maj Mar­ty Pod­gór­nik (ach, ten popiół w poście­li), Wier­sze dla Róży Fili­po­wicz Edwar­da Pase­wi­cza, myślę, że nie będzie zbyt wiel­kim nie­tak­tem z mojej stro­ny, jeśli dołą­czę do tej listy Kocie łby Mariu­sza Appe­la (Appla?) i powiem tak – wszyst­kie te pozy­cje bar­dzo mi się podo­ba­ły, jed­nak prze­ło­mem zapach­nia­ło mi po lek­tu­rze tomi­ku Mariu­sza Grze­bal­skie­go wyda­ne­go przez Artu­ra Bursz­tę i jego Biu­ro Lite­rac­kie w serii „Wię­cej poezji”, tomi­ku opa­trzo­ne­go tytu­łem Słyn­ne i świet­ne.

Z Grze­bal­skim jest pewien pro­blem. Przej­rza­łem dość licz­ne recen­zje jego poprzed­nich ksią­żek. Zauwa­ży­łem spo­ro powta­rza­ją­cych się tro­pów, dużo łatwych skró­tów, ste­reo­ty­po­wo ozna­cza­ją­cych cho­rą­gie­wek budo­wa­nych wokół filo­zo­ficz­ne­go wykształ­ce­nia poznań­skie­go poety, któ­re­go w dodat­ku nazy­wa­no i bar­ba­ry­stą, i kla­sy­cy­stą, meta­fi­zy­kiem deta­li­stą, o’ha­ry­stą. Nie będę tego wszyst­kie­go przy­ta­czał, bo źle oce­niam te narzę­dzia kry­tycz­ne, chciał­bym jed­nak zwró­cić uwa­gę na to, że wciąż jest to poeta nie­opi­sa­ny, albo raczej nie naj­le­piej opi­sa­ny, a zasłu­gu­je nie­wąt­pli­wie na głęb­szą ana­li­zę kry­tycz­ną, gdyż zgo­da co do fak­tu, że jest twór­cą per­spek­ty­wicz­nym, każ­dą kolej­ną książ­ką pod­no­szą­cym poprzecz­kę, jest dość powszech­na. I tyle o tym.

Kie­dy po raz pierw­szy czy­ta­łem Słyn­ne i świet­ne ude­rzył mnie przede wszyst­kim spo­sób, w jaki te wier­sze zosta­ły, brzyd­ko mówiąc, zro­bio­ne, sam warsz­tat. Tu upa­tru­ję tego powie­wu świe­żo­ści. Bo książ­ka uka­za­ła się w chwi­li, kie­dy ogól­nie poję­ta poezja pol­ska zna­la­zła się w dość trud­nej sytu­acji. Nie będę się tu wymą­drzał, popi­sy­wał sta­wia­niem skró­to­wych dia­gnoz, ale sytu­acja ta nie roku­je zbyt opty­mi­stycz­nie, star­si poeci jak­by się wyco­fa­li, oko­pa­li na bez­piecz­nych pozy­cjach, mło­dzi (z kil­ku kolej­nych fal) zapa­trzy­li się w śred­nie poko­le­nie i mimo prób wciąż nie zapro­po­no­wa­li nicze­go wyraź­nie wła­sne­go (poza Kla­rą Nowa­kow­ską), zatem cię­żar pra­cy warsz­ta­to­wej, tej naj­trud­niej­szej, naj­bar­dziej nie­wdzięcz­nej, spo­czy­wa wciąż na bar­kach poetów uro­dzo­nych w latach sześć­dzie­sią­tych z nie­wiel­kim roz­sze­rze­niem tego prze­dzia­łu w obie stro­ny, zapa­trzo­nych w dodat­ku w Andrze­ja Sosnow­skie­go. A pra­cy dużo, zbyt dużo, bo pol­sz­czy­zna zmie­nia się coraz szyb­ciej, a wier­sza nie da się bez­kar­nie ode­rwać od rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej świat opi­sy­wa­ny zosta­je na tak wie­le nowych nie­wer­bal­nych spo­so­bów. A ile zna­czy nagie sło­wo przy tak gwał­tow­nie dosko­na­lo­nej tech­ni­ce sztuk wizu­al­nych, komu­ni­ka­cji i zdo­by­wa­nia infor­ma­cji o świe­cie, o czło­wie­ku w świe­cie? Coraz mniej. Pro­szę choć­by zwró­cić uwa­gę na zmia­ny zacho­dzą­ce w gra­ma­ty­ce, pro­wa­dzą naj­czę­ściej do mak­sy­mal­ne­go uprosz­cze­nia języ­ka na rzecz roz­ro­stu funk­cji innych, szyb­szych, kana­łów komu­ni­ka­cji. I cóż w tej sytu­acji moż­na gołym wier­szem, wypra­co­wa­nym w dodat­ku w latach dzie­więć­dzie­sią­tych przez ludzi doj­rze­wa­ją­cych w latach osiem­dzie­sią­tych? Moż­na się bawić w poetów. A w tym poko­le­niu, sądzę, coraz mniej chęt­nych na takie zaba­wy.

Nie chcę tu stwa­rzać wra­że­nia, że jedy­nie Grze­bal­ski pra­cu­je nad wier­szem, ale nie moż­na mu odmó­wić opi­nii, że robi to w spe­cy­ficz­ny, bar­dzo inte­re­su­ją­cy spo­sób. Kie­dy pisa­łem recen­zję z jego poprzed­nie­go tomi­ku, pró­bo­wa­łem całą spra­wę opę­dzić dość pospiesz­ną dia­gno­zą: pro­sto­ta wspo­ma­ga­na pre­cy­zją sło­wa i brzmie­nia, leni­wie pro­wa­dzo­na fra­za, któ­ra nagle zdu­mie­wa cel­no­ścią skró­tu, wyste­ry­li­zo­wa­na (zim­na?) dyk­cja, któ­ra obiek­ty­wi­zu­je prze­kaz i jaw­na bez­rad­ność wobec wybu­cha­ją­cych nagle emo­cji. Kie­dy czy­tam to dziś, nie mogę się nadzi­wić, że nie posze­dłem wów­czas w tę stro­nę choć nie­co głę­biej, bo to u auto­ra Dru­gie­go dotknię­cia wyda­je mi się cie­kaw­sze od samych zna­czeń. Grze­bal­ski mia­no­wi­cie coraz bar­dziej kon­se­kwent­nie robi od począt­ku dobrze sygna­li­zo­wa­ny zwrot przez bur­tę, dba o komu­ni­ka­tyw­ność, o prze­kaz, o czy­tel­ność prze­ka­zu, znacz­nie bar­dziej, niż inni (myślę tu przede wszyst­kim o czo­ło­wych posta­ciach na lite­rac­kiej wyspie). Te wier­sze są od począt­ku do koń­ca zro­zu­mia­łe bez jakichś szcze­gól­nych zabie­gów inter­pre­ta­cyj­nych, żaden z nich jed­nak nie jest, mówiąc skró­tem, pusz­czo­ny. To są doszli­fo­wa­ne, dogła­dzo­ne kon­struk­cje. Choć­by taki przy­kład z otwar­tej przy­pad­ko­wo stro­ny: Kobie­ta wcho­dzi do jezio­ra i kuca, / jak­by zaczy­na­ła rodzić. Ma sil­ne, męskie uda. / Patrzę na nią, odga­nia­jąc muchy, / któ­re nie pozwa­la­ją prze­cze­kać par­ne­go popo­łu­dnia. To pierw­szy czte­ro­wers otwie­ra­ją­cy dość dłu­gi wiersz pełen obraz­ków, czte­ro­wers, któ­ry bez żad­nych popra­wek mógł­by zostać zapi­sa­ny pro­zą, czy­li wła­ści­wie nic wiel­kie­go, banał pra­wie, a język w dodat­ku do koń­ca się nie zagęsz­cza, zagęsz­cza się jed­nak zna­cze­nie, dość para­dok­sal­nie z takich bła­hych ujęć obra­zu wynu­rza się, nie­na­zwa­na nijak, lecz jasna dla czy­tel­ni­ka, egzy­sten­cjal­na kon­dy­cja i typ rela­cji z sze­ro­ko poję­tym (rów­nież w cza­sie) oto­cze­niem tej nie­spo­koj­nej oso­by mówią­cej w wier­szu. Powiem tak, wła­ści­wie przy uży­ciu tak pozor­nie pro­stych środ­ków, same­go zesta­wie­nia kla­row­nych kadrów, autor osią­ga cel, docie­ra do pod­wer­bal­nych warstw u czy­tel­ni­ka dale­ko sze­rzej, niż wyni­ka­ło­by z seman­tycz­ne­go obli­cza tego tek­stu, i w efek­cie poru­sza odbior­cę, a o to prze­cież mniej wię­cej w tej całej pisa­ni­nie cho­dzi. Trud­no to wytłu­ma­czyć, ale cho­ciaż utwór z koniecz­no­ści czy­ta­ny jest line­ar­nie, uję­cie po uję­ciu, ode­bra­ny zosta­je w pew­nej chwi­li całym swo­im ciel­skiem. Mogę to z czy­stym sumie­niem powie­dzieć, stwo­rzyć taki tekst to wiel­ka sztu­ka, nie­za­leż­nie już od tego, czy zna­cze­nie i emo­cje, któ­re docie­ra­ją w owym szcze­gól­nym momen­cie do nas – czy­tel­ni­ków – powa­la­ją, czy też nie. Ale pozwo­lę sobie jesz­cze chwi­lę nie mówić o zna­cze­niach.

Albo inny wiersz. Tanecz­nym kro­kiem. Kil­ku­se­kun­do­wy banal­ny obra­zek o par­ko­wa­niu samo­cho­du. Kil­ka spoj­rzeń kame­ry napi­sa­nych języ­kiem bez dys­ku­sji prze­zro­czy­stym, języ­kiem, któ­re­go nie widać (bez­kar­ne ope­ro­wa­nie takim języ­kiem w wier­szu też jest wiel­ką sztu­ką). Czy­tel­nik jed­nak, głów­nie poprzez grę nie­licz­ny­mi deta­la­mi, bez tru­du odnaj­du­je wła­sne doświad­cze­nia, nie­po­etyc­kie prze­cież, a jed­nak wywo­łu­ją­ce jak naj­bar­dziej poetyc­ki rodzaj wra­żeń, wła­śnie ten, kie­dy wiersz ma naj­więk­szą siłę raże­nia, nazwał­bym je wra­że­nia­mi ponadwer­bal­ny­mi, doty­ka­ją­cy­mi pamię­ci, cia­ła, w koń­cu inte­lek­tu. Co wię­cej, u róż­nych odbior­ców mogą to być dale­ko się róż­nią­ce wra­że­nia. To jest coś, poezja prze­sta­je być skom­pli­ko­wa­nym dziam­ga­niem, zaczy­na mieć jakiś real­ny cię­żar, cho­ciaż budo­wa­ny na wątłych imper­sjach. Sta­je się maszyn­ką zdol­ną do gene­ro­wa­nia subiek­tyw­nych uczuć, odczuć. Zasta­na­wiam się, jak Grze­bal­ski to napi­sał. Jest oczy­wi­ście moż­li­wa sytu­acja, że jest to wiersz nie­ja­ko daro­wa­ny, spły­wa­ją­cy nagle i zapi­sa­ny w cza­sie nie­zmier­nie krót­kim, sądzę jed­nak, że jest wyni­kiem raczej spo­rej pra­cy pole­ga­ją­cej głów­nie na mozol­nym kar­czo­wa­niu, prze­sa­dza­niu, pod­ra­so­wy­wa­niu z tru­dem zano­to­wa­ne­go dłuż­sze­go opi­su. Za tą tezą prze­ma­wia lek­kość wier­sza przy jego nie­wiel­kich roz­mia­rach i wyraź­nie odczu­wal­ny sza­cu­nek dla czy­tel­ni­ka, któ­re­mu poda­je się towar nie tyl­ko efek­tow­nie zapa­ko­wa­ny, ale rów­nież sku­tecz­ny i łatwy w obsłu­dze.

Nie prze­są­dzam tu teraz kwe­stii, czy jest to wła­ści­wy kie­ru­nek poszu­ki­wań, czy tym tro­pem, mówiąc żar­tem, powin­ny podą­żyć rze­sze ambit­nych nad­wraż­liw­ców pra­gną­cych ujrzeć swe nazwi­sko w dru­ku, chcę jedy­nie zazna­czyć, że to głów­nie dzię­ki temu te wier­sze mnie pra­wie momen­tal­nie prze­ko­na­ły, nie ze wzglę­du na moje leni­stwo, po pro­stu z powo­du ich dys­kret­nej goto­wo­ści do sta­nia się nie­ja­ko na moich oczach, w zasa­dzie bez szcze­gól­nej aktyw­no­ści z mojej stro­ny. Niby nic w tym nowe­go, powrót do sytu­owa­nia kate­go­rii czy­tel­ni­ka w roli świad­ka, wła­ści­wie jest to ukłon w stro­nę dzie­więt­na­sto­wiecz­nej lite­ra­tu­ry, niby więc te drzwi zosta­ły już daw­no otwar­te na oścież i prze­kro­czo­ne wie­lo­krot­nie w każ­dą stro­nę, a jed­nak – od Peipe­ra szcze­gól­nie – (nie dla mnie ten fiku­śny kape­lu­sik z piór­kiem mówi Grze­bal­ski o innej kwe­stii, ale to mi tu ide­al­nie pasu­je) coraz bar­dziej o nich zapo­mi­na­no, lek­ce­wa­żo­no i może nie zawsze słusz­nie (myślę tu oczy­wi­ście o dobrej poezji, nie o tym, co Piotr Som­mer nazy­wa cza­sem pitu, pitu).

Kolej­ną istot­ną kwe­stią, jaką bez wąt­pie­nia nale­ży poru­szyć, jest kla­row­ny głos Grze­bal­skie­go w gorą­cej dys­ku­sji, któ­ra z oczy­wi­stych wzglę­dów nie toczy się nigdzie poza samy­mi wier­sza­mi, a i tu nie­jaw­nie. Jest to spra­wa, jak sądzę, zasad­ni­cza. Jak trak­to­wać, mia­no­wi­cie, kate­go­rię szcze­ro­ści w poezji. Ostat­nio nawet rzecz sta­wia­na bywa bar­dziej tech­nicz­nie – jak ją obejść. Histo­ria lite­ra­tu­ry peł­na jest ludzi o wiel­kim słu­chu języ­ko­wym i ponad­prze­cięt­nych moż­li­wo­ściach kon­struk­cyj­nych, takich nie­sły­cha­nie zdol­nych ilu­zjo­ni­stów, lin­gwi­stycz­nych spry­cia­rzy, któ­rzy posie­dli umie­jęt­ność łącze­nia ze sobą słów, a połą­czo­nych słów cię­cia na wer­sy, przy zacho­wa­niu w sto­sun­ku do nich mak­sy­mal­ne­go dystan­su (koniecz­ne­go dla moż­li­wo­ści cią­głe­go upra­wia­nia tej sztu­ki), takich mistrzów rze­mio­sła, któ­rzy dosko­na­le wie­dzą, jak nale­ży łączyć sło­wo ze sło­wem, żeby zyskać (zauro­czyć) czy­tel­ni­ka. Tacy mistrzo­wie i dziś są górą. Nie mówię o tym z nie­chę­cią, wręcz prze­ciw­nie, zda­ję sobie spra­wę z tego, jak bar­dzo przy­czy­ni­li się w ostat­nich latach do wyraź­ne­go pod­nie­sie­nia jako­ści tech­nicz­nej pol­skiej poezji, mówię o tym bez emo­cji, tyl­ko dla stwier­dze­nia fak­tu. Grze­bal­ski nie gorzej niż wie­lu z nich panu­je nad sło­wem, dla nie­go jed­nak kate­go­ria szcze­ro­ści zda­je się być pod­sta­wo­wa.

Zna­la­złem w Słyn­ne i świet­ne kil­ka abso­lut­nie uczci­wych wier­szy, takich wier­szy, któ­re wyczer­pu­ją temat, wier­szy, po któ­rych trud­no jest już pisać kolej­ne. I nawet nie cho­dzi o to, że (ten ktoś kto mówi) poka­zu­je nam się od dzie­ciń­stwa po bur­del, cho­dzi o to, że nie fał­szu­je, nawet kie­dy przy­mie­rza kłam­stwo, nie fał­szu­je rów­nież, kie­dy pisze na swo­ją nie­ko­rzyść (myślę tu o pew­nych egzal­ta­cjach, nie­zręcz­no­ściach, nie­tak­tach nawet, któ­re autor z pew­no­ścią dostrzegł, któ­rych jed­nak nie usu­nął). Odbie­ram tę książ­kę, jako rodzaj wysprzą­ta­nia sobie przed­po­la emo­cjo­nal­ne­go, roz­li­cze­nia się nie­ja­ko z samym sobą nie tyl­ko jako kimś skła­da­ją­cym sło­wa, ale rów­nież jako kimś, kto oddy­cha, rozu­mie i kocha, a wszyst­ko po to, żeby moż­na było zro­bić krok dalej, oczy­wi­ście jeśli taki krok będzie jesz­cze moż­li­wy (jako że stru­na moc­no już napię­ta). Bo, jeśli dobrze odczy­tu­ję inten­cje, nad­cho­dzi pora, żeby opu­ścić ten miły stan, kie­dy jesteś nie cał­kiem doro­sły, / choć już nie dziec­ko (to pew­nie będzie jeden z naj­czę­ściej cyto­wa­nych frag­men­tów tego tomi­ku) i zacząć odbie­rać świat (naj­pięk­niej­sze z nie­po­ro­zu­mień) w wyż­szym reje­strze. Nie sadzę, by był to tyl­ko efekt tzw. kry­zy­su wie­ku śred­nie­go, to raczej świa­do­mie dostrze­żo­na koniecz­ność prze­kro­cze­nia sie­bie i wła­snych emo­cji, a zara­zem swo­jej roli w lite­rac­kim ukła­dzie, w któ­rym (powta­rzam za Grze­bal­skim z tą samą iro­nią) wszy­scy teraz tacy „słyn­ni i świet­ni” (i tak wie­lu śpie­wa od rze­czy). Mamy zatem zamy­ka­ją­ce prze­szłość obraz­ki z dzie­ciń­stwa (z chło­pa­ka­mi z osie­dla, na waka­cjach na wsi), mamy mło­dzień­cze unie­sie­nia ero­tycz­ne (choć­by pełen nostal­gii wiersz z przy­wo­ła­niem szcze­gól­nej sce­ny w noc­nym pocią­gu), mamy w koń­cu póź­niej­szą swo­istą izo­la­cję (noc­na jaz­da samo­cho­dem po uli­cach puste­go mia­sta – szu­ka­nie kon­tak­tu). Odby­wa się tu wiel­kie sprzą­ta­nie, bo życie roz­je­cha­ło się jak sto­py nie­wpraw­ne­go łyż­wia­rza i dalej już tak się nie da, bo „moja misja, moja misja, moja bar­dzo wiel­ka misja” (to zna­mien­ne, to nale­ży dokład­nie obej­rzeć, rów­nież pod świa­tło), czy­li trze­ba zacząć dzia­łać w spo­sób bar­dziej sku­pio­ny i zde­cy­do­wa­nie bar­dziej świa­do­mie (ina­czej przyj­dzie być może skoń­czyć / jak maku­la­tu­ro­wy papier). Żegnam w sobie kogoś (…) / i witam.

Być może jest to posta­wa naiw­na w tym tak „słyn­nym i świet­nym” świe­cie, głów­nie dla­te­go, że nie ma w niej nic na pokaz, ale mnie ona cał­ko­wi­cie prze­ko­nu­je, autor bowiem nie poszedł w tę stro­nę na żyw­ca, zro­bił to świa­do­mie kon­tro­lu­jąc oko­licz­ne (jak­że licz­ne) mie­li­zny.

Pomy­śla­łem, że nie war­to zbyt wyraź­nie tłu­ma­czyć tych wier­szy, bo one bez tru­du tłu­ma­czą się same, wyska­ku­ją z nich emo­cje jak kró­li­ki z cylin­dra, a wyce­lo­wa­ne są w zasa­dzie w tę poza­ra­cjo­nal­ną stro­nę, nie w inte­lekt wła­śnie, jak to się czę­sto suge­ru­je z powo­du filo­zo­ficz­ne­go wykształ­ce­nia ich auto­ra, nie tłu­ma­czę zatem, wystar­czy że zachę­cę do lek­tu­ry, wyda­je mi się jed­nak, że powi­nie­nem zwró­cić jesz­cze uwa­gę na zamy­ka­ją­cą tomik krót­ką pro­zę. Jest to rzecz, któ­rą być może autor suge­ru­je kie­ru­nek swo­ich dal­szych poszu­ki­wań. Ja jestem pod wra­że­niem. Trzy wątłe stro­nicz­ki, a tak peł­ne uro­ku. Dają się tam dostrzec dale­kie echa Celi­ne­’a, Babla, nawet Kaf­ki, a wszyst­ko bar­dzo oso­bli­we, nie tyl­ko wia­ry­god­nie prze­two­rzo­ne. Trud­no nawet o tej pro­zie powie­dzieć, że zamy­ka tomik, raczej jest odwrot­nie, wszyst­kie poprze­dza­ją­ce ją wier­sze otwie­ra­ją jej pole do zaist­nie­nia, pole do opo­wie­ści o łonie Zuzan­ny (przy­po­mi­na­ją­ce podob­no w doty­ku wosk posy­pa­ny mąką) tań­czą­cej w papie­ro­wej sukien­ce w cha­bry i o tym co się dzie­je z naszą twa­rzą, kie­dy opo­wia­da nam się o tań­czą­cej. To nagro­ma­dze­nie róż­no­rod­nych impre­sji z całej książ­ki, w tym tek­ście uzy­sku­je moc­ne, spię­trzo­ne zwień­cze­nie peł­ne cze­goś wła­śnie nie­okre­ślo­ne­go, dają­ce­go się jed­nak moc­no odczuć. Wyglą­da na to, że Słyn­ne i świet­ne to książ­ka otwar­ta, zawie­szo­na na wyso­kim tonie i to otwar­cie odbie­ra się bez żach­nię­cia, z nie­cier­pli­wo­ścią nawet, wła­śnie jako zapo­wiedź. Zapo­wiedź wyso­ko wyce­lo­wa­nej pro­zy?


Tekst opu­bli­ko­wa­ny po raz pierw­szy w „Kre­sach” (nr 59).

O autorze

Jacek Bierut

Urodzony w 1964 roku. Prozaik, poeta, krytyk literacki. Studiował filologię polską na uniwersytetach we Wrocławiu i w Lublinie. Laureat nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny i Fundacji Kultury oraz konkursu na książkowy Poetycki Debiut (2001). Mieszka we Wrocławiu.

Powiązania

Wszystko jest Sajgonem

recenzje / ESEJE Jacek Bierut

Recen­zja Jac­ka Bie­ru­ta z książ­ki Saj­gon Karo­la Mali­szew­skie­go.

Więcej

O Ustaleniach z Maastricht

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Agniesz­ki Wol­ny-Ham­ka­ło, Jac­ka Bie­ru­ta, Karo­la Pęche­rza i Krzysz­to­fa Siw­czy­ka.

Więcej

Fragmentaryczność

recenzje / ESEJE Jacek Bierut

Recen­zja Jac­ka Bie­ru­ta z książ­ki Skład­nia Kla­ry Nowa­kow­skiej.

Więcej

Bezlitosny niepokój

recenzje / ESEJE Piotr Kępiński

Recen­zja Pio­tra Kępiń­skie­go z książ­ki Słyn­ne i świet­ne Mariu­sza Grze­bal­skie­go.

Więcej

Jak może wyglądać we współczesnej poezji rozpowiadanie tajemnic

recenzje / ESEJE Joanna Orska

Recen­zja Joan­ny Orskiej z książ­ki Słyn­ne i świet­ne Mariu­sza Grze­bal­skie­go.

Więcej

Wiersz, W stylu wolnym, Słynne i świetne

recenzje / KOMENTARZE Mariusz Grzebalski

Autor­ski komen­tarz Mariu­sza Grze­bal­skie­go do wier­szy z książ­ki Słyn­ne i świet­ne.

Więcej

Jak człowiek chciwie wypatrujący zdarzeń

recenzje / ESEJE Paweł Mackiewicz

Recen­zja Paw­ła Mac­kie­wi­cza z książ­ki Słyn­ne i świet­ne Mariu­sza Grze­bal­skie­go.

Więcej