Wszystko jest Sajgonem
recenzje / ESEJE Jacek BierutRecenzja Jacka Bieruta z książki Sajgon Karola Maliszewskiego.
WięcejRecenzja Jacka Bieruta z książki Słynne i świetne Mariusza Grzebalskiego.
Obiecałem sobie nie pisać już recenzji. Przemilczę powody. Przeczytałem jednak książkę, która nie chciała mi się pozwolić tak po prostu odłożyć na półkę, na wieczne, mówiąc żartem, spoczywanie, czyli do następnej przeprowadzki. Bo książka to frapująca, być może nawet zapowiadająca pewien rozjaśniający przełom w kołującej w sporym stopniu po omacku współczesnej poezji polskiej. Przełom jak najbardziej pokojowy. Bo nie ma tu formalnej rewolucji, a i treści jakby znane. Zasiadam zatem do pisania tego tekstu w ciemno, bez jasnego pomysłu, nawet bez sprecyzowanej, konkretnej myśli krytycznej, niejako z samym przeczuciem, że oto mam przyjemność otrzeć się o nową jakość, albo świeżą, którą czuję nosem, tylko nie wiem jeszcze, czym jest, czy jest tu, w wierszach, czy dopiero nadejdzie jako ich konsekwencja, czy też to tylko moje złudzenie, iluzoryczny, jednorazowy, bo bez perspektywy czasu, efekt ponawianej wciąż lektury? Bo przecież jest możliwe, że po głębszym wejściu w tekst, wymuszonym niejako pisaniem o nim, te moje niejasne przeczucia okażą się przesadą.
Cóż to za książka? Już wyobrażam sobie różnorodność reakcji, kiedy padnie w końcu ten tytuł. Ale żarty na bok. Przeczytałem w ostatnich dniach kilka nowych interesujących tomików – Pieśni miłosne Tadeusza Pióry, Składnię Klary Nowakowskiej (wyjątkowe wiersze), Pierwszy plan Pawła Piotrowicza, Długi maj Marty Podgórnik (ach, ten popiół w pościeli), Wiersze dla Róży Filipowicz Edwarda Pasewicza, myślę, że nie będzie zbyt wielkim nietaktem z mojej strony, jeśli dołączę do tej listy Kocie łby Mariusza Appela (Appla?) i powiem tak – wszystkie te pozycje bardzo mi się podobały, jednak przełomem zapachniało mi po lekturze tomiku Mariusza Grzebalskiego wydanego przez Artura Bursztę i jego Biuro Literackie w serii „Więcej poezji”, tomiku opatrzonego tytułem Słynne i świetne.
Z Grzebalskim jest pewien problem. Przejrzałem dość liczne recenzje jego poprzednich książek. Zauważyłem sporo powtarzających się tropów, dużo łatwych skrótów, stereotypowo oznaczających chorągiewek budowanych wokół filozoficznego wykształcenia poznańskiego poety, którego w dodatku nazywano i barbarystą, i klasycystą, metafizykiem detalistą, o’harystą. Nie będę tego wszystkiego przytaczał, bo źle oceniam te narzędzia krytyczne, chciałbym jednak zwrócić uwagę na to, że wciąż jest to poeta nieopisany, albo raczej nie najlepiej opisany, a zasługuje niewątpliwie na głębszą analizę krytyczną, gdyż zgoda co do faktu, że jest twórcą perspektywicznym, każdą kolejną książką podnoszącym poprzeczkę, jest dość powszechna. I tyle o tym.
Kiedy po raz pierwszy czytałem Słynne i świetne uderzył mnie przede wszystkim sposób, w jaki te wiersze zostały, brzydko mówiąc, zrobione, sam warsztat. Tu upatruję tego powiewu świeżości. Bo książka ukazała się w chwili, kiedy ogólnie pojęta poezja polska znalazła się w dość trudnej sytuacji. Nie będę się tu wymądrzał, popisywał stawianiem skrótowych diagnoz, ale sytuacja ta nie rokuje zbyt optymistycznie, starsi poeci jakby się wycofali, okopali na bezpiecznych pozycjach, młodzi (z kilku kolejnych fal) zapatrzyli się w średnie pokolenie i mimo prób wciąż nie zaproponowali niczego wyraźnie własnego (poza Klarą Nowakowską), zatem ciężar pracy warsztatowej, tej najtrudniejszej, najbardziej niewdzięcznej, spoczywa wciąż na barkach poetów urodzonych w latach sześćdziesiątych z niewielkim rozszerzeniem tego przedziału w obie strony, zapatrzonych w dodatku w Andrzeja Sosnowskiego. A pracy dużo, zbyt dużo, bo polszczyzna zmienia się coraz szybciej, a wiersza nie da się bezkarnie oderwać od rzeczywistości, w której świat opisywany zostaje na tak wiele nowych niewerbalnych sposobów. A ile znaczy nagie słowo przy tak gwałtownie doskonalonej technice sztuk wizualnych, komunikacji i zdobywania informacji o świecie, o człowieku w świecie? Coraz mniej. Proszę choćby zwrócić uwagę na zmiany zachodzące w gramatyce, prowadzą najczęściej do maksymalnego uproszczenia języka na rzecz rozrostu funkcji innych, szybszych, kanałów komunikacji. I cóż w tej sytuacji można gołym wierszem, wypracowanym w dodatku w latach dziewięćdziesiątych przez ludzi dojrzewających w latach osiemdziesiątych? Można się bawić w poetów. A w tym pokoleniu, sądzę, coraz mniej chętnych na takie zabawy.
Nie chcę tu stwarzać wrażenia, że jedynie Grzebalski pracuje nad wierszem, ale nie można mu odmówić opinii, że robi to w specyficzny, bardzo interesujący sposób. Kiedy pisałem recenzję z jego poprzedniego tomiku, próbowałem całą sprawę opędzić dość pospieszną diagnozą: prostota wspomagana precyzją słowa i brzmienia, leniwie prowadzona fraza, która nagle zdumiewa celnością skrótu, wysterylizowana (zimna?) dykcja, która obiektywizuje przekaz i jawna bezradność wobec wybuchających nagle emocji. Kiedy czytam to dziś, nie mogę się nadziwić, że nie poszedłem wówczas w tę stronę choć nieco głębiej, bo to u autora Drugiego dotknięcia wydaje mi się ciekawsze od samych znaczeń. Grzebalski mianowicie coraz bardziej konsekwentnie robi od początku dobrze sygnalizowany zwrot przez burtę, dba o komunikatywność, o przekaz, o czytelność przekazu, znacznie bardziej, niż inni (myślę tu przede wszystkim o czołowych postaciach na literackiej wyspie). Te wiersze są od początku do końca zrozumiałe bez jakichś szczególnych zabiegów interpretacyjnych, żaden z nich jednak nie jest, mówiąc skrótem, puszczony. To są doszlifowane, dogładzone konstrukcje. Choćby taki przykład z otwartej przypadkowo strony: Kobieta wchodzi do jeziora i kuca, / jakby zaczynała rodzić. Ma silne, męskie uda. / Patrzę na nią, odganiając muchy, / które nie pozwalają przeczekać parnego popołudnia. To pierwszy czterowers otwierający dość długi wiersz pełen obrazków, czterowers, który bez żadnych poprawek mógłby zostać zapisany prozą, czyli właściwie nic wielkiego, banał prawie, a język w dodatku do końca się nie zagęszcza, zagęszcza się jednak znaczenie, dość paradoksalnie z takich błahych ujęć obrazu wynurza się, nienazwana nijak, lecz jasna dla czytelnika, egzystencjalna kondycja i typ relacji z szeroko pojętym (również w czasie) otoczeniem tej niespokojnej osoby mówiącej w wierszu. Powiem tak, właściwie przy użyciu tak pozornie prostych środków, samego zestawienia klarownych kadrów, autor osiąga cel, dociera do podwerbalnych warstw u czytelnika daleko szerzej, niż wynikałoby z semantycznego oblicza tego tekstu, i w efekcie porusza odbiorcę, a o to przecież mniej więcej w tej całej pisaninie chodzi. Trudno to wytłumaczyć, ale chociaż utwór z konieczności czytany jest linearnie, ujęcie po ujęciu, odebrany zostaje w pewnej chwili całym swoim cielskiem. Mogę to z czystym sumieniem powiedzieć, stworzyć taki tekst to wielka sztuka, niezależnie już od tego, czy znaczenie i emocje, które docierają w owym szczególnym momencie do nas – czytelników – powalają, czy też nie. Ale pozwolę sobie jeszcze chwilę nie mówić o znaczeniach.
Albo inny wiersz. Tanecznym krokiem. Kilkusekundowy banalny obrazek o parkowaniu samochodu. Kilka spojrzeń kamery napisanych językiem bez dyskusji przezroczystym, językiem, którego nie widać (bezkarne operowanie takim językiem w wierszu też jest wielką sztuką). Czytelnik jednak, głównie poprzez grę nielicznymi detalami, bez trudu odnajduje własne doświadczenia, niepoetyckie przecież, a jednak wywołujące jak najbardziej poetycki rodzaj wrażeń, właśnie ten, kiedy wiersz ma największą siłę rażenia, nazwałbym je wrażeniami ponadwerbalnymi, dotykającymi pamięci, ciała, w końcu intelektu. Co więcej, u różnych odbiorców mogą to być daleko się różniące wrażenia. To jest coś, poezja przestaje być skomplikowanym dziamganiem, zaczyna mieć jakiś realny ciężar, chociaż budowany na wątłych impersjach. Staje się maszynką zdolną do generowania subiektywnych uczuć, odczuć. Zastanawiam się, jak Grzebalski to napisał. Jest oczywiście możliwa sytuacja, że jest to wiersz niejako darowany, spływający nagle i zapisany w czasie niezmiernie krótkim, sądzę jednak, że jest wynikiem raczej sporej pracy polegającej głównie na mozolnym karczowaniu, przesadzaniu, podrasowywaniu z trudem zanotowanego dłuższego opisu. Za tą tezą przemawia lekkość wiersza przy jego niewielkich rozmiarach i wyraźnie odczuwalny szacunek dla czytelnika, któremu podaje się towar nie tylko efektownie zapakowany, ale również skuteczny i łatwy w obsłudze.
Nie przesądzam tu teraz kwestii, czy jest to właściwy kierunek poszukiwań, czy tym tropem, mówiąc żartem, powinny podążyć rzesze ambitnych nadwrażliwców pragnących ujrzeć swe nazwisko w druku, chcę jedynie zaznaczyć, że to głównie dzięki temu te wiersze mnie prawie momentalnie przekonały, nie ze względu na moje lenistwo, po prostu z powodu ich dyskretnej gotowości do stania się niejako na moich oczach, w zasadzie bez szczególnej aktywności z mojej strony. Niby nic w tym nowego, powrót do sytuowania kategorii czytelnika w roli świadka, właściwie jest to ukłon w stronę dziewiętnastowiecznej literatury, niby więc te drzwi zostały już dawno otwarte na oścież i przekroczone wielokrotnie w każdą stronę, a jednak – od Peipera szczególnie – (nie dla mnie ten fikuśny kapelusik z piórkiem mówi Grzebalski o innej kwestii, ale to mi tu idealnie pasuje) coraz bardziej o nich zapominano, lekceważono i może nie zawsze słusznie (myślę tu oczywiście o dobrej poezji, nie o tym, co Piotr Sommer nazywa czasem pitu, pitu).
Kolejną istotną kwestią, jaką bez wątpienia należy poruszyć, jest klarowny głos Grzebalskiego w gorącej dyskusji, która z oczywistych względów nie toczy się nigdzie poza samymi wierszami, a i tu niejawnie. Jest to sprawa, jak sądzę, zasadnicza. Jak traktować, mianowicie, kategorię szczerości w poezji. Ostatnio nawet rzecz stawiana bywa bardziej technicznie – jak ją obejść. Historia literatury pełna jest ludzi o wielkim słuchu językowym i ponadprzeciętnych możliwościach konstrukcyjnych, takich niesłychanie zdolnych iluzjonistów, lingwistycznych spryciarzy, którzy posiedli umiejętność łączenia ze sobą słów, a połączonych słów cięcia na wersy, przy zachowaniu w stosunku do nich maksymalnego dystansu (koniecznego dla możliwości ciągłego uprawiania tej sztuki), takich mistrzów rzemiosła, którzy doskonale wiedzą, jak należy łączyć słowo ze słowem, żeby zyskać (zauroczyć) czytelnika. Tacy mistrzowie i dziś są górą. Nie mówię o tym z niechęcią, wręcz przeciwnie, zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo przyczynili się w ostatnich latach do wyraźnego podniesienia jakości technicznej polskiej poezji, mówię o tym bez emocji, tylko dla stwierdzenia faktu. Grzebalski nie gorzej niż wielu z nich panuje nad słowem, dla niego jednak kategoria szczerości zdaje się być podstawowa.
Znalazłem w Słynne i świetne kilka absolutnie uczciwych wierszy, takich wierszy, które wyczerpują temat, wierszy, po których trudno jest już pisać kolejne. I nawet nie chodzi o to, że (ten ktoś kto mówi) pokazuje nam się od dzieciństwa po burdel, chodzi o to, że nie fałszuje, nawet kiedy przymierza kłamstwo, nie fałszuje również, kiedy pisze na swoją niekorzyść (myślę tu o pewnych egzaltacjach, niezręcznościach, nietaktach nawet, które autor z pewnością dostrzegł, których jednak nie usunął). Odbieram tę książkę, jako rodzaj wysprzątania sobie przedpola emocjonalnego, rozliczenia się niejako z samym sobą nie tylko jako kimś składającym słowa, ale również jako kimś, kto oddycha, rozumie i kocha, a wszystko po to, żeby można było zrobić krok dalej, oczywiście jeśli taki krok będzie jeszcze możliwy (jako że struna mocno już napięta). Bo, jeśli dobrze odczytuję intencje, nadchodzi pora, żeby opuścić ten miły stan, kiedy jesteś nie całkiem dorosły, / choć już nie dziecko (to pewnie będzie jeden z najczęściej cytowanych fragmentów tego tomiku) i zacząć odbierać świat (najpiękniejsze z nieporozumień) w wyższym rejestrze. Nie sadzę, by był to tylko efekt tzw. kryzysu wieku średniego, to raczej świadomie dostrzeżona konieczność przekroczenia siebie i własnych emocji, a zarazem swojej roli w literackim układzie, w którym (powtarzam za Grzebalskim z tą samą ironią) wszyscy teraz tacy „słynni i świetni” (i tak wielu śpiewa od rzeczy). Mamy zatem zamykające przeszłość obrazki z dzieciństwa (z chłopakami z osiedla, na wakacjach na wsi), mamy młodzieńcze uniesienia erotyczne (choćby pełen nostalgii wiersz z przywołaniem szczególnej sceny w nocnym pociągu), mamy w końcu późniejszą swoistą izolację (nocna jazda samochodem po ulicach pustego miasta – szukanie kontaktu). Odbywa się tu wielkie sprzątanie, bo życie rozjechało się jak stopy niewprawnego łyżwiarza i dalej już tak się nie da, bo „moja misja, moja misja, moja bardzo wielka misja” (to znamienne, to należy dokładnie obejrzeć, również pod światło), czyli trzeba zacząć działać w sposób bardziej skupiony i zdecydowanie bardziej świadomie (inaczej przyjdzie być może skończyć / jak makulaturowy papier). Żegnam w sobie kogoś (…) / i witam.
Być może jest to postawa naiwna w tym tak „słynnym i świetnym” świecie, głównie dlatego, że nie ma w niej nic na pokaz, ale mnie ona całkowicie przekonuje, autor bowiem nie poszedł w tę stronę na żywca, zrobił to świadomie kontrolując okoliczne (jakże liczne) mielizny.
Pomyślałem, że nie warto zbyt wyraźnie tłumaczyć tych wierszy, bo one bez trudu tłumaczą się same, wyskakują z nich emocje jak króliki z cylindra, a wycelowane są w zasadzie w tę pozaracjonalną stronę, nie w intelekt właśnie, jak to się często sugeruje z powodu filozoficznego wykształcenia ich autora, nie tłumaczę zatem, wystarczy że zachęcę do lektury, wydaje mi się jednak, że powinienem zwrócić jeszcze uwagę na zamykającą tomik krótką prozę. Jest to rzecz, którą być może autor sugeruje kierunek swoich dalszych poszukiwań. Ja jestem pod wrażeniem. Trzy wątłe stroniczki, a tak pełne uroku. Dają się tam dostrzec dalekie echa Celine’a, Babla, nawet Kafki, a wszystko bardzo osobliwe, nie tylko wiarygodnie przetworzone. Trudno nawet o tej prozie powiedzieć, że zamyka tomik, raczej jest odwrotnie, wszystkie poprzedzające ją wiersze otwierają jej pole do zaistnienia, pole do opowieści o łonie Zuzanny (przypominające podobno w dotyku wosk posypany mąką) tańczącej w papierowej sukience w chabry i o tym co się dzieje z naszą twarzą, kiedy opowiada nam się o tańczącej. To nagromadzenie różnorodnych impresji z całej książki, w tym tekście uzyskuje mocne, spiętrzone zwieńczenie pełne czegoś właśnie nieokreślonego, dającego się jednak mocno odczuć. Wygląda na to, że Słynne i świetne to książka otwarta, zawieszona na wysokim tonie i to otwarcie odbiera się bez żachnięcia, z niecierpliwością nawet, właśnie jako zapowiedź. Zapowiedź wysoko wycelowanej prozy?
Tekst opublikowany po raz pierwszy w „Kresach” (nr 59).
Urodzony w 1964 roku. Prozaik, poeta, krytyk literacki. Studiował filologię polską na uniwersytetach we Wrocławiu i w Lublinie. Laureat nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny i Fundacji Kultury oraz konkursu na książkowy Poetycki Debiut (2001). Mieszka we Wrocławiu.
Recenzja Jacka Bieruta z książki Sajgon Karola Maliszewskiego.
WięcejGłos Jacka Bieruta w debacie „Książka 2008”.
WięcejKomentarze Bartłomieja Majzla oraz Jacka Bieruta.
WięcejKomentarze Agnieszki Wolny-Hamkało, Jacka Bieruta, Karola Pęcherza i Krzysztofa Siwczyka.
WięcejGłos Jacka Bieruta w debacie „Poetyckie książki 2004”.
WięcejGłos Jacka Bieruta w debacie „Nagrody literackie”.
WięcejRecenzja Jacka Bieruta z książki Składnia Klary Nowakowskiej.
WięcejRecenzja Piotra Kępińskiego z książki Słynne i świetne Mariusza Grzebalskiego.
WięcejRecenzja Joanny Orskiej z książki Słynne i świetne Mariusza Grzebalskiego.
WięcejAutorski komentarz Mariusza Grzebalskiego do wierszy z książki Słynne i świetne.
WięcejRecenzja Pawła Mackiewicza z książki Słynne i świetne Mariusza Grzebalskiego.
Więcej