Hotel de dream (fragment) [czyta Michał Czaderna]
dzwieki / RECYTACJE Edmund WhiteFragment książki Hotel de dream, zarejestrowany podczas spotkania „Edmund White” na festiwalu Port Wrocław 2012.
WięcejEsej Edmunda White'a towarzyszący premierze książki Zuch.
Żadna Fregata tak jak książka nie niesie nas w odległe strony.
Emily Dickinson
Ostatnio Fortuna – melancholijna jakaś wersja Fortuny o wijących się lokach, brunatnych oczach i biżuterii w stylu Art Nouveau, oplecionej jak powój wokół bladych rąk i jeszcze bledszej szyi – uznała za stosowne przypomnieć mi o moich lekturach. Mam na myśli książki, które czytałem jako dziecko, te same, które dawno temu kazały mi śnić niezdrowe, egzaltowane i romantyczne sny. Te właśnie książki wypływają ostatnio na powierzchnię mojego życia, te same wydania, jeśli nawet nie te same egzemplarze. Kilka dni temu na przykład zmuszony byłem poczekać chwile w jakimś biurze i oto obok siebie znalazłem Rozczarowanie Pierre’a Lotiego, opowieść o wyzwoleniu kobiet w Turcji z przełomu wieków, która tak bardzo mnie pochłonęła, gdy miałem dziesięć lat. Była to ta sama książka, którą pamiętałem, ze złotymi literami na okładce koloru deszczowca i z czarnozielonym wzorem, który na pierwszy rzut oka wyglądał jak kwiat, ale po chwili okazywał się trzema motylami, z których jeden miał skrzydła rozłożone w locie, a dwa pozostałe ustawione były w eleganckim profilu.
Zawsze wahałem się, czy powinienem odszukać to oczywiste kuriozum, napisane przez wyrafinowanego, błękitnookiego podróżnika, który wyspecjalizował się w opowieściach o egzotycznych dziewczętach z haremów i gejszach w strasznej niedoli (Madame Chrysantème tegoż Lotiego pośrednio stała się inspiracją dla Madame Butterfly Pucciniego). Obawiałem się, że – poddając dawny urok tej historii ocenie dorosłego – mógłbym, no cóż, mógłbym sam skazać się na rozczarowanie, podczas gdy pragnąłem przynajmniej w pamięci zachować czar, jaki rzucił na mnie Loti, owo wspomnienie (a może wyobrażenie) o chudym Francuzie odzianym w biały garnitur z kamizelką, w słomkowym kapeluszu z niebieską wstążką, który wkracza do mrocznego pokoju wysoko nad sennym, spoconym Istambułem, aby odbyć tam o południu zakazaną schadzkę z trzema tureckimi damami. Mimo swych woali i szczelnie zasłaniających je czarnych zwojów, damy te potrafią przecież odsłonić przed wrażliwym przyjacielem swoje dusze, pełne wyrafinowania, delikatności i pragnienia swobody (wszystkie mówią nienagannie po francusku i wszystkie czytały Baudelaire’a).
Otworzyłem tę książkę z drżeniem – i odpłynąłem, dokładnie tak, jak gdybym rozpieczętował kryształowy flakonik Shalimaru, który zawsze królował na toaletce mojej macochy w Cincinnati, gdy byłem chłopcem. Zdążyłem przeczytać zaledwie kilka zdań tej powieści, kiedy oczy zaszły mi mgłą i nad rozpływającym się drukiem pojawiła się, niczym duch, moja przeszłość. Nagle zobaczyłem ozdobioną sztukaterią hiszpańską willę z lat dwudziestych, gdzie mieszkałem przez kilka lat i gdzie siadywałem na patio obok fontanny przedstawiającej chłopca (jeszcze młodszego i bledszego niż ja) z przerzuconym przez ramię delfinem. Podczas gdy z ust delfina sączyła się woda, ja przewracałem kolejne kartki, nie słysząc już odległego nucenia zamiatacza ulic i nie czując nawet, że zdrętwiała mi noga.
Przeglądając teraz tę książkę widzę, że pomyliłem w pamięci niektóre szczegóły (Francuz pozbywa się kapelusza i zamiast niego nosi turecki fez, rzecz dzieje się chłodną wiosną a nie upalnym latem, zaś pokój jest skromnym haremem w cieniu meczetu i nie znajduje się wcale na szczycie wzgórza), jednak to, co prawdziwie istotne – straszny los trzech wykształconych kobiet o inteligentnych oczach koloru morskiej wody pod potrójnym woalem, noszących paryskie suknie z cytrynowego jedwabiu pod czarnymi całunami swych „elegijnych” szat, tradycyjnych czarczafów – tak, ta rzeczywistość, niczym metalowa forma, zostawiła ślad w cieście mojej dziesięcioletniej duszy, bo czyż nie byłem i ja tego skwarnego lata w Cincinnati – pozbawiony funduszy, towarzystwa i zajęć – czyż nie byłem i ja pięknym więźniem, złapanym w potrzask między dwoma tradycjami: migotliwą Francją z mojej wyobraźni i duszną niczym harem przestrzenią mojej rodziny? Czyż nie byłem i ja także zatruty (jak ujął to Loti) „głębokim pesymizmem, który w naszych czasach pustoszy haremy Turcji”?
W pewnym momencie francuski bohater Rozczarowania pyta duchowych sióstr, czy nie wolałyby drzemać nadal w orientalnych mrokach starych otomańskich obyczajów i nigdy nie obudzić się ku frustrującym pokusom francuskiej emancypacji. Ja także byłbym, być może, szczęśliwszy, gdyby mego odrętwienia rodem z Ohio nie przerwały nigdy echa z innej komnaty. Nie myślcie jednak, że wiedziałem wówczas, gdzie właściwie znajduje się to rezonujące miejsce. Nie miałem pojęcia o geografii i nie byłbym w stanie wskazać na mapie Istambułu (czy też Stambułu, jak nazywał go Loti). Moje wyobrażenia o historii były równie mgliste. Czas akcji tej powieści, rok 1906, równie dobrze mógł być rokiem 1806. A jeśli chodzi o rolę Francuza jako symbolu nowoczesności, to wydawała mi się ona wielce zagadkowa, bo byłem już na tyle zorientowany w świecie, by wiedzieć, że tylko Stany Zjednoczone oznaczają postęp i że Europejczycy są zacofani, ciemni i zgrzytają zębami w zazdrosnej wściekłości. To jednak bez znaczenia. Tym lepiej nawet. „Francja” była w moich oczach tak samo mroczna i egzotyczna jak Turcja, Paryż tak bezcielesny i zgniły moralnie jak Stambuł, bohater zaś tak samo oderwany od czasu jak książę z bajki. Sam temat tej książki (zderzenie partnerskiego modelu małżeństwa w stylu francuskim z ohydą zmysłowej poligamii) nie miał szans dotrzeć do umysłu dziesięciolatka, który nie wiedziałby zupełnie, co począć z seksem; romansu jednak łaknął jak powietrza.
W owych czasach, przed nastaniem telewizji, świat był znacznie mniej wizualny niż obecnie, mniej wizualny, a przez to odpowiednio bardziej wizjonerski, ponieważ dzieci zmuszone były wyobrażać sobie ukłony, pojedynki i omdlenia książkowych bohaterów – cały ten repertuar tajemniczych, a zarazem dziwnie oczywistych czynności. Gdyby kazano mi wtedy złożyć ukłon, nie wywiązałbym się z tego zadania w sposób zbyt przekonujący, jednak postacie z teatru mojego umysłu nigdy się nie wahały, chyba że napisano wyraźnie: „Adolphe zatrzymał się wtenczas, dłoń kładąc na sercu…”.
Gdy byłem chory i nie mogłem iść do szkoły, dawano mi grzanki cynamonowe i pozwalano słuchać radiowych oper mydlanych. Szybko nauczyłem się kojarzyć złowróżbne motywy muzyczne z narastającym napięciem, cierpieniem lub niebezpieczeństwem (oddawano tylko ciemne emocje; nie było skocznych allegretti, które sugerowałyby radość). Skrzypiały drzwi, echo powtarzało odgłosy kroków, rozbrzmiewały strzały, a głęboki głos oznajmiał: „Cień zna prawdę…”. Wszyscy oni byli cieniami, całe obsady ówczesnych seriali, zaś każdy słuchacz znał ich inaczej, klecąc taką na przykład Mamę Perkins z okrągłej twarzy i siwych loków własnej babki i pachnącego ciastem fartucha kucharki, która doprowadzała moją siostrę i mnie do spazmów, śpiewając w kółko „Indiańską pieśń miłości” tym swoim cienkim sopranem, który nieodmiennie potykał się na wysokich górskich przejściach, gdy jodłowała: „Będę wołać cie-eee-eee-eee-eee-eee-eee…”.
Muzyka, radio, książki – jedynie za ich pośrednictwem przekazywano sobie uczucia w tym pełnym powściągliwości domu, gdzie wszelkie bezpośrednie wybuchy uczuciowości były zakazane, a może po prostu niewidoczne. Nie pozwalano nam też chodzić do kina, kierując się dziwaczną teorią, że filmy są demoralizujące dla młodzieży. Może zresztą istotnie takie były; w każdym razie wyprowadzały nas z równowagi. Nigdy nie zapomnę pierwszego filmu, jaki widziałem, było to Two Years Before the Mast. Miałem wtedy sześć lat, był rok 1946. Alan Ladd został z jakichś powodów rozebrany do naga, związany i wychłostany. Potem w jego rany okrutnie wcierano sól. Równie dobrze jednak ja sam mogłem zostać potraktowany batem i solą, w tak strasznych byłem konwulsjach od płaczu, tak całkowicie obezwładniony bólem, o czym przez wiele kolejnych tygodni świadczyły powtarzające się nocne koszmary.
Film ten wybrano, ponieważ był „kształcący”, to jest, oparty na motywach klasycznej amerykańskiej książki, jednak nauka, którą wyciągnąłem z podobnych filmów i książek, nie była zapewne tą, którą zamierzali mi przekazać dorośli. Dowiedziałem się z nich, że „prawdziwe życie” jest drapieżne, pełne zapierających dech, przypadkowych zdarzeń i egzotycznych miejsc – a zarazem naznaczone nieustępliwą i wyrafinowaną moralnością. Może dlatego właśnie dorosłe życie, które potem przypadło mi w udziale, wydało mi się tak dalece niedoskonałe, tak pozbawione blasku – książki nauczyły mnie przecież, że spór, choćby najsubtelniejszy, ale dotyczący kwestii zasadniczej, może położyć kres małżeństwu, że przyjaźń potrafi zatriumfować nad tyranią (nawet tyranią czasu), że kobieta może daleko zajść w świecie nie tylko z racji urody lub majątku, lecz także dzięki duchowej elegancji, oraz że te właśnie cechy etyczne prędzej czy później zostaną przez wszystkich dostrzeżone.
Będąc w czwartej klasie natknąłem się na tom pierwszy (nigdy jednak nie na drugi, a zarazem ostatni) powieści The Marble Faun Hawthorne’a, w wydaniu z 1890 roku. Ostatnio ta sama melodramatyczna Fortuna zakradła się ku mnie z lilią w jednej ręce, a drugą podała mi tę właśnie książkę. A właściwie: oddała. Było to w antykwariacie na Greenwich Avenue w Nowym Jorku; otworzyłem pierwszy tom i zacząłem przerzucać jego kartki, unurzane w złocie wzdłuż górnego brzegu. Kiedy uniosłem prastarą czerwoną wstążkę służącą za zakładkę, rozleciała mi się w ręku. Arkusze cieniuteńkiej bibułki, nieco mniejsze niż same strony, skromnie zasłaniały ilustracje – fotograwiury („W katakumbach” – oznajmiał umieszczony na wewnętrznej stronie jednej z bibułek napis, który przeczytałem na wspak i który odwrócił się dopiero, gdy odgarnąłem arkusik, by przyjrzeć się sklepionej komnacie. Przypominała piwnice w moim rodzinnym domu we wszystkich szczegółach, z wyjątkiem tego, że tam, gdzie powinny były znaleźć się liczniki wody i elektryczności, wisiały dwie ikony przedstawiające świętych z aureolami). Przeczytałem pierwsze lepsze zdanie: „ ‘My, artyści, świadomie unikamy blasku słońca i wszelkiego jaśniejszego światła’, rzekła Miriam, ‘uważamy bowiem za konieczne przeciwstawić się Naturze, zanim zaczniemy ją naśladować’ ”. Kiedy jako dziecko rozmyślałem nad podobnymi zdaniami, nie podawałem nigdy w wątpliwość takich zaskakujących prawd jak te, że istnieje odrębne plemię istot zwanych artystami, że wszystkie one myślą podobnie i wszystkie żyją w mrokach po to, aby sprzeciwić się lub przypodobać przedziwnemu bytowi, który nieodmiennie pisano z dużej litery i który zwał się Natura. Z tej samej książki dowiedziałem się też, że wszyscy Włosi to piękne, beztroskie, a przy tym nieco dziecinne stworzenia oraz że wszystkie kobiety obdarzone są wrodzonymi zdolnościami do szycia.
Niesprawiedliwe to sądy – trudno mi jednak było się o tym przekonać, bo wyhodowano je bardzo daleko od mojego domu. Mój ojciec był inżynierem cywilnym, który podczas wojny zrobił majątek na handlu sprzętem chemicznym. Królował w milczeniu nad zebraną do kolacji rodziną, pochłonięty gazetą; zdarzyło mu się rzucić we mnie łyżką do zupy i trafić w czoło, kiedy raz odważyłem się odezwać szeptem do macochy. Później, gdy byłem już nastolatkiem, dziewczyna, z którą chodziłem, uznała, że warto by zaprosić do mnie na kolację pewnego nowojorskiego aktora, naszego rówieśnika, który grał jedną z głównych ról w Swatce, w naszym lokalnym teatrze namiotowym, i który, jak twierdziła, musiał być bardzo samotny. Macocha przystała na nasz plan, za nic jednak nie chciała powiedzieć ojcu, kim właściwie jest nasz gość. Przy drinkach mój ojciec zachowywał się jeszcze w miarę przyjaźnie na swój własny staroświecki sposób, jednak gdzieś w połowie posiłku, kiedy wiedział już, że ma przy swoim stole aktora, nadął się cały z wściekłości i pogrążył w złowrogim milczeniu.
Nie ma potrzeby zgłębiać dalszego ciągu tej przykrej historii. Mam nadzieję, że wiecie już dość, by rozumieć, że nie należał on do typu ludzi, od których mógłbym dowiedzieć się czegoś o oświetleniu pracowni artystycznej, a tym bardziej o cechach narodowych Włochów i Turczynek. Tego rodzaju wiedzę czerpałem z książek, które były dla mnie podwójnie cenne, jako że ojciec wściekał się, widząc mnie przy lekturze, którą słusznie uważał za niezdrową w porównaniu ze sportem i pracą w ogrodzie i która, jak się słusznie obawiał, mogła stać się źródłem podejrzanych pomysłów. James Merrill tak oto pisał o porankach, na które uczęszczał w Metropolitan Opera jako chłopiec:
Zły wpływ, jaki sobotnie popołudnia w loży
Wywarły na moralne młodzieńca zasady,
Niechaj ogół w tym miejscu ujrzy i potępi.
Od tej pory już tylko sam dla siebie tworzył
Własne dreszcze, gorączki, namiętności, zdrady -
Głównie po to, by w końcu robić z nich piosenki.
Wszystkie romanse, które sam zaaranżowałem lub których padałem ofiarą, wszystkie wizje artysty, którym usiłowałem sprostać, wszystkie odległe miejsca, w których byłem naprawdę lub tylko w wyobraźni – wszystko to stanowi jedynie przypisy do stron, które czytałem jako dziecko, bo czyż sam Merrill nie nazwał życia ludzkiego „literaturą w przebraniu”?
Przełożyła Agnieszka GraffAmerykański pisarz, eseista i krytyk kultury. Urodził się w 1940 roku w Cincinnati (Ohio). Laureat wielu prestiżowych nagród, członek Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury. Wywarł duży wpływ na literaturę oraz obyczajowość drugiej połowy XX wieku, zarówno wyrafinowaną stylistyką i naturalistycznym obrazowaniem swojej prozy, jak również publicystyką podejmującą problematykę gejowską. Po polsku ukazały się: "Zapominanie Eleny ", "Zuch" oraz "Hotel de Dream". Mieszka w Nowym Jorku.
Fragment książki Hotel de dream, zarejestrowany podczas spotkania „Edmund White” na festiwalu Port Wrocław 2012.
WięcejKomentarz Edmunda White’a o książce Zapominanie Eleny.
WięcejEsej Edmunda White’a towarzyszący premierze książki Zuch.
WięcejPrzemówienie wygłoszone przez Edmunda White’a w Ośrodku Studiów Lesbijskich i Gejowskich na Uniwersytecie Miejskim w Nowym Jorku 12 listopada 1993.
WięcejRozmowa Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego z Edmundem White’em o książce Hotel de Dream, wydanej nakładem Biura Literackiego.
WięcejEsej Edmunda White’a towarzyszący premierze książki Zuch.
WięcejRecenzja Sylwii Kluczewskiej z książki Zuch Edmunda White’a, która ukazała się w styczniu 2013 roku na blogu Abominatio nascitur autumno.
WięcejRecenzja Damiana Gajdy z książki Zuch Edmunda White’a, która ukazała się 14 marca 2012 roku w kultura.onet.pl.
WięcejEsej Edmunda White’a towarzyszący premierze książki Zuch.
WięcejRecenzja Marcina Sendeckiego z książki Zuch Edmund White’a, która ukazała się na łamach czasopisma „Exlusiv”.
WięcejRecenzja Łukasza Najdera z książki Zuch Edmunda White’a, która ukazała się 25 marca 2012 roku na stronie ultramaryna.pl.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa z książki Zuch Edmunda White’a.
WięcejRecenzja Juliusza Kurkiewicza z książki Zuch Edmunda White’a, która ukazała się na łamach „Gazety Wyborczej”.
WięcejEsej Edmunda White’a towarzyszący premierze książki Zuch.
WięcejRecenzja Przemysława Koniuszego z książki Zapominanie Eleny Edmunda White’a, która ukazała się 8 września 2013 roku na stronie Biblioteka Młodego Człowieka.
WięcejRecenzja Łukasza Łacheckiego z książki Zapominanie Eleny Edmund White’a, która ukazała się 22 października 2013 roku w portalu Xiegarnia.pl.
WięcejRecenzja Marka Paryża z książki Zapominanie Eleny Edmunda White’a, która ukazała się we wrześniu 2013 roku w miesięczniku „Nowe Książki”.
WięcejRecenzja z książki Hotel de Dream Edmunda White’a, która ukazała się w sierpniu 2013 roku na blogu Czytanki Anki.
WięcejRecenzja Sylwii Kluczewskiej z książki Zuch Edmunda White’a, która ukazała się w styczniu 2013 roku na blogu Abominatio nascitur autumno.
WięcejRecenzja Sabiny Misiarz-Filipek z książki Zapominanie Eleny Edmunda White’a, która ukazała w 15 czerwca 2013 roku się w portalu Popmoderna.pl.
WięcejRecenzja Pawła Klimczaka z książki Hotel de Dream Edmunda White’a, która ukazała się 07 listopada 2012 roku w Akademickim Radiu LUZ.
WięcejRecenzja Łukasza Najdera z książki Zapominanie Eleny Edmunda White’a.
WięcejRecenzja Damiana Gajdy z książki Zuch Edmunda White’a, która ukazała się 14 marca 2012 roku w kultura.onet.pl.
WięcejRecenzja Aleksandry Krogulskiej z książki Hotel de Dream Edmunda White’a, która ukazała się 12 września 2102 roku w portalu historycznym Histmag.org.
WięcejRecenzja Alicji Piechuckiej z książki Hotel de Dream Edmunda White’a, która ukazała się w sierpniu 2012 roku na łamach Nowych Książek.
WięcejEsej Edmunda White’a towarzyszący premierze książki Zuch.
WięcejEsej Edmunda White’a towarzyszący premierze książki Zuch.
WięcejRecenzja Marcina Sendeckiego z książki Zuch Edmund White’a, która ukazała się na łamach czasopisma „Exlusiv”.
WięcejPrzemówienie wygłoszone przez Edmunda White’a w Ośrodku Studiów Lesbijskich i Gejowskich na Uniwersytecie Miejskim w Nowym Jorku 12 listopada 1993.
WięcejRecenzja Juliusza Kurkiewicza z książki Hotel de Dream Edmunda White’a.
WięcejRecenzja Łukasza Najdera z książki Zuch Edmunda White’a, która ukazała się 25 marca 2012 roku na stronie ultramaryna.pl.
WięcejRecenzja Marcina Sierszyńskiego z książki Hotel de Dream Edmunda White’a.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa z książki Zuch Edmunda White’a.
WięcejRecenzja Juliusza Kurkiewicza z książki Zuch Edmunda White’a, która ukazała się na łamach „Gazety Wyborczej”.
Więcej